Przeznaczenie. Nie każdy w nie wierzy. Bezpieczniej dla
kruchej natury człowieka jest myśleć, że może sam stworzyć swój los, że
przyszłość zależy tylko od naszych wyborów i splotu przypadkowych okoliczności.
Wiara w fatum łączy się często z
wiarą w coś nadrzędnego, co jest odpowiedzialne za zaplanowanie naszego życia,
a wiele osób wyklucza istnienie czegoś takiego. Bóg? Jakaś nieznana kosmiczna
energia, która układa gwiazdy tak, by można było wyczytać z nich przyszłość każdego
z nas? Niewidzialne istoty, które pozwalają wróżkom interpretować karty tarota
i szepczą przepowiednie na ucho? Jak człowiek źle czuje się z taką
świadomością! Chrześcijanie wierzą, że Bóg jest miłosierny, a do złych rzeczy,
które wydarzają się w ich życiu odnoszą się z filozoficznym spokojem, że ma tak
być, ale co z kosmicznymi siłami, które nie mają żadnych uczuć, a ich misterne
plany są tylko przypadkowymi zderzeniami planet? Myślę, że strach się bać.
Chociaż kiedy głębiej zastanowimy się nad naszym życiem, prześledzimy te
kluczowe dla niego momenty, dojdziemy do wniosku, że wszystko, co do tego
doprowadziło, było niezwykłym, nieprzypadkowym przypadkiem, zbiegiem
nieszczęśliwych bądź szczęśliwych wydarzeń. A historia! Cóż to za kopalnia
przedziwnych zbiegów okoliczności, czasami wyglądających tak, jakby ktoś
wcześniej napisał sztukę i zaplanował dekoracje, a ludźmi posłużył się jako
bezwolnymi marionetkami, aktorami, których zadaniem jest tylko zagranie dramatu
swojego życia i zejście ze sceny. Nawet wielcy tego świata nie mogą tego
zmienić, choć wydaje się, że skoro mają prawo (często zresztą wątpliwe)
rozporządzania ludzkim życiem i pozornie mogą mieć wszystko. Wydaje się, że
mają nawet gorzej niż zwykli, szarzy ludzie – według jednej z pradawnych zasad,
rządzących światem, im wyżej człowiek dotrze, tym upadek będzie boleśniejszy.
Edyp, bohater greckiego mitu i dramatu antycznego, żył w
błogim przekonaniu, że jednak udało mu się uciec od własnego, bardzo
złowrogiego przeznaczenia. Kiedy był jeszcze królewiczem Koryntu, jakiś podpity
znajomy nazwał go znajdą, a obrażony Edyp udał się do wyroczni delfickiej, by
przekonać się, jaka jest prawda. Pytia jak zwykle odpowiedziała na jego pytanie
po swojemu – przekazując mu przepowiednię, jaką kilkadziesiąt lat temu usłyszał
jego prawdziwy ojciec. Straszliwą przepowiednię – Edyp zabije ojca i ożeni się
z matką. Sądząc, że władcy Koryntu są jego rodzicami, chłopak ucieka z ich
kraju i postanawia iść do Teb. W czasie drogi zabija pewnego człowieka, a potem
odgaduje zagadkę Sfinksa, czym ocala miasto i zgrania rękę owdowiałej królowej
(przypadek?). Po latach, kiedy ma już małe dzieci i jest chwalonym przez
wszystkich obywateli Teb władcą, na miasto spada straszliwa klątwa. Warunkiem
ocalenia pozostałej przy życiu ludności jest wydalenie z Teb mordercy
poprzedniego króla Lajosa, który pozostaje bez kary, a Edyp, jako dobry król, z
miejsca zaczyna śledztwo. Odkryje jednak rzeczy, które nigdy nie powinny wyjść
na jaw – tamtego felernego dnia, kiedy podczas swojej wędrówki z Koryntu zabił
w złości starego człowieka, który nie ustąpił mu miejsca na ścieżce, dokonała
się pierwsza część losu przeklętego młodzieńca, przypieczętowana małżeństwem z
żoną króla Lajosa, Jokastą…
Nie mogę powiedzieć, że nie znałam treści sztuki przed jej
przeczytaniem – krwawa historia rodu Labdakidów władających Tebami wryła mi się
głęboko w pamięć podczas czytania opracowania Jana Parandowskiego, kiedy
