Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością
odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im
zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas
więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się
zaprzeczyć. Zresztą nie wyobrażam sobie, co stałoby się ze mną, gdyby nie
miałabym Mamy, która pierwsza otwiera wszystkie paczki z książkami i w sekrecie zjada cały zapas gorzkiej czekolady.
Łączy nas jeszcze cała fura wspomnień, wspólnych rozmów, przeczytanych książek,
obejrzanych filmów i wspólnych przeżyć – i tych dobrych, i tych złych. Ale nie
tylko Mama – samotnie czułabym się bez mojego kuzynostwa, bez ich cierpkich
dowcipów i kłótnia. Nie da się zaprzeczyć, że pełnią ważną rolę w moim życiu,
tak samo jak inne rodziny w życiach innych ludzi na całej Ziemi. Rodzina pełni
przecież nadrzędną funkcję we wszystkich kulturach świata. I tak powinno być.
To jest, myślę, oczywiste. Pewnie dlatego taki szok wywołują w nas wszystkie
rodzinne patologie i przemoc. Szok zapewne większy niż w przypadku, gdy
tragedia dotyczy dwóch obcych ludzi. Rany goją się dłużej, są przecież bardziej
rozległe, bo więzi z rodziną są mocniejsze niż z przyjaciółką czy kochankiem;
blizny pozostają zwykle na całe życie, a tęsknota za najbliższymi jest jak ból
fantomowy, na który najczęściej nie ma żadnego leku. Uraz zostaje na całe
życie, przekazywany w kolejnych pokoleniach i jak zaraza powoduje kolejne rany,
tworząc zaklęte koło, efekt domino. I tylko czasami udaje się to na tyle
zaleczyć, by można było dalej żyć.
Nic dziwnego więc, że pisarze uwielbiają ten temat. Już
Arystoteles w swojej Poetyce, zbiorze
formalnych rad dla dramatopisarzy, zauważył, że by wywołać w widzu litość i
trwogę, a więc przeżyć niezwykle ważne dla antycznych artystów katharsis, konflikt tragiczny ma
dotyczyć rodziny, a nie obcych sobie osób. Oczywiście, udało się to w wielu
przypadkach, czasami aż za dobrze. Teraz, przeliczając sztukę na pieniądze,
pisarze zauważyli, że takie tematy sprzedają się doskonale – współczujemy takim
bohaterom, z napięciem śledzimy ich losy, ale też z pewną satysfakcją śledzimy
tragedie innych, pijąc kakao pod ciepłym kocykiem i ciesząc się, że nas takie
problemy nie dotyczą (do czego prowadzi takie myślenie przekonałam się na
własnej skórze i lojalnie nie polecam). Ile ludzi, tyle pomysłów: motyw ten
został wtłoczony w krwawe machiny kryminałów i depresyjne powieści
psychologiczno-obyczajowe, często wraz z fizycznym powracaniem bohaterów do
miejsc traumatycznej młodości. Dla tych mniej wyrobionych bądź życiowych
optymistów, lubiących dobre zakończenia, pojawiają się także pozycje o wracaniu
z takich traum do życia, odradzania się, zabliźniania się ran. Przeniesienie się
do innej miejscowości, do pięknej wiejskiej willi, spotkanie przystojniaka,
zaopiekowanie się dzieckiem, otworzenie sklepu czy cukierni… Pomysłowość
autorek, bo najczęściej kobiety zabierają się za tego typu literaturę, doprawdy
nie zna granic. Szczególnie, kiedy bohaterem jest osoba wkraczająca ze swoimi
traumami w okres dorastania, ciężki przecież dla każdego – pojawiają się tu
tematy pierwszej miłości, seksualności i pogłębiającej się depresji, poczucia
winy. I pogodzenia się z przeszłością, zaakceptowania jej, zrozumienia, czasami
będącego procesem bolesnym. Tak, to temat na tyle nośny i ciekawy, że można tu
zrobić wiele oryginalnych, ciekawych rzeczy. A im boleśniejsza przeszłość i
kolorowa teraźniejszość, tym lepiej.
