Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a
hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość
stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast –
szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale
przede wszystkim wartości. Idei wypracowanych przed straszliwą katastrofą, jaką
były obie wojny. Jednak to nie było takie łatwe jak postawienie murów.
Moralność, religia, etyka, poszanowanie praw człowieka, wiara w homo sapiens bezpowrotnie obróciły się w
popiół, spalone w piecach krematoryjnych Auschwitz, przywalone przez budynki
japońskich miast i Pearl Harbor, zagłodzone w Leningradzie i zabite w każdym
kawałku świata. Wobec tego wszystkiego wiara w Boga traciła sens. Bo jak
jakikolwiek Bóg pozwoliłby na coś takiego? Moralność i etyka, pieczołowicie
zachowywane przed wojną, stały się teraz śmiesznym wspomnieniem – jak komuś nie
ukraść ostatniego kawałka chleba, skoro a) umieram z głodu, b) inni robią o
wiele straszliwsze rzeczy. Znacznie
bardziej straszliwe, takie, których okrucieństwo przechodzi granice wszelkiej
imaginacji. Obozy koncentracyjne. Katyń. Tortury zarówno rosyjskich jak i
niemieckich oprawców. I przede wszystkim liczby tortur, których liczba przerazi
nie tylko wrażliwców. Tysiące, miliony ludzi, zakopanych w najciemniejszych,
najmniej dostępnych miejscach globu, daleko od domów. Tysiące trupów pokazujące
tylko jak śmiesznie niską wartość miało ludzkie życie.
Konflikt, nazywany II Wojną Światową, to jednak nie tylko
zbrodnie wojenne w Europie i machinacje Hitlera, Stalina i Mussoliniego, a po
morzach pływały nie tylko słynne niemieckie łodzie podwodne, U-Booty. Na wodach
Pacyfiku toczyła się jeszcze jedna wojna, będąca kolejną koszmarną odsłoną
walki pomiędzy Osią a resztą wolnego świata. Wojna straszna, zacięta,
polegająca nie tylko na starciu dwóch potęg. Oczywiście mam na myśli tu wojnę
amerykańsko-japońską (każdy słyszał o kamikaze, prawda?). Wojnę
przypieczętowaną straszliwym pokazem siły USA i tysiącami ludzkich istnień, po
dwóch stronach. Jedni ginęli za Amerykę, a drudzy za cesarza, który dla
Japończyków był kimś w rodzaju bóstwa. Jednak największą ofiarę w tej wojnie
złożyli Australijczycy. Zmuszeni do walki o bezpieczeństwo północnych części
swojego miniaturowego kontynentu trafili do niewoli, a stamtąd do obozów pracy.
Mieli budować tory do kolei łączącej Birmę i Syjam, by przez dzikie tereny
można było transportować ładunki dla wojska, rozpaczliwie broniącego się przed
nieustępliwą falą Amerykanów. Zrobić to, co w wieku XXI w Europie i z
nowoczesnym sprzętem buduje się dwa lata, w zaledwie piętnaście miesięcy. I to
w warunkach nieludzkich, łudząco podobnych do tego, co spotykało ludzi w
radzieckich kołchozach i gułagach w głębi Syberii. Bo przecież więźniowie
stracili honor dając się wziąć w niewolę. A niewolnik to już nie jest człowiek…
Dorrigo Evans. Wychowany na wsi australijski bohater
narodowy i znany chirurg. Ma żonę, dzieci, kocha poezję. Niemal nikt nie podejrzewa,
że znany z mediów wizerunek nie jest prawdą – jest tylko iluzją, którą brzydzi
się również sam Dorrigo. Tak naprawdę w jego umyśle kryje się wiele demonów.