przechodziłam okresy fascynacji mitologią. W jakiś sposób więc byłam
przygotowana na to, że nie będzie to lekka lektura – chodzi tu przede wszystkim
o to potworne uczucie bezsilności i strachu, że Autor miał rację i nie
pozostaje nam nic innego jak bierne oczekiwanie na finał naszej historii,
napisanej już przez kogoś innego. Ale i tak obcowanie z tekstem dramatu było
pewnego rodzaju traumą. Podczas czytania mitu w wersji raczej skondensowanej,
nadrzędnym celem było przecież ukazywanie faktów, informowanie czytelnika, a
nie analizowanie złożonej, tak bardzo ludzkiej psychiki bohaterów. Tymczasem dramat,
fragmentaryczne, ale niezwykle szczegółowe ujęcie konkretnego epizodu opowieści
o Edypie, eksploatował tę tematykę, tak jakby dramaturga interesowało bardziej
to, co czuł główny bohater, odkrywając prawdę o swojej tożsamości, niż akcja.
Wiadomo przecież, że w takich sytuacjach wiele się dzieje w człowieku. Wiele
złych, mrocznych rzeczy, które nie zawsze można rozumieć, ale doskonale wyczuć
instynktem, szczególnie jeśli ktoś jest osobą bardzo empatyczną. A ja jestem. I
właśnie dlatego zabierałam się za książkę – niegrubą przecież – mówiąc
malowniczo, jak pies za jeża.
Zanim jednak zacznę rozpisywać się o tym, jak bardzo Autor
swoim talentem zniszczył resztki mojej psychiki, muszę pokreślić istnienie
jednego nawiązania, którego nie mogłabym przeoczyć, jeśli jeszcze jestem sobą.
Chodzi tu o Turina z najpiękniejszej opowieści z Silimarillionu J.R.R Tolkiena – zresztą słyszałam nawet, że na
jednym z konwentów dla fanów Profesora był wykład poświęcony analogii owego
bohatera do króla Teb z antycznego dramatu. Temat trafny, bo J.R.R Tolkien,
człowiek bardzo wykształcony, znał mitologię grecką i może nawet świadomie
stylizował swoją historię na antyczny dramat. Opowieść o nieszczęśliwym Turinie
różni się od losów Edypa tylko w szczegółach: jeden poślubił siostrę, drugi
matkę; jednemu smok wyjaśnił prawdę, drugi do tego doszedł sam (nie wiem, co
jest gorsze). No i w Turinie kochała się piękna elfia księżniczka, którą
wzgardził i której tematu wolę już nie rozwijać, bo to w sposób naturalny
doprowadza mnie do większego smutku; Edyp względnie pozostał bez innych
adoratorek, chyba że o czymś nie wiem. Biedny Turin! Jednym jego grzechem było
to, co starożytni Grecy nazywali hybris –
duma tragiczna, przekonanie o tym, że samemu decyduje się o swoim losie, że
życie jest tylko sumą wyborów, czymś ukształtowanym tylko i wyłącznie przez
konkretnego człowieka. Edyp myślał tak samo, nie przeczuwając a może nie myśląc
o tragicznej ironii, śmiechu losu. Obaj – Turin i Edyp – przekonawszy się, jak
bardzo się mylą, zginą okrutną, samobójczą śmiercią. Analogie więc, przypadkowe
bądź też zamierzone, są bardzo wyraźnie, jednak nie powiedziałabym, że
podobieństwo jakoś mi przeszkadza czy też czyni z Profesora Tolkiena pisarza
naśladującego doskonałe, antyczne wzorce – mitologia jest częścią kultury
śródziemnomorskiej, a ciekawa zabawa konwencją jest miło widziana w każdej
epoce i każdym gatunku, szczególnie że interpretacja Autora Władcy Pierścieni jest ciekawa i
oryginalna. Zresztą historia o Turinie wpasowuje się w wymowę Silimarillionu i innych opowieści ze Śródziemia
tak dobrze, jak historia Edypa w krąg naszej kultury i cywilizacji. Bo tak
naprawdę nie ważne, czy czytamy o Turinie czy Edypie – ta historia pozostaje
ilustracją jednego z najbardziej uniwersalnych praw o świecie, prawa, które w
mniejszym lub w większym stopniu, dotyczy każdego z nas.
