piątek, 2 października 2015

Walka z wiatrakami. Recenzja książki



Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale przede wszystkim wartości. Idei wypracowanych przed straszliwą katastrofą, jaką były obie wojny. Jednak to nie było takie łatwe jak postawienie murów. Moralność, religia, etyka, poszanowanie praw człowieka, wiara w homo sapiens bezpowrotnie obróciły się w popiół, spalone w piecach krematoryjnych Auschwitz, przywalone przez budynki japońskich miast i Pearl Harbor, zagłodzone w Leningradzie i zabite w każdym kawałku świata. Wobec tego wszystkiego wiara w Boga traciła sens. Bo jak jakikolwiek Bóg pozwoliłby na coś takiego? Moralność i etyka, pieczołowicie zachowywane przed wojną, stały się teraz śmiesznym wspomnieniem – jak komuś nie ukraść ostatniego kawałka chleba, skoro a) umieram z głodu, b) inni robią o wiele straszliwsze rzeczy.  Znacznie bardziej straszliwe, takie, których okrucieństwo przechodzi granice wszelkiej imaginacji. Obozy koncentracyjne. Katyń. Tortury zarówno rosyjskich jak i niemieckich oprawców. I przede wszystkim liczby tortur, których liczba przerazi nie tylko wrażliwców. Tysiące, miliony ludzi, zakopanych w najciemniejszych, najmniej dostępnych miejscach globu, daleko od domów. Tysiące trupów pokazujące tylko jak śmiesznie niską wartość miało ludzkie życie. 

Konflikt, nazywany II Wojną Światową, to jednak nie tylko zbrodnie wojenne w Europie i machinacje Hitlera, Stalina i Mussoliniego, a po morzach pływały nie tylko słynne niemieckie łodzie podwodne, U-Booty. Na wodach Pacyfiku toczyła się jeszcze jedna wojna, będąca kolejną koszmarną odsłoną walki pomiędzy Osią a resztą wolnego świata. Wojna straszna, zacięta, polegająca nie tylko na starciu dwóch potęg. Oczywiście mam na myśli tu wojnę amerykańsko-japońską (każdy słyszał o kamikaze, prawda?). Wojnę przypieczętowaną straszliwym pokazem siły USA i tysiącami ludzkich istnień, po dwóch stronach. Jedni ginęli za Amerykę, a drudzy za cesarza, który dla Japończyków był kimś w rodzaju bóstwa. Jednak największą ofiarę w tej wojnie złożyli Australijczycy. Zmuszeni do walki o bezpieczeństwo północnych części swojego miniaturowego kontynentu trafili do niewoli, a stamtąd do obozów pracy. Mieli budować tory do kolei łączącej Birmę i Syjam, by przez dzikie tereny można było transportować ładunki dla wojska, rozpaczliwie broniącego się przed nieustępliwą falą Amerykanów. Zrobić to, co w wieku XXI w Europie i z nowoczesnym sprzętem buduje się dwa lata, w zaledwie piętnaście miesięcy. I to w warunkach nieludzkich, łudząco podobnych do tego, co spotykało ludzi w radzieckich kołchozach i gułagach w głębi Syberii. Bo przecież więźniowie stracili honor dając się wziąć w niewolę. A niewolnik to już nie jest człowiek… 

Dorrigo Evans. Wychowany na wsi australijski bohater narodowy i znany chirurg. Ma żonę, dzieci, kocha poezję. Niemal nikt nie podejrzewa, że znany z mediów wizerunek nie jest prawdą – jest tylko iluzją, którą brzydzi się również sam Dorrigo. Tak naprawdę w jego umyśle kryje się wiele demonów. Koszmarów, od których stara się uciec. Całym jego światem jest dominująca, zimna samotność, rosnąca z każdą chwilą ucieczka we wewnętrzny świat. We wspomnienia, rzeczy, które jednocześnie są integralną jego częścią, ale także tym, co wolałby jak najszybciej zapomnieć. Piekło obozu jenieckiego w Japonii, pewien żołnierz z jego pułku i piękna Amy, z którą miał romans jeszcze przed wojną i o której nie może przestać myśleć, ale z którą nie może być w żaden sposób - pewnego dnia dostaje bowiem list, który zmienia na zawsze jego życie. 