Koszmarów, od których stara się uciec. Całym jego światem jest dominująca,
zimna samotność, rosnąca z każdą chwilą ucieczka we wewnętrzny świat. We
wspomnienia, rzeczy, które jednocześnie są integralną jego częścią, ale także
tym, co wolałby jak najszybciej zapomnieć. Piekło obozu jenieckiego w Japonii,
pewien żołnierz z jego pułku i piękna Amy, z którą miał romans jeszcze przed
wojną i o której nie może przestać myśleć, ale z którą nie może być w żaden
sposób - pewnego dnia dostaje bowiem list, który zmienia na zawsze jego życie.
Zwykle nie wierzę temu, co o książce piszą przed premierą.
A pochwały na okładce jeszcze mnie odstraszą. Choć od zauważenia znaczka
nagrody Bookera, powieść zaczęła mnie intrygować coraz bardziej, chociaż do
nagród pochodzę również z dystansem – głowa boli od tego, co dostaje czasami
naszą rodzimą nagrodę Nike. Zapowiedzi o premierze na tej lepszej, bardziej ambitniejszej części polskich serwisów i blogów
literackich dała mi jednak do myślenia. Pomyślałam sobie, że może i będzie
niestrawne fabularnie, to jednak przeczytać radę dam. I jeszcze ta okładka,
która wtedy nawet mi się podobała. Kto nie chciałby mieć tak pięknie wydanej
książki na półce? Złamałam się. Nie dałam rady odmówić, chociaż otwierając
książkę obiecałam sobie, że podejdę do niej z dystansem, nawet jeśli opowiada o
czymś tak drastycznym i zapadającym w pamięć. Bo czas na rozmyślanie nad sensem
lektury przyjdzie później, a ciekawa byłam, czy powieść rzeczywiście zasługuje
na nagrodę takiego rozmiaru.
Kiedy skończyłam czytać, nie byłam już taka pewna co do
gatunku opowieści. Romans to nie jest, ale powieść historyczno-wojenna też nie.
Oba te elementy, bardzo istotne dla fabuły i silnie wyeksponowane, są tak samo
ważne, ale nie najważniejsze. Postać bohatera, Dorrigo Evansa, jest nakreślona
zbyt szeroko na pojemność tych dwóch gatunków, a wymowa powieści jest ogólna,
bardzo uniwersalistyczna. Autor bowiem nie odnosi się do problemów konkretnego
miejsca w konkretnym czasie – japońskiego obozu dla jeńców czy miejscowości, w
której przebywał Dorrigo na czas swojego romansu z Amy; to jest zaledwie punkt
wyjścia. Bohater równie dobrze mógłby być niewolnikiem Rzymu budującym drogi
albo czarnoskórym człowiekiem przewiezionym do Ameryki, by tam pracować na
ogromnych plantacjach konkwistadorów czy w kopalniach złota. Zresztą pisarz
jest tego świadomy – często pisze o swoim bohaterze Dorrigo Evans, jakby był jakimś nieznajomym, któremu przygląda się
z ogromnego dystansu lub jakby tylko imię i nazwisko umożliwiało identyfikację
go jako osoby, dawało możliwość oddzielenia jego historii od innych ludzkich
losów. A los ten jest okrutny, bo owa uniwersalna wymowa powieści jest
fatalistyczna, ponura – świat jawi się jak miejsce pełne zła i przemocy, której
nie można zatrzymać, które ginie pod kłamstwami i iluzjami, sprawiedliwością
bez poczucia sprawiedliwości, wymuszający postawy prowadzące do wynaturzenia,
zezwierzęcenia i kierowania się najniższymi pobudkami. Pisarz ostatecznie
obdziera z piękna nawet uczucie Dorrigo i Amy (które pod innym piórem stałoby
się wzniosłym, mdłym uczuciem), pokazując całą marność tego związku i jego brak
przyszłości, odkrywając, co kryło się pod miłością kochanków. Co ciekawe,
przeciwstawia temu jeszcze bardziej złożoną miłość głównego bohatera do żony,
Elli, coś niejednoznacznego, nieuchwytnego; pełnego krańcowych sprzeczności.