Myślę, że nie muszę się rozpisywać na temat konstrukcji
utworu – wszystkie dramaty antyczne były zbudowane tak samo, z tych samych,
powtarzalnych elementów. Nie zawsze jednak takiej doskonałości formy towarzyszy
doskonałość pozostałych elementów; przed przeczytaniem obawiałam się, że
historia wtłoczona w podział na epeisodiony
i stasimony straci całą swoją
głębię. Okazało się jednak, że taka sztywna forma dla arcydzieła nie jest
niczym złym, porządkuje jeszcze całość, nadając wiele przejrzystości. To jedna
z tych historii, które – jak myślę – muszą być opowiadane w pewien określony
sposób, bo mam wrażenie, że pozbawienie dramatu wstawek chóru odjęłoby nieco
czaru, zniszczyłoby w pewien sposób estetyczny porządek i harmonię. Bo, jak
wszystko co piękne w starożytnej Grecji, dramat ma swoją wewnętrzną harmonię,
czemu zawdzięcza swój niezwykły nastrój, odczuwany jeszcze po tylu latach i
wiekach.
Dramat to jednak specyficzny gatunek literacki, w ujęciu
Autora stanowiący zaledwie wycinek mitu – ciężko więc byłoby mi się dziwić,
kiedy postacie okazały się niedopracowane, albo, w przypadku najlepszym,
symboliczne. Bo przecież nawet sama konwencja starogreckiego dramatu pozwala na
niewiele: zasada trzech jedności, a przede wszystkim decorum nie pozwalała na eksperymenty prowadzące do
psychologicznego pogłębienia postaci. W tym aspekcie zostałam jednak
zaskoczona, i to bardzo pozytywnie – naprawdę, tu wszyscy bohaterowie są o
wiele bardziej plastyczni i ciekawi niż w niektórych wielotomowych cyklach, z
każdą częścią po siedemset stron, które teraz tak często są produkowane przez współczesnych
pisarzy. To pełnokrwiste, bogate w cechy sylwetki, ukazane z prawdziwym
wyczuciem i znawstwem bez cienia taniego sentymentalizmu czy kiczu. Na uwagę
zasługuje szczególnie tytułowy bohater – dobry, dumny władca o wielu wadach i
zaletach, ale też zwykły człowiek, taki jak my, który staje w sytuacji
tragicznej, bez wyjścia. W wielu częściach sztuki na pierwszy plan wysuwa się
walka wewnętrzna bohatera między bezlitosną prawdą, która powoli wychodzi na
jaw, i obroną bohatera, gotowego uwierzyć w kłamstwo, oskarżyć Kreona czy nawet
znieważyć ślepego Tyrezjasza, przez którego przemawia sam Apollo by uwierzyć,
że zarzuty są bezpodstawne. Edyp coraz bardziej przypomina człowieka
świadomego, że zaraz umrze, ale próbującego wmówić sobie, że wszystko jest
dobrze, by nie poddać się rozpaczy, strachowi i zwątpieniu; chwyta się
wszystkich możliwości, każdego pozoru, nawet nieracjonalnego, łącznie z
podejrzeniem o spisek. Boi się cierpienia, jakie może z tego wyniknąć i jest to
zupełnie ludzkie. Jednak jakaś jego część chce się dowiedzieć prawdy – chociaż
będzie ona najgorsza, jaką można sobie wyobrazić, położy kres niepewności i męczącym
podejrzeniom, które coraz bardziej zatruwają duszę bohatera; łatwo więc
rozumieć, dlaczego obsesyjnym zaangażowaniem chce dowiedzieć się o swoim
pochodzeniu. Rozwiązanie sprawia mu niejaką ulgę, bo kładzie kres nadziei,
pozwala rozpaczać bez żadnych przeszkód. Tak, to doskonale pokazana wewnętrzna,