Zwykle nie wierzę temu, co o książce piszą przed premierą. A pochwały na okładce jeszcze mnie odstraszą. Choć od zauważenia znaczka nagrody Bookera, powieść zaczęła mnie intrygować coraz bardziej, chociaż do nagród pochodzę również z dystansem – głowa boli od tego, co dostaje czasami naszą rodzimą nagrodę Nike. Zapowiedzi o premierze na tej lepszej, bardziej ambitniejszej części polskich serwisów i blogów literackich dała mi jednak do myślenia. Pomyślałam sobie, że może i będzie niestrawne fabularnie, to jednak przeczytać radę dam. I jeszcze ta okładka, która wtedy nawet mi się podobała. Kto nie chciałby mieć tak pięknie wydanej książki na półce? Złamałam się. Nie dałam rady odmówić, chociaż otwierając książkę obiecałam sobie, że podejdę do niej z dystansem, nawet jeśli opowiada o czymś tak drastycznym i zapadającym w pamięć. Bo czas na rozmyślanie nad sensem lektury przyjdzie później, a ciekawa byłam, czy powieść rzeczywiście zasługuje na nagrodę takiego rozmiaru. 

Kiedy skończyłam czytać, nie byłam już taka pewna co do gatunku opowieści. Romans to nie jest, ale powieść historyczno-wojenna też nie. Oba te elementy, bardzo istotne dla fabuły i silnie wyeksponowane, są tak samo ważne, ale nie najważniejsze. Postać bohatera, Dorrigo Evansa, jest nakreślona zbyt szeroko na pojemność tych dwóch gatunków, a wymowa powieści jest ogólna, bardzo uniwersalistyczna. Autor bowiem nie odnosi się do problemów konkretnego miejsca w konkretnym czasie – japońskiego obozu dla jeńców czy miejscowości, w której przebywał Dorrigo na czas swojego romansu z Amy; to jest zaledwie punkt wyjścia. Bohater równie dobrze mógłby być niewolnikiem Rzymu budującym drogi albo czarnoskórym człowiekiem przewiezionym do Ameryki, by tam pracować na ogromnych plantacjach konkwistadorów czy w kopalniach złota. Zresztą pisarz jest tego świadomy – często pisze o swoim bohaterze Dorrigo Evans, jakby był jakimś nieznajomym, któremu przygląda się z ogromnego dystansu lub jakby tylko imię i nazwisko umożliwiało identyfikację go jako osoby, dawało możliwość oddzielenia jego historii od innych ludzkich losów. A los ten jest okrutny, bo owa uniwersalna wymowa powieści jest fatalistyczna, ponura – świat jawi się jak miejsce pełne zła i przemocy, której nie można zatrzymać, które ginie pod kłamstwami i iluzjami, sprawiedliwością bez poczucia sprawiedliwości, wymuszający postawy prowadzące do wynaturzenia, zezwierzęcenia i kierowania się najniższymi pobudkami. Pisarz ostatecznie obdziera z piękna nawet uczucie Dorrigo i Amy (które pod innym piórem stałoby się wzniosłym, mdłym uczuciem), pokazując całą marność tego związku i jego brak przyszłości, odkrywając, co kryło się pod miłością kochanków. Co ciekawe, przeciwstawia temu jeszcze bardziej złożoną miłość głównego bohatera do żony, Elli, coś niejednoznacznego, nieuchwytnego; pełnego krańcowych sprzeczności. Odważnie podejmuje temat izolacji, niezrozumienia, życiowego niezadowolenia, z którym nie można nic zrobić, poza męczącym zapadaniem w głąb siebie, jednocześnie próbując się z tego wyzwolić – portretuje człowieka zanurzonego w marazmie, co zresztą teraz zdarza się często, jakby wbrew sobie pnącego się na szczyt, by uświadomić sobie, jak wiele pozostawiło się tam, na dole, łącznie z uczuciem, że się żyje. Jak się okazuje, pogoń za mamidłami dnia codziennego nie przynosi satysfakcji, a obezwładniające i przygniatające poczucie obowiązku przykuwa do rzeczywistości, zmusza do trwania w niewygodnych, niezgodnych z przekonaniami rolach, co prowadzi do alienacji, wycofania.  A im człowiek coraz bardziej odsuwa się od innych tym – cóż za paradoks! – wydaje się obnażony, otwarty, nieatrakcyjny i żałosny. Jednak najbardziej pisarz podkreśla coś jeszcze innego, co w pewien sposób wynika również tego, co napisałam wyżej. Nawiązując bowiem do słynnej walki don Kichota z La Manchy z wiatrakami, będącej przecież jednym z najsłynniejszych przykładów walki bezsensownej, Dorrigo Evans, zarówno doświadczenia obozowe jak i lata późniejsze i wcześniejsze porównuje właśnie do owych wiatraków. I tak jak szlachetny błędny rycerz bohater walczy, wiedząc, że skazany jest na klęskę, zarówno operując nieszczęsnego Jacka Rainbowa, maszerując ze swoimi ludźmi do Przełęczy Trzech Pagód czy myśląc o ukochanej Amy. Takie są też ostatnie słowa Dorriga, niczym, zgodnie z japońską tradycją, wiersz na śmierć. Jakby Autor chciał powiedzieć, że życie jest właśnie taką walką, ciągłym mierzeniem się z niemożliwym, a jeśli nawet jakimś cudem uda się nam, to pewnego razu wiatraki znów wygrają – umrzemy. Postawa Dorrigo jest na tyle lepsza, że on jest tego świadomy na tyle, by w końcu zaakceptować odejście Amy i śmierć „Brudasa” Gardinera wtedy, kiedy inni miotają się w cierpieniu i próbują zmieniać świat na lepsze, a przynajmniej pojmować jego sens. Bo świat nie ma sensu. Autor otwarcie i brutalnie mówi, że świat po prostu jest. 