Odważnie podejmuje temat izolacji, niezrozumienia, życiowego niezadowolenia, z
którym nie można nic zrobić, poza męczącym zapadaniem w głąb siebie,
jednocześnie próbując się z tego wyzwolić – portretuje człowieka zanurzonego w
marazmie, co zresztą teraz zdarza się często, jakby wbrew sobie pnącego się na
szczyt, by uświadomić sobie, jak wiele pozostawiło się tam, na dole, łącznie z
uczuciem, że się żyje. Jak się okazuje, pogoń za mamidłami dnia codziennego nie
przynosi satysfakcji, a obezwładniające i przygniatające poczucie obowiązku
przykuwa do rzeczywistości, zmusza do trwania w niewygodnych, niezgodnych z
przekonaniami rolach, co prowadzi do alienacji, wycofania. A im człowiek coraz bardziej odsuwa się od
innych tym – cóż za paradoks! – wydaje się obnażony, otwarty, nieatrakcyjny i
żałosny. Jednak najbardziej pisarz podkreśla coś jeszcze innego, co w pewien
sposób wynika również tego, co napisałam wyżej. Nawiązując bowiem do słynnej
walki don Kichota z La Manchy
z wiatrakami, będącej przecież jednym z najsłynniejszych przykładów walki
bezsensownej, Dorrigo Evans, zarówno doświadczenia obozowe jak i lata
późniejsze i wcześniejsze porównuje właśnie do owych wiatraków. I tak jak
szlachetny błędny rycerz bohater walczy, wiedząc, że skazany jest na klęskę,
zarówno operując nieszczęsnego Jacka Rainbowa, maszerując ze swoimi ludźmi do
Przełęczy Trzech Pagód czy myśląc o ukochanej Amy. Takie są też ostatnie słowa
Dorriga, niczym, zgodnie z japońską tradycją, wiersz na śmierć. Jakby Autor
chciał powiedzieć, że życie jest właśnie taką walką, ciągłym mierzeniem się z
niemożliwym, a jeśli nawet jakimś cudem uda się nam, to pewnego razu wiatraki
znów wygrają – umrzemy. Postawa Dorrigo jest na tyle lepsza, że on jest tego
świadomy na tyle, by w końcu zaakceptować odejście Amy i śmierć „Brudasa”
Gardinera wtedy, kiedy inni miotają się w cierpieniu i próbują zmieniać świat
na lepsze, a przynajmniej pojmować jego sens. Bo świat nie ma sensu. Autor
otwarcie i brutalnie mówi, że świat po prostu jest.
Oprócz oczywistych analogii do Don Kichota w powieści
można odnaleźć wiele ciekawych nawiązań, szczególnie tych poetyckich, bo liryka
jest tu niezwykle ważna. Przede wszystkim haiku Issy i Bashō – dwóch mistrzów
poezji japońskiej. Co ważne, do poematu tego ostatniego, uważanego zresztą za
arcydzieło, nawiązuje tytuł powieści. Jest to zabieg mocno dwuznaczny, ale
niezwykle trafny i poniekąd brutalny – Japonia znajduje się na północy od
Australii, a naród poety był ciemiężycielem bohaterów książki. Trudno zresztą
nie podzielać fascynacji haiku i nie przyznać, że do ta forma do ogólnej wymowy
książki pasuje idealnie. Dla równowagi mamy Ulissesa,
z którego bohaterem Dorrigo się utożsamia i cały świat mitologii greckiej, z
brzydkim, obszarpanym Charonem, którego wizja towarzyszy nam przez całą książkę
i tym obolem, którym należało mu zapłacić za przewóz przez Styks. I z Troją,
która zawsze przegrywa, bo muszą przecież wygrać Grecy – co ciekawe, ta
wątpliwość, która zmusiła mnie kiedyś do wielu refleksji, nabiera tu nowych
znaczeń i warstw, przekształcając się w bezwzględną prawdę, która powraca znów
do don Kichota i jego żałosnej, bezsensownej walki z rzeczami większymi, a
przecież wielkiej metaforze życia i jedynego, zdaniem pisarza, wytłumaczenia na
wszystkie jego zawiłości i paradoksy. I choć jestem naprawdę zafascynowana tym
porównaniem, tak oczywistym i zupełnie nowatorskim, nie mogę odmówić nośności
pozostałym, nadającym powieści wiele nowych, ciekawych znaczeń i sposobów jej
metaforycznego odczytywania.
