sobota, 10 października 2015

Rodzina pszczół. Recenzja książki



Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się zaprzeczyć. Zresztą nie wyobrażam sobie, co stałoby się ze mną, gdyby nie miałabym Mamy, która pierwsza otwiera wszystkie paczki z książkami i  w sekrecie zjada cały zapas gorzkiej czekolady. Łączy nas jeszcze cała fura wspomnień, wspólnych rozmów, przeczytanych książek, obejrzanych filmów i wspólnych przeżyć – i tych dobrych, i tych złych. Ale nie tylko Mama – samotnie czułabym się bez mojego kuzynostwa, bez ich cierpkich dowcipów i kłótnia. Nie da się zaprzeczyć, że pełnią ważną rolę w moim życiu, tak samo jak inne rodziny w życiach innych ludzi na całej Ziemi. Rodzina pełni przecież nadrzędną funkcję we wszystkich kulturach świata. I tak powinno być. To jest, myślę, oczywiste. Pewnie dlatego taki szok wywołują w nas wszystkie rodzinne patologie i przemoc. Szok zapewne większy niż w przypadku, gdy tragedia dotyczy dwóch obcych ludzi. Rany goją się dłużej, są przecież bardziej rozległe, bo więzi z rodziną są mocniejsze niż z przyjaciółką czy kochankiem; blizny pozostają zwykle na całe życie, a tęsknota za najbliższymi jest jak ból fantomowy, na który najczęściej nie ma żadnego leku. Uraz zostaje na całe życie, przekazywany w kolejnych pokoleniach i jak zaraza powoduje kolejne rany, tworząc zaklęte koło, efekt domino. I tylko czasami udaje się to na tyle zaleczyć, by można było dalej żyć. 

Nic dziwnego więc, że pisarze uwielbiają ten temat. Już Arystoteles w swojej Poetyce, zbiorze formalnych rad dla dramatopisarzy, zauważył, że by wywołać w widzu litość i trwogę, a więc przeżyć niezwykle ważne dla antycznych artystów katharsis, konflikt tragiczny ma dotyczyć rodziny, a nie obcych sobie osób. Oczywiście, udało się to w wielu przypadkach, czasami aż za dobrze. Teraz, przeliczając sztukę na pieniądze, pisarze zauważyli, że takie tematy sprzedają się doskonale – współczujemy takim bohaterom, z napięciem śledzimy ich losy, ale też z pewną satysfakcją śledzimy tragedie innych, pijąc kakao pod ciepłym kocykiem i ciesząc się, że nas takie problemy nie dotyczą (do czego prowadzi takie myślenie przekonałam się na własnej skórze i lojalnie nie polecam). Ile ludzi, tyle pomysłów: motyw ten został wtłoczony w krwawe machiny kryminałów i depresyjne powieści psychologiczno-obyczajowe, często wraz z fizycznym powracaniem bohaterów do miejsc traumatycznej młodości. Dla tych mniej wyrobionych bądź życiowych optymistów, lubiących dobre zakończenia, pojawiają się także pozycje o wracaniu z takich traum do życia, odradzania się, zabliźniania się ran. Przeniesienie się do innej miejscowości, do pięknej wiejskiej willi, spotkanie przystojniaka, zaopiekowanie się dzieckiem, otworzenie sklepu czy cukierni… Pomysłowość autorek, bo najczęściej kobiety zabierają się za tego typu literaturę, doprawdy nie zna granic. Szczególnie, kiedy bohaterem jest osoba wkraczająca ze swoimi traumami w okres dorastania, ciężki przecież dla każdego – pojawiają się tu tematy pierwszej miłości, seksualności i pogłębiającej się depresji, poczucia winy. I pogodzenia się z przeszłością, zaakceptowania jej, zrozumienia, czasami będącego procesem bolesnym. Tak, to temat na tyle nośny i ciekawy, że można tu zrobić wiele oryginalnych, ciekawych rzeczy. A im boleśniejsza przeszłość i kolorowa teraźniejszość, tym lepiej. 