Lily ma czternaście lat i wyrzuty sumienia. Uważa, że to
przez nią zginęła jej kochająca matka, zostawiając ją z samą z nieczułym ojcem,
który nie pozwala jej na nic, a za każde najdrobniejsze przewinienie każe
klęczeć na grochu. Oparcie znajduje tylko w swojej czarnoskórej opiekunce i gosposi,
Rosaleen. Jednak obie pewnego dnia wpadają w kłopoty – bo są to lata 60., kiedy
na południu USA, gdzie rozgrywa się akcja książki, Murzyni są dyskryminowani i
prześladowani - które odmienią ich życie
na zawsze i sprawią, że obie zdecydują się na ucieczkę. Dokąd? Same dokładnie
nie wiedzą, ale Lily chce znaleźć ludzi, którzy wiedzą coś o jej matce,
szczególnie że pośród niewielu pozostałych po niej pamiątek znajduje się
tajemniczy obrazek z czarnoskórą Maryją. Ten trop prowadzi ich do różowego
domu, w którym mieszkają trzy czarne siostry-pszczelarki o imionach z
kalendarza: August, May i June. Czy one są tymi, których Lily szukała? Czy
znają prawdę o matce dziewczyny i czy dziewczyna chce tę prawdę poznać? I –
najważniejsze – czy Lily znajdzie w końcu coś, co będzie mogła nazwać swoim
domem i kogoś, kto będzie dla niej rodziną?
Muszę przyznać, że boję się pszczół z powodu silnego
uczulenia, przez które kilka razy wylądowałam w szpitalu, nigdy więc jakoś nie
fascynował mnie temat pszczelarstwa, a także nie potrafię zrozumieć
jakichkolwiek tym zachwytów. Miód natomiast kocham, nie tylko dlatego, że
stanowi zdrowszy zamiennik cukru – kto nie pił herbaty lipowej z miodem, to nie
wie, co jest dobre. I placki z miodem! Albo pyszny, żółciutki miodzik wybierany
łyżką prosto ze słoja. Czuję, jak nawet teraz cieknie mi ślina. Mniam.
Zobaczywszy tę książkę pierwszy raz poczułam coś podobnego, chyba za sprawą
ciepłej okładki, a kiedy przeczytałam opis pomyślałam, że to coś idealnego dla
każdej dorosłej fanki Kubusia Puchatka i doskonały dodatek do miodowych uczt.
Szczególnie, że wiele opinii znajomych przekonywało mnie, że pod warstwą
słodkiego miodu kryje się prawdziwe, gorzkie życie, a całość pulsuje emocjami.
Dlaczego nie, pomyślałam więc, przeglądając internetowe recenzje, które
gorliwie utwierdzały mnie w przekonaniu, że to książka warta uwagi. Bo i
nazwisko Autorki takie mniej znane, a z doświadczenia wiem, że tacy pisarze są
najlepsi, i ten miód… A przede wszystkim wplątany we wszystko rasizm, temat,
którym zainteresowałam się po przeczytaniu wcale miłego czytadełka Kathryn
Stockett i który mnie zainteresował na tyle, by szukać jakiejś innej, ciekawej
historii z tym wątkiem. A ta była nawet interesująca, chociaż już wtedy
wiedziałam, że bez kalek znanych motywów się nie obędzie, szczególnie, że blurb
uczciwie wspomniał o wątku miłosnym. Mimo tego, pełna nadziei, zasiadłam do
czytania.
Trzeba przyznać, że książka została pięknie wydana. To
niezaprzeczalny fakt. Przede wszystkim okładka: zdjęcie przedstawiające Murzynkę
w żółtej sukni, w której, trzeba to przyznać, bardzo jej do twarzy, z głową
owiniętą czymś w rodzaju czapki i brązowymi, drewnianymi kolczykami. Zamyślona
kobieta, ni to wesoła ni to smutna, spogląda gdzieś przestrzeń, poza okładkę i
zasięg wzroku czytelnika, a kolor skóry kontrastuje z żółtą sukienką o
pszczelim motywie i kwiatem, przemyślnie umieszczonym na rękawie . Za nią,
trochę rozmyta i stapiająca się beżowo –żółtą ścianą domu (gdzie jest róż?)