Fabuła nie jest ułożona chronologicznie – składa się z
wielu fragmentów, czasami odległych od siebie czasowo; możemy jednak wyróżnić
wyraźnie zarysowane dzieciństwo Dorrigo, czasy przedwojenne, wojenne i
powojenne. Wszystko jednak jest powiązane nieliniowo, raczej na zasadzie logiki
wspomnień, które łączą dwa odległe obrazy, a czasami łączą się w powiązaną ze
sobą, logiczną opowieść. Z drugiej strony pod tekstem kryje się skonstruowana z
pietyzmem całość, mająca powoli wzbudzać w czytelniku ciekawość z powodu
licznych niedopowiedzeń i coraz większego intrygowania lekturą. Bo pisarz
ujawnia kolejne aspekty opowieści powolnie, niespiesznie, po mistrzowsku
rozkładając wszystkie akcenty – do ostatniej strony wszystko nie jest pewne, a
niektórych rzeczy możemy się tylko domyślać. Jednak Autor sam nie łączy ze sobą
tych faktów, nie powtarza pewnych informacji dwa razy – to układanka, którą
musimy złożyć sami, dopasowując do siebie poszczególne elementy i fragmenty.
Rezultat jest zachwycający, imponujący precyzją i dopracowanymi szczegółami,
nie jest to jednak pozycja do biernego relaksu; by czytanie sprawiało radość,
albo przynajmniej zakończyło się jakimkolwiek pozytywnym rezultatem, potrzebna
jest pewna doza abstrakcyjnego myślenia i wyćwiczona pamięć. Uprzedzam bowiem
lojalnie, że sposób obrazowania pisarza do najłatwiejszych nie należy
–wymieszanie płaszczyzn czasowych i zachowania pewnych luk skutkuje również
rozpoczynaniem kolejnego rozdziału bez uprzedzenia i kontekstu, wrzucania
czytelnika w środek fabuły. Zadaniem czytelnika jest orientacja w konkretnych
fragmentach i odnalezienie poszczególnych linii fabularnych. Nie jest to jednak
tak trudne, jak może się wydawać – co więcej, wydaje mi się, że dzięki temu
powieść czyta się łatwiej, a książka wydaje się ciekawa, różnorodna, w pewien
pokrętny logicznie sposób bardziej autentyczna i, co chyba najważniejsze w
przypadku takich powieści, skutecznie przykuwająca uwagę czytelnika.