Lily ma czternaście lat i wyrzuty sumienia. Uważa, że to przez nią zginęła jej kochająca matka, zostawiając ją z samą z nieczułym ojcem, który nie pozwala jej na nic, a za każde najdrobniejsze przewinienie każe klęczeć na grochu. Oparcie znajduje tylko w swojej czarnoskórej opiekunce i gosposi, Rosaleen. Jednak obie pewnego dnia wpadają w kłopoty – bo są to lata 60., kiedy na południu USA, gdzie rozgrywa się akcja książki, Murzyni są dyskryminowani i prześladowani -  które odmienią ich życie na zawsze i sprawią, że obie zdecydują się na ucieczkę. Dokąd? Same dokładnie nie wiedzą, ale Lily chce znaleźć ludzi, którzy wiedzą coś o jej matce, szczególnie że pośród niewielu pozostałych po niej pamiątek znajduje się tajemniczy obrazek z czarnoskórą Maryją. Ten trop prowadzi ich do różowego domu, w którym mieszkają trzy czarne siostry-pszczelarki o imionach z kalendarza: August, May i June. Czy one są tymi, których Lily szukała? Czy znają prawdę o matce dziewczyny i czy dziewczyna chce tę prawdę poznać? I – najważniejsze – czy Lily znajdzie w końcu coś, co będzie mogła nazwać swoim domem i kogoś, kto będzie dla niej rodziną? 

Muszę przyznać, że boję się pszczół z powodu silnego uczulenia, przez które kilka razy wylądowałam w szpitalu, nigdy więc jakoś nie fascynował mnie temat pszczelarstwa, a także nie potrafię zrozumieć jakichkolwiek tym zachwytów. Miód natomiast kocham, nie tylko dlatego, że stanowi zdrowszy zamiennik cukru – kto nie pił herbaty lipowej z miodem, to nie wie, co jest dobre. I placki z miodem! Albo pyszny, żółciutki miodzik wybierany łyżką prosto ze słoja. Czuję, jak nawet teraz cieknie mi ślina. Mniam. Zobaczywszy tę książkę pierwszy raz poczułam coś podobnego, chyba za sprawą ciepłej okładki, a kiedy przeczytałam opis pomyślałam, że to coś idealnego dla każdej dorosłej fanki Kubusia Puchatka i doskonały dodatek do miodowych uczt. Szczególnie, że wiele opinii znajomych przekonywało mnie, że pod warstwą słodkiego miodu kryje się prawdziwe, gorzkie życie, a całość pulsuje emocjami. Dlaczego nie, pomyślałam więc, przeglądając internetowe recenzje, które gorliwie utwierdzały mnie w przekonaniu, że to książka warta uwagi. Bo i nazwisko Autorki takie mniej znane, a z doświadczenia wiem, że tacy pisarze są najlepsi, i ten miód… A przede wszystkim wplątany we wszystko rasizm, temat, którym zainteresowałam się po przeczytaniu wcale miłego czytadełka Kathryn Stockett i który mnie zainteresował na tyle, by szukać jakiejś innej, ciekawej historii z tym wątkiem. A ta była nawet interesująca, chociaż już wtedy wiedziałam, że bez kalek znanych motywów się nie obędzie, szczególnie, że blurb uczciwie wspomniał o wątku miłosnym. Mimo tego, pełna nadziei, zasiadłam do czytania. 