psychologiczna walka człowieka z przeznaczeniem, z okrutną prawdą a także – tak
naprawdę – z własnym życiem. Kiedy wszystko się wyjaśnia, Edyp nie ma siły
walczyć dalej, poddaje się, oddając sprawiedliwość samemu sobie i prawdziwie po
królewsku dotrzymuje danego słowa. Nie ma duszy romantycznego buntownika, który
na jego miejscu wypowiedziałby losowi bezsensowną przecież walkę, nie jest też
zapatrzonym w siebie egoistą, który wybrałby dobro swoje i swoich dzieci ponad
szczęście królestwa (myślę jednak, że w tym przypadku byłoby ciężko go
potępić). Przegrał najokrutniejszą walkę i ogrom jego cierpienia wylewa się z
każdego precyzyjnego słowa dramatu, rysując przed nami portret bardzo żywy
(powiedziałabym nawet, że aż za bardzo). Cierpienia czysto ludzkiego,
uszlachetnionego wielkością tragedii – chodzi tu nie tylko o świadomość
popełnia straszliwych zbrodni i ewidentnej niewinności bohatera, ale o
tragiczny wybór, los dzieci, Jokasty oraz te rujnujące przeświadczenie, że całe
życie było iluzją opartą na kłamstwie, złośliwym śmiechem losu. A jego pewność,
że wymknął się przeznaczeniu tylko złudną nadzieją. Zresztą chyba nie ma
takiego człowieka, który cieszyłby się z faktu, że całe jego życie nie jest
zależne od niego, że jest zabawką w rękach losu…? Boga…? Jakiegoś ślepego ułożenia
gwiazd i planet…?
Ciekawymi postaciami dramatu są także Kreon i Jokasta. Ten
pierwszy to zwykły, przeciętny człowiek, któremu obce są jakiekolwiek głębsze
przemyślenia na tematy egzystencjalne, a w życiu kieruje się tak zwanym zdrowym
rozsądkiem i – jak to trafnie ujęto w Wstępie
do mojego wydania – powoli ale skutecznie pchał taczkę swojego życia pod
górkę losu. I choć w kolejnym dramacie Autora, tym o nieszczęśliwej córce
Edypa, Antygonie, Kreon jako król pokaże mroczną i stanowczą stronę swojej osobowości,
na razie wzbudza sympatię. Sympatię, jaką zwykle mamy dla osób do bólu racjonalnych,
ułożonych, porządnych, normalnych. Takich, które nie sięgają po władzę swojego
szwagra (i jednocześnie siostrzeńca!), bo nie chcą problemów, jakie niosą ze
sobą intrygi i ich wykrycie. Z filozoficznym spokojem godzą się na los, jaki
przypadł im w udziale i nie grymaszą, pozornie bezpiecznie przechodząc przez
życie. Jednak kiedyś wybije godzina Kreona i on również popadnie w rozpacz,
wyrzucając sobie błędy i słysząc chichoty losu. Okaże się jednak wtedy, że –
przeciwieństwie do Edypa – Kreon świadomie podjął kilka błędnych decyzji,
chociaż niewątpliwie chciał dobrze, a do tragedii nie doprowadziła klątwa,
tylko fatalne zaślepienie i brak zgody na wyroki bogów. Biedny Kreon! Jego
cierpienie jest inne od tego, które stało się udziałem Edypa i choć równie
dramatyczne, to bardziej sprawiedliwe (wybaczcie mi jednak wybieganie w
przyszłość; na razie Kreon żyje sobie pogodnie i wygodnie). Jokasta natomiast
została uchwycona tylko w kilku scenach, bardzo mocnych jednak. Wcześniej nie
znała treści klątwy, bo Lajos, kiedy dowiedział się o niej od wyroczni, nie
pisnął żonie ani słówka, unikał tylko kontaktu płciowego, licząc, że syn w