Oprócz oczywistych analogii do Don Kichota w powieści można odnaleźć wiele ciekawych nawiązań, szczególnie tych poetyckich, bo liryka jest tu niezwykle ważna. Przede wszystkim haiku Issy i Bashō – dwóch mistrzów poezji japońskiej. Co ważne, do poematu tego ostatniego, uważanego zresztą za arcydzieło, nawiązuje tytuł powieści. Jest to zabieg mocno dwuznaczny, ale niezwykle trafny i poniekąd brutalny – Japonia znajduje się na północy od Australii, a naród poety był ciemiężycielem bohaterów książki. Trudno zresztą nie podzielać fascynacji haiku i nie przyznać, że do ta forma do ogólnej wymowy książki pasuje idealnie. Dla równowagi mamy Ulissesa, z którego bohaterem Dorrigo się utożsamia i cały świat mitologii greckiej, z brzydkim, obszarpanym Charonem, którego wizja towarzyszy nam przez całą książkę i tym obolem, którym należało mu zapłacić za przewóz przez Styks. I z Troją, która zawsze przegrywa, bo muszą przecież wygrać Grecy – co ciekawe, ta wątpliwość, która zmusiła mnie kiedyś do wielu refleksji, nabiera tu nowych znaczeń i warstw, przekształcając się w bezwzględną prawdę, która powraca znów do don Kichota i jego żałosnej, bezsensownej walki z rzeczami większymi, a przecież wielkiej metaforze życia i jedynego, zdaniem pisarza, wytłumaczenia na wszystkie jego zawiłości i paradoksy. I choć jestem naprawdę zafascynowana tym porównaniem, tak oczywistym i zupełnie nowatorskim, nie mogę odmówić nośności pozostałym, nadającym powieści wiele nowych, ciekawych znaczeń i sposobów jej metaforycznego odczytywania. 

Fabuła nie jest ułożona chronologicznie – składa się z wielu fragmentów, czasami odległych od siebie czasowo; możemy jednak wyróżnić wyraźnie zarysowane dzieciństwo Dorrigo, czasy przedwojenne, wojenne i powojenne. Wszystko jednak jest powiązane nieliniowo, raczej na zasadzie logiki wspomnień, które łączą dwa odległe obrazy, a czasami łączą się w powiązaną ze sobą, logiczną opowieść. Z drugiej strony pod tekstem kryje się skonstruowana z pietyzmem całość, mająca powoli wzbudzać w czytelniku ciekawość z powodu licznych niedopowiedzeń i coraz większego intrygowania lekturą. Bo pisarz ujawnia kolejne aspekty opowieści powolnie, niespiesznie, po mistrzowsku rozkładając wszystkie akcenty – do ostatniej strony wszystko nie jest pewne, a niektórych rzeczy możemy się tylko domyślać. Jednak Autor sam nie łączy ze sobą tych faktów, nie powtarza pewnych informacji dwa razy – to układanka, którą musimy złożyć sami, dopasowując do siebie poszczególne elementy i fragmenty. Rezultat jest zachwycający, imponujący precyzją i dopracowanymi szczegółami, nie jest to jednak pozycja do biernego relaksu; by czytanie sprawiało radość, albo przynajmniej zakończyło się jakimkolwiek pozytywnym rezultatem, potrzebna jest pewna doza abstrakcyjnego myślenia i wyćwiczona pamięć. Uprzedzam bowiem lojalnie, że sposób obrazowania pisarza do najłatwiejszych nie należy –wymieszanie płaszczyzn czasowych i zachowania pewnych luk skutkuje również rozpoczynaniem kolejnego rozdziału bez uprzedzenia i kontekstu, wrzucania czytelnika w środek fabuły. Zadaniem czytelnika jest orientacja w konkretnych fragmentach i odnalezienie poszczególnych linii fabularnych. Nie jest to jednak tak trudne, jak może się wydawać – co więcej, wydaje mi się, że dzięki temu powieść czyta się łatwiej, a książka wydaje się ciekawa, różnorodna, w pewien pokrętny logicznie sposób bardziej autentyczna i, co chyba najważniejsze w przypadku takich powieści, skutecznie przykuwająca uwagę czytelnika. 