Trzeba przyznać, że książka została pięknie wydana. To niezaprzeczalny fakt. Przede wszystkim okładka: zdjęcie przedstawiające Murzynkę w żółtej sukni, w której, trzeba to przyznać, bardzo jej do twarzy, z głową owiniętą czymś w rodzaju czapki i brązowymi, drewnianymi kolczykami. Zamyślona kobieta, ni to wesoła ni to smutna, spogląda gdzieś przestrzeń, poza okładkę i zasięg wzroku czytelnika, a kolor skóry kontrastuje z żółtą sukienką o pszczelim motywie i kwiatem, przemyślnie umieszczonym na rękawie . Za nią, trochę rozmyta i stapiająca się beżowo –żółtą ścianą domu (gdzie jest róż?) widać białą, blondwłosą dziewczynkę w równie pstrokatej sukience, trzymającą w ręku jakiś bliżej niezidentyfikowany przedmiot, przypominający bukiet jakiś białych kwiatów. Całość robi naprawdę dobre wrażenie, kontrastując z pomarańczowym paskiem, przemyślnie ozdobionym geometrycznym wzorem miodu, na którym brązowymi literami wytłoczono imię i nazwisko Autorki. A także bielą, którymi wypełniono wolne miejsca na okładce i grzbiecie, również z owym wzorem plastrów miodu. Ozdabia on również wewnętrzne strony oprawy łącznie ze skrzydełkami, a także blurb, gdzie został wytłoczony pod napisami i, kiedy ustawimy książkę pod odpowiednim kątem, zacznie lekko lśnić (nie macie pojęcia, ile razy coś takiego robiłam). Na skrzydełkach wydrukowano kilka pozytywnych recenzji i fotografię pisarki, całkiem miłej kobiety jak sądzę po wyglądzie. Wnętrze książki jest również estetyczne – ładna czcionka i cytaty z książek pszczelarskich, które zaintrygowały mnie kiedy pierwszy raz kartkowałam książkę w domu. Zresztą ten biały papier. Jak nie można kochać tego papieru, jaki używa Wydawnictwo? Wybaczcie brak profesjonalizmu, ale książka naprawdę ładnie pachnie.

Zaczęło się ciekawie, intrygująco, chociaż każde zdanie czytałam z narastającym zdumieniem. Rój os, które wpadły do pokoju bohaterki w nocy i czternastolatka, która związku z tym idzie do swojego ojca, którego zazwyczaj się boi? Cóż, czytałam dalej, próbując – wedle swoich starych nawyków – nie diagnozować żadnej choroby u Lily już na początku powieści. Jedne kuriozum jest dopuszczalne, myślałam. Może Autorka myśli, że mało absurdalne książki są nudne? Przy opisie okoliczności śmierci matki dziewczyny, Deborah, uznałam, że wszystko jest dobrze, po prostu pisarka założyła, że czytelnicy domyślą się sami, że kobieta odbezpieczyła pistolet już wcześniej. Ale odbezpieczać pistolet przy dziecku? Jezu Chryste. Zresztą wydawało mi się, że pisarka wyczerpała limit dziwnych sytuacji i teraz wszystko będzie na poważnie. Naprawdę. Wciąż miałam duże nadzieję że coś dobrego z tego wyniknie i poległam dopiero gdzieś w połowie, gdy Autorce na serio skończyły się dziwaczne pomysły i wszystko stało się już bardziej żałosne niż śmieszne. Mimo to dalej czekałam na moment, w którym po czternastoletnie dziecko przyjedzie policja, owa czternastolatka przestanie marzyć o wiele starszym od siebie czarnym chłopaku (nie chodzi o to, że był Murzynem, ale o to, że był pełnoletni, a ona była jeszcze małolatą, no ale nikt nie był temu związkowi przeciwny, że już lepiej nie wspomnę o tej scenie z fioletowym miodem, ewidentnie z podtekstem, jak na wczesnych teledyskach Lany del Rey), a członkowie tej dziwnej sekty Córek Marii zostaną przykładnie ukarani i bynajmniej nie za to, że są Murzynami, bo rasistką nie jestem, a sekty to po prostu coś społecznie niebezpiecznego, budzącego subiektywny niesmak. Tym razem jednak akcja okazała się nieprzewidywalna, co mnie zaskoczyło, ale negatywnie. Bo naprawdę dla powieści byłoby lepiej, gdyby była do bólu przewidywalna tzn. realistyczna. Ale dość już tej ironii. W każdym razie fabuła aż roi się od absurdów i rozwiązań rodem z tych wesołych filmów familijnych, które w pewien sposób naśladują naszą rzeczywistość, upraszczając ją jednak do potrzeb niesamowitych przygód bohaterów i ich błyskotliwych pomysłów. Zastanawiałam się nawet, czy powieść nie jest próbą przeniesienia takiego filmu na karty książki, ale myślę jednak, że pisarka podejmuje tematy zbyt trudne do udźwignięcia przez taką konwencję. Chodzi tu o rasizm, trudną do przyjęcia opowieść o matce, nadmiernie udziwniony wątek religijny i rzeczy, które dla dobra dziecięcego optymizmu powinny być dla nich niewiadome, jak samobójstwa i morderstwa. Wszystko to zebrane razem tworzy absurdalną, trudną do przełknięcia mieszankę: infantylne pomysły i prawdziwe kurioza połączone z karkołomnymi tematami, które sprawiają trudność nawet mistrzom. A wszystko to sklejone lepkim, za bardzo słodkim miodem, pokaźną ilością dłużyzn, które nikomu szczęścia nie dadzą i sentymentalizmem w wersji postmodernistycznej, żeby przypadkiem życie i jego cierpienia nie zniszczyło budowanej misternie baśni. Bo to jest właśnie baśń dla dorosłych, tyle że niezbyt mądra – wątki, które mogłyby stworzyć z tej historii urokliwą, ale nierealną historię (jak Służące) zostały niedopracowane albo zniszczone kosztem tych, których powinno być tam jak najmniej, a które popychają całość w stronę dziwacznych rozwiązań fabularnych, z biegiem czasu niszcząc wszystkie zalążki dobrych pomysłów. Nawet te cytaty z podręczników pszczelarskich i pozycji popularnonaukowych, które tylko w dwóch przypadkach łączą się tematycznie czy symbolicznie z treścią rozdziału; w pozostałych Autorka musiała wybierać na chybił-trafił, bo mimo że mądra nie jestem, w pół godziny, które spędziłam szukając jakiegoś ukrytego sensu, musiałabym coś wymyślić. Cóż, szkoda tylko czasu. 