widać białą, blondwłosą dziewczynkę w równie pstrokatej sukience, trzymającą w
ręku jakiś bliżej niezidentyfikowany przedmiot, przypominający bukiet jakiś
białych kwiatów. Całość robi naprawdę dobre wrażenie, kontrastując z
pomarańczowym paskiem, przemyślnie ozdobionym geometrycznym wzorem miodu, na którym
brązowymi literami wytłoczono imię i nazwisko Autorki. A także bielą, którymi
wypełniono wolne miejsca na okładce i grzbiecie, również z owym wzorem plastrów
miodu. Ozdabia on również wewnętrzne strony oprawy łącznie ze skrzydełkami, a
także blurb, gdzie został wytłoczony pod napisami i, kiedy ustawimy książkę pod
odpowiednim kątem, zacznie lekko lśnić (nie macie pojęcia, ile razy coś takiego
robiłam). Na skrzydełkach wydrukowano kilka pozytywnych recenzji i fotografię
pisarki, całkiem miłej kobiety jak sądzę po wyglądzie. Wnętrze książki jest
również estetyczne – ładna czcionka i cytaty z książek pszczelarskich, które
zaintrygowały mnie kiedy pierwszy raz kartkowałam książkę w domu. Zresztą ten
biały papier. Jak nie można kochać tego papieru, jaki używa Wydawnictwo?
Wybaczcie brak profesjonalizmu, ale książka naprawdę ładnie pachnie.
Zaczęło się ciekawie, intrygująco, chociaż każde zdanie
czytałam z narastającym zdumieniem. Rój os, które wpadły do pokoju bohaterki w
nocy i czternastolatka, która związku z tym idzie do swojego ojca, którego
zazwyczaj się boi? Cóż, czytałam dalej, próbując – wedle swoich starych nawyków
– nie diagnozować żadnej choroby u Lily już na początku powieści. Jedne
kuriozum jest dopuszczalne, myślałam. Może Autorka myśli, że mało absurdalne
książki są nudne? Przy opisie okoliczności śmierci matki dziewczyny, Deborah,
uznałam, że wszystko jest dobrze, po prostu pisarka założyła, że czytelnicy
domyślą się sami, że kobieta odbezpieczyła pistolet już wcześniej. Ale
odbezpieczać pistolet przy dziecku? Jezu Chryste. Zresztą wydawało mi się, że
pisarka wyczerpała limit dziwnych sytuacji i teraz wszystko będzie na poważnie.
Naprawdę. Wciąż miałam duże nadzieję że coś dobrego z tego wyniknie i poległam
dopiero gdzieś w połowie, gdy Autorce na serio skończyły się dziwaczne pomysły
i wszystko stało się już bardziej żałosne niż śmieszne. Mimo to dalej czekałam
na moment, w którym po czternastoletnie dziecko przyjedzie policja, owa
czternastolatka przestanie marzyć o wiele starszym od siebie czarnym chłopaku
(nie chodzi o to, że był Murzynem, ale o to, że był pełnoletni, a ona była
jeszcze małolatą, no ale nikt nie był temu związkowi przeciwny, że już lepiej
nie wspomnę o tej scenie z fioletowym miodem, ewidentnie z podtekstem, jak na
wczesnych teledyskach Lany del Rey), a członkowie tej dziwnej sekty Córek Marii
zostaną przykładnie ukarani i bynajmniej nie za to, że są Murzynami, bo
rasistką nie jestem, a sekty to po prostu coś społecznie niebezpiecznego,
budzącego subiektywny niesmak. Tym razem jednak akcja okazała się
nieprzewidywalna, co mnie zaskoczyło, ale negatywnie. Bo naprawdę dla powieści
byłoby lepiej, gdyby była do bólu przewidywalna tzn. realistyczna. Ale dość już
tej ironii. W każdym razie fabuła aż roi się od absurdów i rozwiązań rodem z
tych wesołych filmów familijnych, które w pewien sposób naśladują naszą
rzeczywistość, upraszczając ją jednak do potrzeb niesamowitych przygód
bohaterów i ich błyskotliwych pomysłów. Zastanawiałam się nawet, czy powieść
nie jest próbą przeniesienia takiego filmu na karty książki, ale myślę jednak,
że pisarka podejmuje tematy zbyt trudne do udźwignięcia przez taką konwencję.