ogóle się nie urodzi i nie będzie problemu, a ona upiła go, bardzo chcąc mieć
dziecko. Mylnie uważa więc, że to wszystko jej wina, zresztą jeszcze nie
wiedząc o niej, a podejrzewając, kim może być jej mąż, zaczyna odczuwać chyba
jeszcze większy lęk niż Edyp, co Autor mocno podkreśla, dodając, że bohaterka
nie chciała nawet, żeby król wezwał do siebie pasterza, który przed laty
zlitował się nad chłopcem i zamiast go zabić oddał do wychowania władcom
Koryntu. Zdobywa się nawet na bluźnierstwo przeciwko wyroczni, Tyrezjaszowi i w
ogóle przeciwko Apollinowi, za wszelką cenę chcąc żyć dalej, nawet w iluzji i
kłamstwie. Miała za mało siły, żeby żyć dalej z tą świadomością, szczególnie po
tym, że – bądź co bądź – ukochany Edyp wcześniej wyklął samego siebie
(zauważmy, że chce dla niego jak najlepiej, bo kocha go miłością żony i matki,
podwójnie mocno!). Nie można ją za to winić, bo jest to jeden z tych ciężarów,
które potrafią zniszczyć człowieka i z których świadomością jest ciężko żyć
każdego dnia, z wielu powodów. Przecież i tak jej życie przypominałoby już
tylko egzystencję, tamtego dnia umarła przede wszystkim w wymiarze
psychologicznym. Biedna Jokasta! Wierzenia greckie mają dla samobójców więcej
litości niż religia chrześcijańska, ale i tak jestem bardzo ciekawa, czy
zaznała po śmierci spokoju, może w jakiś sposób wiedząc, co spotkało jej
dzieci. Samo to jest wyborem tragicznym, w którym z kolei nie ma dobrej
odpowiedzi – musi wybrać piekło za życia lub Hades po śmierci.
Okładka czytanego przeze mnie wydania jest dość…
specyficzna. Moja mądra kuzynka stwierdziła błyskotliwie, że przedstawia ona
dół w ziemi z wodą w środku i na pierwszy rzut oka tak właśnie to wygląda. Po
zastanowieniu się i przyjrzeniu się pod różnymi kątami i w różnym oświetleniu
zawyrokowałam jednak, że jest to muszla wypełniona wodą, a wokół leży piasek,
co raczej trudno poddać wątpliwości. A może to po prostu jakiś abstrakcyjny
wzór? W każdym razie w wodzie odbija się słońce i całość nie wygląda tak, jakby
chociaż próbowała ilustrować cokolwiek z dramatu (chyba że mam za niskie IQ, co
jest bardzo możliwe). Na środku tego czegoś widać biały pasek z Autorem dzieła
i tytułem, jakoś tak krzywo względem owej dziwnej muszli, na dole widać jeszcze
logo Wydawnictwa. Cóż, wiadomo że trudno dobrać okładkę do czegoś takiego, a w
e-bookach nie trzeba za bardzo dbać o oprawę, bo i po co, ja jednak
postawiłabym na jakieś antyczne woulty, może kwiaty akantu, w każdym razie
zawijasy; rzecz neutralną ale w jakiś sposób bliską tematyce dramatu. Trudno
bowiem o inną, lepszą okładkę, chyba że komuś przypadną go gustu owe rysunki
(również specyficzne) zdobiące wydanie z
opracowaniem do szkoły. Tak więc na razie muszę się zadowolić ową dziwną muszlą
i wmówić sobie, że podoba mi się sposób, w jaki promienie słoneczne odbijają
się w jej środku, dziwnie kojarząc się z treścią dramatu, jak odrobiny
szczęścia, które odbiły się w życiu Edypa, by potem zniknąć razem ze słońcem.
Język! Kunsztowna odmiana zasady decorum, utkana według harmonicznych reguł sztuki greckiego antyku.