Książka ma jednak tę zaletę, że czyta się szybko. Naprawdę szybko i lekko. Z jednej strony to dobrze, bo męką byłoby mierzenie się z czymś podobnym, co zajmuje dużo czasu, którego przecież dużo nie mam. Ale z drugiej strony treść przecieka przez palce i zanim porządnie wczujemy się w specyficzny przecież klimat książki i (może) dostrzeżemy jakiekolwiek zalety, dobrniemy do końca. Powodem takiej sytuacji jest język pisarki, wbrew temu, co napiszę dalej, skonstruowany bardzo prosto i czytelnie, bez zawiłych, długich zdań i w jakikolwiek sposób zaburzonej chronologii. Czyta się więc bez większego wgłębiania się w słowa, bez smakowania ich, ślizgając wzorkiem po zadaniach i przerzucając kartki; co ciekawe, nie można tego nijak zatrzymać. Cenię sobie umiejętność lekkiego konstruowania zdań, żeby pióro było przystępne dla każdego, ale skoro pisarka zdecydowała się na prostotę w stylu, to powinna być konsekwentna i w języku. Bo tutaj jest bardzo barwnie, aż za bardzo. Mam tu na myśli niektóre metafory i porównania, prawdziwy przerost formy nad treścią, tak samo zdumiewający jak niektóre sytuacje, szczególnie że kontrastuje z fragmentami napisanymi dość porządnie i w sposób prosty (ale takich jest zdecydowanie mniej). Szkoda, że nikt nie oświecił pisarkę, że napisanie dobrej książki wcale nie oznacza zarzucanie czytelnika wydumanymi porównaniami czy zestawieniami wyrazów; ot, Autor Ścieżek północy, książki przeczytanej nieco wcześniej, potrafił stworzyć piękną prozę używając nie tylko pisarsko-malarskich środków stylistycznych, ale i zwykłych wulgaryzmów, języka potocznego oraz słów, które wyszukane nie są. Sztuka polega bardziej na wyważeniu wszystkich elementów, proporcji i harmonii, równowagi pomiędzy kiczowato-kwiecistymi udziwnionymi porównaniami a zwykłą, przyziemną, ale melodyjną prozą (jeśli chodzi o melodyjność, to też tego tu brakuje). A wymieszanie powyższego z prawdami życiowymi (czytaj: truizmami) a la Paulo Coelho z pszczelarskim stażem – którego rolę spełnia August, wygłaszająca co jakiś czas mądre tyrady, drętwe jak przemówienia w sejmie - sprawia, że jedyne, co można zrobić, to się roześmiać. Ale to nie będzie wesoły śmiech. Raczej sarkastyczny.  Jedynie cała ta analogia świata do ula wydaje się ciekawa, aczkolwiek w tej wersji mocno naciągana i nieprzekonywująca. Cóż, po przeczytaniu tych wszystkich pseudofilozoficznych wynurzeń mądrych kobiet nie tylko z tej pozycji, nic nie jest już w stanie mnie zdziwić. A szkoda, bo reszta dialogów, dotycząca spraw bardziej przyziemnych jest nawet ciekawa i nie taka drętwa, jak można było się spodziewać. Z niektórych kwestii naprawdę przebijają emocje (tak jak z kilku słów, które wypowiedział ojciec Lily na początku książki, które dotyczyły matki dziewczyny; scena była naprawdę mocna i chyba najlepsza w książce), inne są płynne i poprawne, chociaż bliżej im do klasycznego języka literackiego niż potocznego, najbardziej imitującego rzeczywistość, a kwestie poszczególnych bohaterów nie są indywidualizowane, o użytym w Służących dialekcie czarnoskórych ludzi nie mówiąc, a przyznaję się, to przede wszystkim miałam nadzieję znaleźć w powieści poruszającej kwestie rasowe. Patrząc jednak na sprawę inaczej, trzeba przyznać, że pisarka nie miałaby czego w dialogach indywidualizować, bo przy takich bohaterach pozbawione jest to jakiegokolwiek sensu. 