Chodzi tu o rasizm, trudną do przyjęcia opowieść o matce, nadmiernie udziwniony
wątek religijny i rzeczy, które dla dobra dziecięcego optymizmu powinny być dla
nich niewiadome, jak samobójstwa i morderstwa. Wszystko to zebrane razem tworzy
absurdalną, trudną do przełknięcia mieszankę: infantylne pomysły i prawdziwe
kurioza połączone z karkołomnymi tematami, które sprawiają trudność nawet
mistrzom. A wszystko to sklejone lepkim, za bardzo słodkim miodem, pokaźną
ilością dłużyzn, które nikomu szczęścia nie dadzą i sentymentalizmem w wersji
postmodernistycznej, żeby przypadkiem życie i jego cierpienia nie zniszczyło
budowanej misternie baśni. Bo to jest właśnie baśń dla dorosłych, tyle że
niezbyt mądra – wątki, które mogłyby stworzyć z tej historii urokliwą, ale
nierealną historię (jak Służące)
zostały niedopracowane albo zniszczone kosztem tych, których powinno być tam
jak najmniej, a które popychają całość w stronę dziwacznych rozwiązań
fabularnych, z biegiem czasu niszcząc wszystkie zalążki dobrych pomysłów. Nawet
te cytaty z podręczników pszczelarskich i pozycji popularnonaukowych, które
tylko w dwóch przypadkach łączą się tematycznie czy symbolicznie z treścią
rozdziału; w pozostałych Autorka musiała wybierać na chybił-trafił, bo mimo że
mądra nie jestem, w pół godziny, które spędziłam szukając jakiegoś ukrytego
sensu, musiałabym coś wymyślić. Cóż, szkoda tylko czasu.
Książka ma jednak tę zaletę, że czyta się szybko. Naprawdę
szybko i lekko. Z jednej strony to dobrze, bo męką byłoby mierzenie się z czymś
podobnym, co zajmuje dużo czasu, którego przecież dużo nie mam. Ale z drugiej
strony treść przecieka przez palce i zanim porządnie wczujemy się w specyficzny
przecież klimat książki i (może) dostrzeżemy jakiekolwiek zalety, dobrniemy do
końca. Powodem takiej sytuacji jest język pisarki, wbrew temu, co napiszę
dalej, skonstruowany bardzo prosto i czytelnie, bez zawiłych, długich zdań i w
jakikolwiek sposób zaburzonej chronologii. Czyta się więc bez większego
wgłębiania się w słowa, bez smakowania ich, ślizgając wzorkiem po zadaniach i
przerzucając kartki; co ciekawe, nie można tego nijak zatrzymać. Cenię sobie
umiejętność lekkiego konstruowania zdań, żeby pióro było przystępne dla
każdego, ale skoro pisarka zdecydowała się na prostotę w stylu, to powinna być
konsekwentna i w języku. Bo tutaj jest bardzo barwnie, aż za bardzo. Mam tu na
myśli niektóre metafory i porównania, prawdziwy przerost formy nad treścią, tak
samo zdumiewający jak niektóre sytuacje, szczególnie że kontrastuje z
fragmentami napisanymi dość porządnie i w sposób prosty (ale takich jest
zdecydowanie mniej). Szkoda, że nikt nie oświecił pisarkę, że napisanie dobrej
książki wcale nie oznacza zarzucanie czytelnika wydumanymi porównaniami czy
zestawieniami wyrazów; ot, Autor Ścieżek
północy, książki przeczytanej nieco wcześniej, potrafił stworzyć piękną
prozę używając nie tylko pisarsko-malarskich środków stylistycznych, ale i zwykłych
wulgaryzmów, języka potocznego oraz słów, które wyszukane nie są. Sztuka polega
bardziej na wyważeniu wszystkich elementów, proporcji i harmonii, równowagi
pomiędzy kiczowato-kwiecistymi udziwnionymi porównaniami a zwykłą, przyziemną,
ale melodyjną prozą (jeśli chodzi o melodyjność, to też tego tu brakuje). A
wymieszanie powyższego z prawdami życiowymi (czytaj: truizmami) a la Paulo Coelho z pszczelarskim
stażem – którego rolę spełnia August, wygłaszająca co jakiś czas mądre tyrady,
drętwe jak przemówienia w sejmie - sprawia, że jedyne, co można zrobić, to się