Mimo nutki patosu, przebrzmiewającego w stasimonach,
Autor nie stara się wzruszać na siłę czy wciskać zbyt dużo słów, zakrywając
nimi emocje; stawia na językowy minimalizm, precyzję i oszczędny styl, dzięki
czemu tekst zyskuje na przejrzystości i pozwala dramatopisarzowi na nawiązania
do poprzednich scen i aluzje, które były nieczytelne przy większym zamotaniu w
tym aspekcie. Eksponuje jednak uczucia, pokazujące barwną różnorodność
psychologiczną bohaterów, stawia na plastyczny dialog, portretując postacie w
czasie rozmowy, jakiegoś konkretnego działania. Oczywiście, Edyp, jak przystoi
na króla, jeszcze w antycznej Grecji, wyraża się raczej górnolotnie, ale z
klasą; nie ma tu niczego przesadzonego, przejaskrawionego, a tym bardziej
kiczowatego w rozmowach pełnych dostojeństwa, pełnych jednak kłębiących się pod
spodem trudnych często emocji. Dialogi są zresztą bardzo żywe, błyskotliwe i
prawdopodobne, tak jak rozmowa Edypa z Kreonem, pełna dramatyzmu scena z
Tyrezjaszem, czy fragment, w którym oślepiony Edyp żegna się ze swoimi dziećmi.
Tak prawdziwe, że aż boli, bo z każdego słowa wylewa się potok emocji,
najczęściej tak dramatycznych i smutnych, że zapiera dech, jakby się tonęło.
Nie mówiąc o lirycznych pieśniach chóru, będących komentarzem do wydarzeń i
często modlitwą do różnych bóstw, jak i pewnym rodzajem manipulacji
czytelnikiem czy widzem, wprowadzających go w określone nastroje, ale też
pięknym przerywnikiem. Myślę, że kiedy te fragmenty zostałyby odśpiewane, nawet
po polsku, czuć byłoby w nich całą moc drzemiącą w nich, całe piękno, podczas
czytania o wiele mniej widoczne, ale tak naprawdę porażające i zapierające dech
w piersiach. Bo rzeczywiście można od tego się udusić, zatracić się, poczuć
niemal namacalne, klasyczne piękno słów, moc prawdziwej Literatury, choć
wszystko jest tak mocno związane z ludzkim cierpieniem, które wciąż będzie
prześladowało czytelnika, a przynajmniej prześladuje mnie, chociaż utwór
przeczytałam już dość dawno. I nie chodzi tu tylko o fabułę, ale o język i
styl, z jakim rzadko mam szansę obcować tak blisko. Na tyle blisko, by
doświadczyć słynnego katharsis i
przekonać się, że jedno z wielu utworów językowo godnych poruszanego tematu.
Oczywiście muszę pochwalić także nieco archaiczne, bardzo piękne
tłumaczenie Kazimierza Morawskiego – z delikatnym, wyczuwalnym rytmem, poetyckością
i, jednocześnie prostotą i przejrzystością, dzięki czemu owo piękne tłumaczenie
jest przystępne i lekkie tak, że lektura zabiera najwięcej godzinę. Nie ma przy
tym żadnych uproszczeń i spłyceń, co jest bardzo dobre ( oczywiście przy
założeniu, że czytelnik wie, że Atena jest tym samym co Pallada), ale i również
wielu zapętleń prowadzących do trudnych zrozumienia konstrukcji czy, nie daj
Boże, błędów logicznych. Tłumacz jawi się jako osoba kompetentna, zafascynowana
tym co robi, z dużą wiedzą na temat epoki, z której pochodzi utwór. I to chyba
jest najważniejsze – nie ma chyba nic gorszego niż tłumacz, który nie wie
dokładnie, co tłumaczy, albo jego wiedza o danej epoce jest bardzo mała. W
każdym razie czyta się bardzo dobrze i szybko, mając nieograniczoną możliwość
rozkoszowania się jednym z tych autentycznych arcydzieł, będących
najważniejszymi tekstami kultury naszej cywilizacji.