Chyba że zrobiłabym wyjątek dla Rosaleen. Ma charakterek, wewnętrzny wdzięk, nakreślone pewną ręką cechy i jest najbardziej wyrazistą postacią w powieści. Choć większość jej zachowań Autorka wyolbrzymiła, z naturalnie śmiesznych epizodów robiąc epizody nieznośnie infantylne, to podczas lektury darzyłam ją pewnego rodzaju sympatią i współczuciem, należącym się każdemu, kto znajdzie się w miejscu, w którym nie powinien być – wystarczyłoby kilka poprawek, domalowania kilku rysów i uwiarygodnienia niektórych cech postaci, a gosposia w domu Lily zostałaby postacią idealną do Służących, a może i nawet do pozycji jeszcze lepszych. Ale tylko ona. Bo Lily już nie. Poza tym, że owa małolata prowadza się z starszym od siebie o wiele lat chłopakiem, kłamie jak z nut i bez wyrzutów sumienia, błyskotliwością zadziwia niejednego dorosłego, jest wredna i humorzasta (a mimo to i tak wszyscy ją kochają), pisarka nie potrafiła uczynić z niej postaci realistycznej. Nie ma iskry życia, wiarygodności, głębi uczuć, dzięki którym czytelnik mógłby ją polubić. Głębiej nakreślonych uczuć, światłocieni, problemów ujętych z rozwagą, zrozumieniem ze strony pisarza. Bo o postaci nie trzeba tylko pisać, trzeba ją rozumieć, nawet kiedy postępuje źle, jest czarnym charakterem albo po prostu nie lubimy jej. Zresztą to i tak nie uratowałoby Lily, bo nie była wiarygodna choćby dlatego, że wydaje się trochę nazbyt … dojrzała jak na swój wiek i nie tylko z powodu uniesień miłosnych (?), ale także jej decyzji i przemyśleń. Tak, tak, można być dojrzałym ponad swój wiek, ale na Boga, w każdym z nas, dorosłych, tkwi jakiś pierwiastek dziecka, co nie oznacza również, że w dzikiej furii rzucamy cudzymi słoikami miodu w ścianę (!). Skoro o amorach mowa, to Zach jest postacią psychologicznie bezbarwną. Niby po wyjściu z więzienia płonie z zemsty na białych, ale potem idzie do szkoły dla nich, słuchając słów Lily, zapewne pełnych uzdrawiającej magii. Poza tym jest uosobieniem dobra, przyjaźni, powagi i uczynności, nawet wtedy, gdy przez to ma skończyć w więzieniu. Ciężko uwierzyć, że pozbawiony jest wad, nawet w zakochanych oczach głównej bohaterki i narratorki, że nie żartuje jak to młodzi chłopacy mają w zwyczaju, zgrywając sztywniaka lub będąc nim. Nie wiem co gorsze.
 