roześmiać. Ale to nie będzie wesoły śmiech. Raczej sarkastyczny. Jedynie cała ta analogia świata do ula wydaje
się ciekawa, aczkolwiek w tej wersji mocno naciągana i nieprzekonywująca. Cóż,
po przeczytaniu tych wszystkich pseudofilozoficznych wynurzeń mądrych kobiet nie tylko z tej pozycji,
nic nie jest już w stanie mnie zdziwić. A szkoda, bo reszta dialogów, dotycząca
spraw bardziej przyziemnych jest nawet ciekawa i nie taka drętwa, jak można było
się spodziewać. Z niektórych kwestii naprawdę przebijają emocje (tak jak z
kilku słów, które wypowiedział ojciec Lily na początku książki, które dotyczyły
matki dziewczyny; scena była naprawdę mocna i chyba najlepsza w książce), inne
są płynne i poprawne, chociaż bliżej im do klasycznego języka literackiego niż
potocznego, najbardziej imitującego rzeczywistość, a kwestie poszczególnych
bohaterów nie są indywidualizowane, o użytym w Służących dialekcie czarnoskórych ludzi nie mówiąc, a przyznaję
się, to przede wszystkim miałam nadzieję znaleźć w powieści poruszającej
kwestie rasowe. Patrząc jednak na sprawę inaczej, trzeba przyznać, że pisarka
nie miałaby czego w dialogach indywidualizować, bo przy takich bohaterach
pozbawione jest to jakiegokolwiek sensu.
Chyba że zrobiłabym wyjątek dla Rosaleen. Ma charakterek,
wewnętrzny wdzięk, nakreślone pewną ręką cechy i jest najbardziej wyrazistą
postacią w powieści. Choć większość jej zachowań Autorka wyolbrzymiła, z
naturalnie śmiesznych epizodów robiąc epizody nieznośnie infantylne, to podczas
lektury darzyłam ją pewnego rodzaju sympatią i współczuciem, należącym się
każdemu, kto znajdzie się w miejscu, w którym nie powinien być – wystarczyłoby
kilka poprawek, domalowania kilku rysów i uwiarygodnienia niektórych cech
postaci, a gosposia w domu Lily zostałaby postacią idealną do Służących, a może i nawet do pozycji
jeszcze lepszych. Ale tylko ona. Bo Lily już nie. Poza tym, że owa małolata
prowadza się z starszym od siebie o wiele lat chłopakiem, kłamie jak z nut i
bez wyrzutów sumienia, błyskotliwością zadziwia niejednego dorosłego, jest
wredna i humorzasta (a mimo to i tak wszyscy ją kochają), pisarka nie potrafiła
uczynić z niej postaci realistycznej. Nie ma iskry życia, wiarygodności, głębi
uczuć, dzięki którym czytelnik mógłby ją polubić. Głębiej nakreślonych uczuć,
światłocieni, problemów ujętych z rozwagą, zrozumieniem ze strony pisarza. Bo o
postaci nie trzeba tylko pisać, trzeba ją rozumieć, nawet kiedy postępuje źle,
jest czarnym charakterem albo po prostu nie lubimy jej. Zresztą to i tak nie
uratowałoby Lily, bo nie była wiarygodna choćby dlatego, że wydaje się trochę
nazbyt … dojrzała jak na swój wiek i nie tylko z powodu uniesień miłosnych (?),
ale także jej decyzji i przemyśleń. Tak, tak, można być dojrzałym ponad swój
wiek, ale na Boga, w każdym z nas, dorosłych, tkwi jakiś pierwiastek dziecka,
co nie oznacza również, że w dzikiej furii rzucamy cudzymi słoikami miodu w
ścianę (!). Skoro o amorach mowa, to Zach jest postacią psychologicznie
bezbarwną. Niby po wyjściu z więzienia płonie z zemsty na białych, ale potem
idzie do szkoły dla nich, słuchając słów Lily, zapewne pełnych uzdrawiającej
magii. Poza tym jest uosobieniem dobra, przyjaźni, powagi i uczynności, nawet
wtedy, gdy przez to ma skończyć w więzieniu. Ciężko uwierzyć, że pozbawiony
jest wad, nawet w zakochanych oczach głównej bohaterki i narratorki, że nie
żartuje jak to młodzi chłopacy mają w zwyczaju, zgrywając sztywniaka lub będąc
nim. Nie wiem co gorsze.