Lektura dramatu – mimo tego, że, jak napisałam wyżej, była
niezwykłym doświadczeniem – w pewnym sensie bardzo mnie przeraziła. Nie od dziś
wiemy przecież, że Edyp jest bohaterem uniwersalnym, a w samej literaturze
można znaleźć wiele podobnych do niego postaci. Ba, w literaturze! Mimo że
kocham słowo pisane, muszę przyznać, że życia dostarcza nam wielu ciekawszych
przykładów, a często jest tak, że życiem kieruje fatum, jakaś – najczęściej prowadząca do tragedii – siła wyższa. W
historii takich przykładów jest na pęczki (pomijając losy państw i narodów):
Jezus, Zygmunt August, Baldwin IV Trędowaty, Filip IV Piękny, Joanna Szalona,
lady Jane Grey, Fryderyk Chopin, tysiące ludzi, często anonimowych, którzy
zginęli w czasie obu wojen światowych… Wymieniać można w nieskończoność.
Dzisiaj też się tak zdarza – jest nawet takie przysłowie, że człowiek robi plany, a Pan Bóg się śmieje.
Ci ludzie, którzy pracowali w wieżach WTC 11 września 2001 roku mogli przecież
nie iść do pracy i przeżyć; planowali pewnie wiele rzeczy, które zrobią
później, ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak współczesne wersje
nieszczęśliwego króla Teb czyli ludzie, którzy chcą dla siebie lub dla kogoś
innego dobrze, postępują zgodnie z normami moralnymi, jednak doprowadzają do
katastrof, nieświadomie popełniając grzechy, które trudno wybaczyć. Czy mnie
też dosięgnie przeznaczenie? Czy moje życie już jest napisane przez kogoś,
zaplanowane, czy jakiś układ gwiazd zadecyduję czy będę szczęśliwa, czy nie?
Nie możemy przecież nic poradzić na to, że naszym przeznaczeniem jest
cierpienie, nawet jeśli będziemy się buntować. A jeśli i nawet zgrzeszymy tak
jak Edyp, to czy dalej będziemy niewinni? Czy to w ogóle jest nasza wina, skoro
taki był nasz los? Czy ludzie bez winy w ogóle istnieją? Pytań wiele, a Autor –
cóż – milczy już od kilku tysięcy lat.
Tytuł: „Król Edyp”
Autor: Sofokles
Moja ocena: 10/10
O tak, Król Edyp był jedną z książek w mojej prezentacji maturalnej. Swoją droga, kiedy zestawiałam bibliografię, to okazał się, że wybrałam same dramaty. W tamtym momencie zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo lubię czytać dramaty i jak rzadko to robię. A są w nich prawdy ponadczasowe. Dzieła, które przetrwały wieki nie mogą być złe!
OdpowiedzUsuńUwielbiam Starożytną Grecję :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ;*
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/
Czytałam dawno temu, ale planuję sobie odświeżyć ;)
OdpowiedzUsuńPrawie każdy słyszał o Królu Edypie, ale nie każdy miał styczność ze znaną książką. Ja niestety nie miałam jeszcze okazji, co powoduje niemały żal. Językowy minimalizm, o którym piszesz, z pewnością potrafi uwieźć. W końcu w prostocie siła. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńHej kochana :3
OdpowiedzUsuńAleż urzekający blog *-*
Tak"Król Edyp" znana lektura i nie lubiana. Mi sie nawet podoba książka. :)
Pozdrawiam ♥
http://kochamczytack.blogspot.com
Cóż za przypadek... :D Mamy całkiem odmienne, co do tej książki; ale myślę, że to głównie przez to, że (pewnie) jestem dużo młodsza od Ciebie i inaczej postrzegam niektóre rzeczy. ;)
OdpowiedzUsuńCzytałam Króla Edypa już jakiś czas temu, jednak wrażenie po lekturze tej książki pozostało - dotarłam do tylnej okładki i zamarłam zatrwożona historią, którą właśnie poznałam; a za każdym razem, gdy z motywem tym się spotykałam w literaturze, to wrażenie tylko się potęgowało. Oj, z pewnością jest to pozycja, do której jeszcze niejednokrotnie powrócę.
OdpowiedzUsuń