Poza nimi mamy jeszcze nasze kalendarzowe siostry – przede wszystkim August, owego pszczelego Coelho, najmądrzejszą i najbardziej wyeksponowaną z sióstr, w dodatku przewodniczkę owego niesamowitego kultu Córek Marii; postać idealną, anielską, rozumiejącą wszystkich, łagodzącą ból etc. Nie lubię idealnych charakterów, już nawet Lily ze swoimi kaprysami była lepsza, bo w pewien sposób, acz nieporadny, pisarka ukazała mroczną stronę jej osobowości, co oczywiście nie tyczy się jej mentorki. Przewodniczki. W powieści inicjacyjnej kogoś, kto pokazuje młodemu bohaterowi drogę i objaśnia niejasności skomplikowanego nowego świata i chyba tak też można to odczytywać (tak, przecież to oczywiste, że powieść inicjacyjna i po trosze, z założenia, symboliczna, ale Autorka dokłada starań, by cała symbolika uli, pszczół i tego dziwnego kultu Maryi została jak najstaranniej i najdokładniej wyjaśniona, nie pozostawiając miejsca na naszą własną interpretację i odbierając większości rzeczy mnogość znaczeń), ale całość jest pełnoprawną powieścią, a nie jakąś filozoficzną rozprawką, gdzie jakiś przewodnik jest tylko uosobieniem pewnych cech, a więc może być nieskończenie dobry. W sensie myślałam, że Autorka pisze o ludziach i nie jest to tylko opowieść o dorastaniu Lily, co wymaga innego rozłożenia akcentów. May, druga siostra… To jedna z tych bohaterek, które pozostałyby na długo w mojej pamięci, gdyby niedopracowanie charakteru tej postaci. Kogoś takiego jak May trudno jest napisać w ogóle, a co dopiero napisać dobrze; mimo wszystko uważam ją za wielką zmarnowaną szansę – przez to zmarnował się wątek, który mógł być najmocniejszym punktem powieści. Gdyby Autorka opisała ją staranniej i szerzej, pogłębiając jej portret, to, co zrobiła później, wydawałoby się bardziej prawdopodobne i szokujące, a może nawet utkwiłoby w pamięci kogoś tak nieczułego jak ja, zresztą siostry dziewczyny otrząsają ze wszystkiego bardzo szybko, co wydaje się dość dziwne i raczej niezbyt pocieszające. Najmniej wiemy o June, której wątek skupia się na małżeństwie z niejakim Neilem, a cechy jej charakteru ograniczają się do panicznego lęku przez małżeństwem; poza tym grywa niebiańsko na wiolonczeli, a na początku niespecjalnie lubi Lily. Autorka próbowała ukazać tu postać kobiety ograniczonej własnymi lękami, ale jej postać jest słabo zarysowana, ledwo tylko naszkicowana, jakby pisarka gdzieś się spieszyła, albo absorbowały ważniejsze kwestie, choć, jak już pisałam wcześniej, lepiej byłoby, żeby ograniczyła jedne rzeczy względem drugich, dzięki czemu powieść nabrałaby głębi, prawdziwie ciekawych rysów - szkoda, że pisarka nie przyłożyła się do kreacji tej postaci, to kolejna zmarnowana szansa na nadania powieści nowych wymiarów. 