Bohaterowie powieści to osobowości bardzo wyraźne,
ciekawe, jednocześnie bardzo skomplikowane, tak jak każdy człowiek. Nie są
ideałami, wręcz przeciwnie, wiele razy ich postępowanie – mówiąc eufemistycznie
– potępiane jest nawet w świecie zwierząt. Nie jestem nawet pewna czy lubię
głównego bohatera – Dorrigo Evans nie jest przecież jednoznacznie dobry, wiele
jego wyborów nie jest właściwych, a patrząc na sprawę obiektywnie jego liczne
zdrady na pewno nie czynią z niego dobrego męża i ojca. Potrafił jednak zdobyć
się na wiele szlachetnych postępków w japońskim obozie. Podziwiam też jego
zdolność do patrzenia głębiej, rozumienia poezji i dostrzegania jej wokół
siebie, ten sarkastyczny, filozoficzny sposób patrzenia na świat, pozbawiony
wszelkich sentymentów, bez iluzji, że coś tak naprawdę nie jest walką z
niemożliwym. Współczuję mu koszmarów, jakich życie nie szczędziło i wyrzutów
sumienia, rozumiem jego alienację i potrzebę niepamiętania, nienawidzę go za
parę grzechów. Bo jest to postać niejednoznaczna, pełna światłocieni,
skomplikowana i trudna do nakreślenia w kilku słowach. Autor przeprowadza
bowiem niemal brutalną wiwisekcję, wnikając nawet w najbardziej ukryte myśli
swojego bohatera, jednocześnie spoglądając na niego jakby z odległego dystansu,
w żaden sposób go nie wyróżniając, co pogłębia wrażenie samotności bohatera i
pustki wokół niego. Znamy więc najgłębsze myśli Dorriga, wielokrotnie
odkrywając, że w wielu sytuacjach reagujemy tak samo, bądź zrobilibyśmy
podobnie i czasami, przyznam, nie jest to miłe uczucie. Ale przecież jesteśmy
tylko ludźmi, zwykłymi szarymi ludźmi, pełnymi wad, słabostek i paradoksów, a
życie prawie zawsze przerasta nas w taki lub inny sposób – Autor podkreśla to
już na początku powieści - każąc nam walczyć z wiatrakami.
Taka sama jest Amy, kochanka i ukochana Dorriga, żona jego
wuja, jak możemy się domyślać o wiele lat młodsza od swojego męża. Jej los nie
jest lepszy od tego, który dostał się Dorrigowi, a może nawet o wiele gorszy.
Pochodząca z nizin społecznych i patologii, Amy nie cofnie się przed żadną
możliwością awansu społecznego, robiąc to jednak wbrew sobie, a zdrada nie jest
jedynie podyktowana nudną i marazmem – motywy zresztą mogłyby zostać kanwą
kolejnej książki. Co więcej, jest świadoma, że robi źle, że będzie musiała
kiedyś za to zapłacić, że wchodząc w bliższe relacje z siostrzeńcem męża
ryzykuje zakończeniem, które porani ich oboje, że jej życie stanie się przez to
jeszcze bardziej zmarnowane. Bo nie jest to uczucie z harlequinów – to
brutalna, wszechogarniająca, absolutna siła, której jednak kres położyły dwie
osoby z gruntu dobre, zaplątane jednak w uczucia, niejasne dla wszystkich i –
przede wszystkim - zazdrość. To ona doprowadza to tamtego spotkania na moście i
tragicznego finału uczucia. Chociaż pozostaje jeden melodramatyczny akcent,
niezbyt wyszukany zresztą, symbolizujący to coś, co zostanie z tego uczucia. I
mimo że dziwnie to wygląda przy brutalnej, realistycznej reszcie, pachnąc w
dodatku tanim sentymentem, w pewien sposób przypomina to koniec Tristana i Izoldy, również w innych
wątkach rzeczy zadziwiająco podobnej do losów Dorrigo i Amy. Albo to mój
skrzywiony, zniszczony mózg. Zresztą to nieważne.