Bohaterowie powieści to osobowości bardzo wyraźne, ciekawe, jednocześnie bardzo skomplikowane, tak jak każdy człowiek. Nie są ideałami, wręcz przeciwnie, wiele razy ich postępowanie – mówiąc eufemistycznie – potępiane jest nawet w świecie zwierząt. Nie jestem nawet pewna czy lubię głównego bohatera – Dorrigo Evans nie jest przecież jednoznacznie dobry, wiele jego wyborów nie jest właściwych, a patrząc na sprawę obiektywnie jego liczne zdrady na pewno nie czynią z niego dobrego męża i ojca. Potrafił jednak zdobyć się na wiele szlachetnych postępków w japońskim obozie. Podziwiam też jego zdolność do patrzenia głębiej, rozumienia poezji i dostrzegania jej wokół siebie, ten sarkastyczny, filozoficzny sposób patrzenia na świat, pozbawiony wszelkich sentymentów, bez iluzji, że coś tak naprawdę nie jest walką z niemożliwym. Współczuję mu koszmarów, jakich życie nie szczędziło i wyrzutów sumienia, rozumiem jego alienację i potrzebę niepamiętania, nienawidzę go za parę grzechów. Bo jest to postać niejednoznaczna, pełna światłocieni, skomplikowana i trudna do nakreślenia w kilku słowach. Autor przeprowadza bowiem niemal brutalną wiwisekcję, wnikając nawet w najbardziej ukryte myśli swojego bohatera, jednocześnie spoglądając na niego jakby z odległego dystansu, w żaden sposób go nie wyróżniając, co pogłębia wrażenie samotności bohatera i pustki wokół niego. Znamy więc najgłębsze myśli Dorriga, wielokrotnie odkrywając, że w wielu sytuacjach reagujemy tak samo, bądź zrobilibyśmy podobnie i czasami, przyznam, nie jest to miłe uczucie. Ale przecież jesteśmy tylko ludźmi, zwykłymi szarymi ludźmi, pełnymi wad, słabostek i paradoksów, a życie prawie zawsze przerasta nas w taki lub inny sposób – Autor podkreśla to już na początku powieści - każąc nam walczyć z wiatrakami. 

Taka sama jest Amy, kochanka i ukochana Dorriga, żona jego wuja, jak możemy się domyślać o wiele lat młodsza od swojego męża. Jej los nie jest lepszy od tego, który dostał się Dorrigowi, a może nawet o wiele gorszy. Pochodząca z nizin społecznych i patologii, Amy nie cofnie się przed żadną możliwością awansu społecznego, robiąc to jednak wbrew sobie, a zdrada nie jest jedynie podyktowana nudną i marazmem – motywy zresztą mogłyby zostać kanwą kolejnej książki. Co więcej, jest świadoma, że robi źle, że będzie musiała kiedyś za to zapłacić, że wchodząc w bliższe relacje z siostrzeńcem męża ryzykuje zakończeniem, które porani ich oboje, że jej życie stanie się przez to jeszcze bardziej zmarnowane. Bo nie jest to uczucie z harlequinów – to brutalna, wszechogarniająca, absolutna siła, której jednak kres położyły dwie osoby z gruntu dobre, zaplątane jednak w uczucia, niejasne dla wszystkich i – przede wszystkim - zazdrość. To ona doprowadza to tamtego spotkania na moście i tragicznego finału uczucia. Chociaż pozostaje jeden melodramatyczny akcent, niezbyt wyszukany zresztą, symbolizujący to coś, co zostanie z tego uczucia. I mimo że dziwnie to wygląda przy brutalnej, realistycznej reszcie, pachnąc w dodatku tanim sentymentem, w pewien sposób przypomina to koniec Tristana i Izoldy, również w innych wątkach rzeczy zadziwiająco podobnej do losów Dorrigo i Amy. Albo to mój skrzywiony, zniszczony mózg. Zresztą to nieważne. 