Na koniec zachowałam sobie szwarccharakter naszej powieści, którego również nasza Lily się boi – T. Ray, jej ojciec. Poza jedną dobrą sceną, w której człowiek ów nabiera na chwilę życia i charakteru, przez którą czuć prawdziwe emocje, wszystko to co robi jest – tak jak w przypadku innych bohaterów – płytkie i pozbawione głębszego sensu. Pisarka usprawiedliwia go krótkim stwierdzeniem, że przeżył wojnę i został okaleczony, jakby to wszystko wyjaśniało, i choć podejmuje próbę głębszej analizy bohatera, to wybrała sobie na to złą chwilę – jedną z najbardziej dynamicznych i dziwnych scen w całej książce, ostateczne rozwiązanie problemu z ojcem, które zamiast być dramatyczne, wyszło jakieś płaskie, bez wyrazu i niezbyt zrozumiałe dla mnie, co oznacza, że albo nie mam wystarczającego intelektu, albo po prostu nie wiem, co pisarka miała na myśli. Wynika z tego, że na swój patologiczny sposób kochał on matkę dziewczyny, ale ciekawa jestem wciąż, co dalej. A przecież to najbardziej fascynująca postać, która zamiast bajkowego Złego Czarnoksiężnika mogłaby być równie złą, ale pełnokrwistą, może zasługującą na współczucie postacią, dzięki czemu książka byłaby ciekawsza, a może i bogatsza o nowe wątki, a wybór Deborah byłby nie tak bardzo bolesny dla Lily i rozczarowujący czytelnika. Gdyby… Ale myślę, że starczy tego gdybania. Książki od nowa nie napiszę. 

Wiem, że powinnam być łagodniejsza, bo przygodę z twórczością tej pisarki zaczynam, niefortunnie, od debiutu, a debiut zawsze – moim zdaniem – trzeba oceniać łagodniej, szczególnie kiedy nie jest dobry. Bo pisarz stawia pierwsze kroki lub też raczkuje jeszcze w literaturze, jest niedoświadczony, trzeba nim pokierować. Z drugiej strony czytane wcześniej Służące, do których nie sposób nie porównywać tej pozycji, wyznaczyły jakiś standard, jeśli chodzi o pozycje tego typu, sprawiły, że szukałam w niej przyjemnej rozrywki, ale oczywiście na pewnym poziomie. Nie chodzi o to, że mam jakieś pretensje względem owej dziwnej sekty czy jakieś uprzedzenia wobec Murzynów – to tak naprawdę moja sprawa, ale Autorce nie udało się mnie przekonać, ująć opisanymi wydarzeniami, poległa od strony technicznej, chociaż zamierzenia miała może ambitne i ciekawe pomysły. Może. Jednak jaki jest wniosek to każdy widzi – raczej nie powrócę do tamtego różowego domu polegać, bo mam własny, a w nim własną, pszczelą rodzinę, na której mogę polegać i która w zanadrzu ma mnóstwo własnych historii, ale nie takich, w których wszystko kończy się jakąś jesienią cudów i w której rodzina cierpi z powodu wydumanych problemów, a pocieszenia szuka się w Maryi lub  w sobie. Ale takich historii, w których smaruje się rany – choćby miodem – i idzie się walczyć dalej, czując wsparcie innych, żyjących w maleńkim ulu rodzinnego świata.

Tytuł: „Sekretne życie pszczół”
Autor: Sue Monk Kidd
Moja ocena: 2,5/10

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Literackiemu

Ponieważ Wydawnictwo przysłało mi dodatkowy egzemplarz, jeśli nadal macie ochotę na tę książkę, piszcie, czy chcielibyście mały konkurs.

7 komentarzy :

  1. Znam ekranizację i lekturę, więc mam odniesienie do obu interpretacji historii. Muszę jednak przyznać, że w tym przypadku film wypadł lepiej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy raz widzę słabą ocenę na temat tej książki. Jednak pomimo tego książkę nadal mam w planach.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaskoczyłaś mnie swoją negatywną recenzją. Dotychczas czytałam same peany o tej książce, ale jak widać, ma ona swoje rażące wady i niedociągnięcia. Mimo to i tak chciałabym ją poznać, żeby wyrobić sobie własne zdanie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Powiem Ci, że to pierwsza tak niska przeczytana przeze mnie recenzja tej książki ;) Ale mimo wszystko i tak chcę się z nią zapoznać ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Choć dałaś taką słabą ocenę tej książki chciałabym ją przeczytać, więc konkurs byłby super pomysłem :D

    FLUFF

    OdpowiedzUsuń
  6. Odpuszczam :D
    Pozdrawiam serdecznie! ;*
    http://ravenstarkbooks.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie zgadzam się ani trochę. Chyba oceniłaś książkę zbyt surowo. Wiadomo, trzeba szanować cudze zdanie, ale tutaj jest troszkę przesady.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!