Skoro ważnym wątkiem powieści jest historia Kolei Śmierci,
konieczne jest odnotowanie kilku (kilku!) słów na temat sylwetek tych
bohaterów, którzy przyczynili się do cierpienia tysięcy australijskich jeńców
wojennych – nowiną nie jest fakt, że motywy zbrodniarzy i ich psychika zawsze
fascynowały literatów. Koreańczyk, który zaciągnął się do armii dla pieniędzy i
z tego powodu zgodził się być strażnikiem obozu. Nakamura, japoński oficer z
aspiracjami i uzależniony od shabu –
czyli metamorfiny – doskonały wzór cnót poddanego cesarza, który do końca życia
wmawiał sobie, ze jest dobrym człowiekiem. Pułkownik Kota, jedna z najbardziej
zapadających w pamięć postaci tej powieści, który poza czytaniem i recytowaniem
haiku jest mistrzem w ścinaniu głów i co więcej, uwielbia to, co robi. Różne
postacie, różne twarze, różne poglądy na tamte wydarzenia. Są nawet postacie,
żyjące w wygodnych domach z żonami, dziećmi i wnukami, które jeszcze wiele lat
po wojnie wierzą w słuszność swoich poczynań, są i tacy, jak pewien lekarz, którego
poznaje Nakamura, którzy dręczeni są przez sumienie jeszcze wiele lat. Wszyscy
bez wyjątku to sylwetki nakreślone żywo, szczegółowo i z wielkim wyczuciem,
graniczącym czasami z empatią, chociaż Autor i tu nie ma większych skrupułów -
ostatecznie wszyscy przegrywają z wiatrakami, staczając wcześniej walkę ze
swoimi przekonaniami i wspomnieniami, a czasami dokonując także rozliczenia ze
swojego życia, jakkolwiek zwierzęce by ono było. Przez to wszystko stają się
sylwetkami prawdopodobnymi, o ile nie niemal realistycznymi – wydaje mi się, że
do tego brakuje jeszcze szerszego zarysowania tych wątków, głębszej analizy i
szerszej perspektywy. Choć cóż. Tutaj również powinna powstać następna powieść,
może jeszcze lepsza.
Przez karty powieści przewija się jeszcze wielu innych
bohaterów, mniej lub bardziej dobrych, zagubionych i takich, którzy się nad tym
nie zastanawiają. Prostoduszna Ella, żona Dorriga, jego kolejna kochanka, brat
Tom, koledzy z pułku, ci żywi i ci umarli. Umarli oczywiście dla świata, ale
nie dla Evansa, który wciąż nie potrafi o nich zapomnieć, pogrzebać, spalić.
Nawiedzający tych, którym udało się przeżyć, nawet jeśli ci po iluś latach oni
o tym wszystkim zapominają. Mam tu na myśli Jacka Rainbowa i ową koszmarną
operację, która dla mnie była czymś wstrząsającym, a także sylwetkę jego żony.
„Królika” Hendricksa. McNeville’a, który codziennie uczył się stronicy z Mein Kampf Hitlera. No i, przede
wszystkim, nieszczęsnego, bardzo sympatycznego Franka „Brudasa” Gardinera,
szczególnie w kontekście dalszych zdarzeń. Zresztą sam opis bicia tego
człowieka jest tak potworny, że gdyby Autor nie dorzucił na jego temat czegoś
jeszcze, i tak ta postać zapadłaby mi głęboko w pamięć. Nie. Do teraz nie mogę
pogodzić się z tym, co się z nim stało. I nie chcę więcej na ten temat mówić.
Z pewnością wszystko to nie byłoby w połowie takie dobre,
gdyby nie język, jakim posługuje się Autor – nie chodzi tu o kreację bohaterów,
ale o mnogość innych znaczeń, o łączenie ze sobą poszczególnych obrazów,
przykuwanie uwagi czytelnika, nawet wtedy, kiedy z pewnych powodów ma
najszczerszą ochotę skończyć i nigdy do powieści nie wracać, o wywoływaniu
pożądanych uczuć już nie wspominam. W warstwie językowej zresztą na jakieś
niemiłe niespodzianki – w przeciwieństwie do fabuły – nie zdarzyły się nigdy.