Poza nimi mamy jeszcze nasze kalendarzowe siostry – przede
wszystkim August, owego pszczelego Coelho, najmądrzejszą i najbardziej
wyeksponowaną z sióstr, w dodatku przewodniczkę owego niesamowitego kultu Córek
Marii; postać idealną, anielską, rozumiejącą wszystkich, łagodzącą ból etc. Nie
lubię idealnych charakterów, już nawet Lily ze swoimi kaprysami była lepsza, bo
w pewien sposób, acz nieporadny, pisarka ukazała mroczną stronę jej osobowości,
co oczywiście nie tyczy się jej mentorki. Przewodniczki. W powieści
inicjacyjnej kogoś, kto pokazuje młodemu bohaterowi drogę i objaśnia
niejasności skomplikowanego nowego świata i chyba tak też można to odczytywać
(tak, przecież to oczywiste, że powieść inicjacyjna i po trosze, z założenia,
symboliczna, ale Autorka dokłada starań, by cała symbolika uli, pszczół i tego
dziwnego kultu Maryi została jak najstaranniej i najdokładniej wyjaśniona, nie
pozostawiając miejsca na naszą własną interpretację i odbierając większości
rzeczy mnogość znaczeń), ale całość jest pełnoprawną powieścią, a nie jakąś
filozoficzną rozprawką, gdzie jakiś przewodnik jest tylko uosobieniem pewnych
cech, a więc może być nieskończenie dobry. W sensie myślałam, że Autorka pisze
o ludziach i nie jest to tylko opowieść o dorastaniu Lily, co wymaga innego
rozłożenia akcentów. May, druga siostra… To jedna z tych bohaterek, które
pozostałyby na długo w mojej pamięci, gdyby niedopracowanie charakteru tej
postaci. Kogoś takiego jak May trudno jest napisać w ogóle, a co dopiero
napisać dobrze; mimo wszystko uważam ją za wielką zmarnowaną szansę – przez to
zmarnował się wątek, który mógł być najmocniejszym punktem powieści. Gdyby
Autorka opisała ją staranniej i szerzej, pogłębiając jej portret, to, co
zrobiła później, wydawałoby się bardziej prawdopodobne i szokujące, a może
nawet utkwiłoby w pamięci kogoś tak nieczułego jak ja, zresztą siostry
dziewczyny otrząsają ze wszystkiego bardzo szybko, co wydaje się dość dziwne i
raczej niezbyt pocieszające. Najmniej wiemy o June, której wątek skupia się na
małżeństwie z niejakim Neilem, a cechy jej charakteru ograniczają się do
panicznego lęku przez małżeństwem; poza tym grywa niebiańsko na wiolonczeli, a
na początku niespecjalnie lubi Lily. Autorka próbowała ukazać tu postać kobiety
ograniczonej własnymi lękami, ale jej postać jest słabo zarysowana, ledwo tylko
naszkicowana, jakby pisarka gdzieś się spieszyła, albo absorbowały ważniejsze
kwestie, choć, jak już pisałam wcześniej, lepiej byłoby, żeby ograniczyła jedne
rzeczy względem drugich, dzięki czemu powieść nabrałaby głębi, prawdziwie
ciekawych rysów - szkoda, że pisarka nie przyłożyła się do kreacji tej postaci,
to kolejna zmarnowana szansa na nadania powieści nowych wymiarów.