Przeciwnie, z radością i niejakim zaskoczeniem w stylu pisarza rozpoznałam
elementy poetyki naszego rodzimego Tadeusza Borowskiego i jego mistrzowskich
opowiadań o Auschwitz. Autor ma bowiem świadomość, że opisywane przez niego
piekło obozu jenieckiego najlepiej będzie oddziaływać na czytelnika wtedy,
kiedy styl będzie epatował zimnym, precyzyjnym opisem, jakby znajdywanie trupów
w dżungli czy śmierć więźniów były czymś zwykłym dla narratora, albo czymś, o
czym można opowiadać beznamiętnie, nawet z pewną dozą czarnego humoru. Nawet
jeśli zdarza się przefiltrować rzeczywistość przez oczy jakiejś postaci
książki, to relacja jest bardziej opisowa, niż emocjonalna. Co więcej, pisarz
poszedł jeszcze dalej niż Borkowski, malując wszystko naturalizmem i turpizmem,
niebezpiecznie balansując z wulgarnością, nie tylko w postaci przekleństw,
wplatanych w dialogi męskich bohaterów (co zresztą nie dziwi, wiadomo,
żołnierze). Choć obiektywnie zabieg ten to mistrzostwo w postmodernistycznym
duchu, to dla wrażliwców niektóre opisy są ciężkie do przełknięcia, oczywiście
delikatnie mówiąc. Ale co zrobić, gdy misternie splecione zdania, piękne,
lekkie i poetyckie wbrew wszystkiemu frazy sprawiają, że książkę po prostu czytać
dalej, rozsmakowywać się – jakby przeciw wszystkiemu – w każdym napisanym przez
Autora słowie, kiedy spragniony dobrej literatury człowiek boi się, że pominie
choćby jedno słowo? Przecież poza owymi straszliwymi fragmentami są też inne
sceny, piękne, czysto liryczne, ale wciąż realistyczne. Charakteryzujące się
mistrzowskim, klimatycznym i barwnym opisem, przedzielanym przez autentyczne,
pełne uczuć dialogi. Opisem, dzięki któremu czujemy to, co bohaterowie, wąchamy
te same zapachy, te same dźwięki. Słowa, z których pisarz wyłuskuje pełnych
życia bohaterów, ich głębię i charaktery. Szczegóły, które zauważy tylko
wprawne pisarskie oko. Ich piękno, prawdziwe i pięknie o opisane piękno, we
wszystkim, a także brzydotę. A to wielkie osiągnięcie. Jestem bowiem zdania, że
trzeba prawdziwego talentu, wyćwiczonego warsztatu i tego pewnego rodzaju
artystycznej wrażliwości, żeby realistycznie opisać prawdziwe piękno i prawdziwą
brzydotę, ohydę, cierpienie (chociaż biorąc pod uwagę styl pisarza,
przyjemnością byłoby czytanie opisu zwykłego opisu, choćby obiadu). Jestem
naprawdę zaskoczona i zafascynowana, nie każdy przecież pisarz, nawet niektórzy
z tych naprawdę wielkich, nie dostali takiego daru.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę, byłam nią
zachwycona. Szare tło, z delikatnym motywem brzegu morza, z boku szara sylwetka
kobiety w stylowej sukience, ładną twarzą i czerwonym kwiatem we włosach;
napisy – tytuł i nazwisko pisarza zostały również wydrukowane czerwoną
czcionką, dzięki czemu elegancko wyróżniają się i rzucają się w oczy. Poza tym
na okładce można zauważyć logo Nagrody Bookera i napisana czarną czcionką
krótka recenzja. Grzbiet jest czerwony, z białym napisem, bardzo skromny i
zarazem pasującym do po powieści. Na blurbie, poza opisem napisanym drobną
czcionką i kilkoma większymi, czerwonymi recenzjami zachwyconych czytelników i
gazet, a także najbardziej wiarygodną, sekretarza kapituły Nagrody Bookera.