Na koniec zachowałam sobie szwarccharakter naszej
powieści, którego również nasza Lily się boi – T. Ray, jej ojciec. Poza jedną
dobrą sceną, w której człowiek ów nabiera na chwilę życia i charakteru, przez
którą czuć prawdziwe emocje, wszystko to co robi jest – tak jak w przypadku
innych bohaterów – płytkie i pozbawione głębszego sensu. Pisarka usprawiedliwia
go krótkim stwierdzeniem, że przeżył wojnę i został okaleczony, jakby to
wszystko wyjaśniało, i choć podejmuje próbę głębszej analizy bohatera, to
wybrała sobie na to złą chwilę – jedną z najbardziej dynamicznych i dziwnych
scen w całej książce, ostateczne rozwiązanie problemu z ojcem, które zamiast
być dramatyczne, wyszło jakieś płaskie, bez wyrazu i niezbyt zrozumiałe dla
mnie, co oznacza, że albo nie mam wystarczającego intelektu, albo po prostu nie
wiem, co pisarka miała na myśli. Wynika z tego, że na swój patologiczny sposób
kochał on matkę dziewczyny, ale ciekawa jestem wciąż, co dalej. A przecież to
najbardziej fascynująca postać, która zamiast bajkowego Złego Czarnoksiężnika
mogłaby być równie złą, ale pełnokrwistą, może zasługującą na współczucie
postacią, dzięki czemu książka byłaby ciekawsza, a może i bogatsza o nowe wątki,
a wybór Deborah byłby nie tak bardzo bolesny dla Lily i rozczarowujący
czytelnika. Gdyby… Ale myślę, że starczy tego gdybania. Książki od nowa nie
napiszę.
Wiem, że powinnam być łagodniejsza, bo przygodę z
twórczością tej pisarki zaczynam, niefortunnie, od debiutu, a debiut zawsze –
moim zdaniem – trzeba oceniać łagodniej, szczególnie kiedy nie jest dobry. Bo
pisarz stawia pierwsze kroki lub też raczkuje jeszcze w literaturze, jest
niedoświadczony, trzeba nim pokierować. Z drugiej strony czytane wcześniej Służące, do których nie sposób nie
porównywać tej pozycji, wyznaczyły jakiś standard, jeśli chodzi o pozycje tego
typu, sprawiły, że szukałam w niej przyjemnej rozrywki, ale oczywiście na pewnym
poziomie. Nie chodzi o to, że mam jakieś pretensje względem owej dziwnej sekty
czy jakieś uprzedzenia wobec Murzynów – to tak naprawdę moja sprawa, ale
Autorce nie udało się mnie przekonać, ująć opisanymi wydarzeniami, poległa od
strony technicznej, chociaż zamierzenia miała może ambitne i ciekawe pomysły. Może.
Jednak jaki jest wniosek to każdy widzi – raczej nie powrócę do tamtego
różowego domu polegać, bo mam własny, a w nim własną, pszczelą rodzinę, na
której mogę polegać i która w zanadrzu ma mnóstwo własnych historii, ale nie
takich, w których wszystko kończy się jakąś jesienią cudów i w której rodzina
cierpi z powodu wydumanych problemów, a pocieszenia szuka się w Maryi lub w sobie. Ale takich historii, w których
smaruje się rany – choćby miodem – i idzie się walczyć dalej, czując wsparcie
innych, żyjących w maleńkim ulu rodzinnego świata.
Tytuł: „Sekretne życie pszczół”
Autor: Sue Monk Kidd
Moja ocena: 2,5/10
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu
Literackiemu
Ponieważ Wydawnictwo
przysłało mi dodatkowy egzemplarz, jeśli nadal macie ochotę na tę książkę,
piszcie, czy chcielibyście mały konkurs.
Znam ekranizację i lekturę, więc mam odniesienie do obu interpretacji historii. Muszę jednak przyznać, że w tym przypadku film wypadł lepiej ;)
OdpowiedzUsuńPierwszy raz widzę słabą ocenę na temat tej książki. Jednak pomimo tego książkę nadal mam w planach.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Zaskoczyłaś mnie swoją negatywną recenzją. Dotychczas czytałam same peany o tej książce, ale jak widać, ma ona swoje rażące wady i niedociągnięcia. Mimo to i tak chciałabym ją poznać, żeby wyrobić sobie własne zdanie.
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że to pierwsza tak niska przeczytana przeze mnie recenzja tej książki ;) Ale mimo wszystko i tak chcę się z nią zapoznać ;)
OdpowiedzUsuńChoć dałaś taką słabą ocenę tej książki chciałabym ją przeczytać, więc konkurs byłby super pomysłem :D
OdpowiedzUsuńFLUFF
Odpuszczam :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie! ;*
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/
Nie zgadzam się ani trochę. Chyba oceniłaś książkę zbyt surowo. Wiadomo, trzeba szanować cudze zdanie, ale tutaj jest troszkę przesady.
OdpowiedzUsuń