Poza tym widzimy kawałek kobiety z pierwszej strony okładki i, po stronie
przeciwnej, sylwetkę odwróconego mężczyzny w oficerskim stroju. Ładnie,
estetycznie, spodobało mi się. Dopiero kiedy przeczytałam książkę, uświadomiłam
sobie, że okładka nawiązuje tylko do jednego wątku – miłosnego – i przez to,
choć ładna i w ogóle, jakoś spłyca wszystko. Istnieje przecież ryzyko, że
książkę kupi ktoś, kto liczy na kolejny łatwy i przyjemny romans o żołnierzu i
jego ukochanej, a potem, o ile nie zrozumie, mocno się zawiedzie. Mocniejszy i,
moim zdaniem, ważniejszy jest wątek uniwersalistyczny, albo od biedy ten wojenny,
więc po co eksponować romans? Do tytułowych ścieżek, czyli Japonii, nawiązuje
tylko fragment oceanu oddzielającego Kraj Kwitnącej Wiśni od Australii, zresztą
motyw ten w wątku romantycznym również się pojawia. Kiedy skończyłam lekturę,
pomyślałam sobie, że jednak samo morze byłoby lepsze. Szara pustka, pofałdowana
pianą na brzegach, jakoś wymowniej obrazuje to, co jest w środku niż nawet
najładniejszy, najbardziej wyfotoszopowany
wizerunek Amy.
Dobre powieści zmuszają do swoich przemyśleń. Do otwarcia
się na pewne sprawy, zauważenia i zastanawiania się nad czymś, co wcześniej
było oczywiste. O dobrych powieściach można pisać bez końca, wciąż z tym
wrażeniem, że jest jeszcze coś, co nie zostało powiedziane. Dobre powieści
nastrajają pozytywnie albo negatywnie, mają moc zaklinania rzeczywistości.
Dobre powieści nie boją się poruszać takich problemów jak ludobójstwo, jak
okrucieństwo w czasie najbardziej krwawej wojny świata, kiedy ludzie zdawali
się być opętani; pisarze nie uciekają od własnych diagnoz i interpretacji tych
zjawisk. Nie boją się opisywać też życia, bo nawet najokrutniejsze rzeczy są
wpisane właśnie w życie. Niektórzy z nich szukają jakiegoś sensu, jakiegoś
wytłumaczenia dostosowanego do ludzkiego rozumowania, do wypracowanych przez
człowieka pojęć. Tu jednak Autor obiera przeciwną, łatwą ale najtrudniejszą do
przyjęcia prawdę, swoją książką kontynuując nurt fatalistyczny w literaturze.
Bo przemoc, świat po prostu jest, bez żadnej definicji, wytłumaczenia. A każdy
człowiek musi z tym walczyć, by przeżyć – porywać się na świat i machinę
przemocy to jak walczyć z wiatrakami don Kichota: dokonać czasami czegoś
niemożliwego, by potem i tak przegrać.
Tytuł: „Ścieżki północy”
Autor: Richard Flanagan
Moja ocena: 8/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
Wydawnictwu Literackiemu
Premiera: 8
października
Nie jestem przekonana do tej książki, dlatego za nią podziękuję.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tego typu książki idealnie wpasowują się w moje preferencje. Już dwa pierwsze zdania Twojej recenzji rozpaliły mnie niemal do czerwoności- czemu jeszcze jej nie mam?! Jestem pewna, że kiedyś się na nią skuszę- na zakup i przeczytanie, bo póki co mam inne pozycje w planach zakupowych i czytelniczych.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Rude recenzuje ♥
Bedę czytać, ma przyjść. Ja myślę, ze to będzie dobra lektura.
OdpowiedzUsuńWidzę, że bardzo pozytywnie oceniasz tę książkę, dlatego postaram się mieć ją na uwadze w wolnym czasie.
OdpowiedzUsuńKoniecznie chcę przeczytać! :D
OdpowiedzUsuńOkładka hipnotyzuje, ale niestety do samej ksiażki mnie nie ciągnie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ;*
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/
Okładka jest przepiękna! ;) Jeśli natrafię na książkę, z pewnością jej nie przegapię! ;)
OdpowiedzUsuńNa pierwszy rzut oka nazwisko Flanagan skojarzyło mi się z autorem "Zwiadowców". xD Książka jakoś mnie nie zaciekawiła, zresztą okładka również.
OdpowiedzUsuń