Skoro ważnym wątkiem powieści jest historia Kolei Śmierci, konieczne jest odnotowanie kilku (kilku!) słów na temat sylwetek tych bohaterów, którzy przyczynili się do cierpienia tysięcy australijskich jeńców wojennych – nowiną nie jest fakt, że motywy zbrodniarzy i ich psychika zawsze fascynowały literatów. Koreańczyk, który zaciągnął się do armii dla pieniędzy i z tego powodu zgodził się być strażnikiem obozu. Nakamura, japoński oficer z aspiracjami i uzależniony od shabu – czyli metamorfiny – doskonały wzór cnót poddanego cesarza, który do końca życia wmawiał sobie, ze jest dobrym człowiekiem. Pułkownik Kota, jedna z najbardziej zapadających w pamięć postaci tej powieści, który poza czytaniem i recytowaniem haiku jest mistrzem w ścinaniu głów i co więcej, uwielbia to, co robi. Różne postacie, różne twarze, różne poglądy na tamte wydarzenia. Są nawet postacie, żyjące w wygodnych domach z żonami, dziećmi i wnukami, które jeszcze wiele lat po wojnie wierzą w słuszność swoich poczynań, są i tacy, jak pewien lekarz, którego poznaje Nakamura, którzy dręczeni są przez sumienie jeszcze wiele lat. Wszyscy bez wyjątku to sylwetki nakreślone żywo, szczegółowo i z wielkim wyczuciem, graniczącym czasami z empatią, chociaż Autor i tu nie ma większych skrupułów - ostatecznie wszyscy przegrywają z wiatrakami, staczając wcześniej walkę ze swoimi przekonaniami i wspomnieniami, a czasami dokonując także rozliczenia ze swojego życia, jakkolwiek zwierzęce by ono było. Przez to wszystko stają się sylwetkami prawdopodobnymi, o ile nie niemal realistycznymi – wydaje mi się, że do tego brakuje jeszcze szerszego zarysowania tych wątków, głębszej analizy i szerszej perspektywy. Choć cóż. Tutaj również powinna powstać następna powieść, może jeszcze lepsza. 

Przez karty powieści przewija się jeszcze wielu innych bohaterów, mniej lub bardziej dobrych, zagubionych i takich, którzy się nad tym nie zastanawiają. Prostoduszna Ella, żona Dorriga, jego kolejna kochanka, brat Tom, koledzy z pułku, ci żywi i ci umarli. Umarli oczywiście dla świata, ale nie dla Evansa, który wciąż nie potrafi o nich zapomnieć, pogrzebać, spalić. Nawiedzający tych, którym udało się przeżyć, nawet jeśli ci po iluś latach oni o tym wszystkim zapominają. Mam tu na myśli Jacka Rainbowa i ową koszmarną operację, która dla mnie była czymś wstrząsającym, a także sylwetkę jego żony. „Królika” Hendricksa. McNeville’a, który codziennie uczył się stronicy z Mein Kampf Hitlera. No i, przede wszystkim, nieszczęsnego, bardzo sympatycznego Franka „Brudasa” Gardinera, szczególnie w kontekście dalszych zdarzeń. Zresztą sam opis bicia tego człowieka jest tak potworny, że gdyby Autor nie dorzucił na jego temat czegoś jeszcze, i tak ta postać zapadłaby mi głęboko w pamięć. Nie. Do teraz nie mogę pogodzić się z tym, co się z nim stało. I nie chcę więcej na ten temat mówić. 

Z pewnością wszystko to nie byłoby w połowie takie dobre, gdyby nie język, jakim posługuje się Autor – nie chodzi tu o kreację bohaterów, ale o mnogość innych znaczeń, o łączenie ze sobą poszczególnych obrazów, przykuwanie uwagi czytelnika, nawet wtedy, kiedy z pewnych powodów ma najszczerszą ochotę skończyć i nigdy do powieści nie wracać, o wywoływaniu pożądanych uczuć już nie wspominam. W warstwie językowej zresztą na jakieś niemiłe niespodzianki – w przeciwieństwie do fabuły – nie zdarzyły się nigdy. Przeciwnie, z radością i niejakim zaskoczeniem w stylu pisarza rozpoznałam elementy poetyki naszego rodzimego Tadeusza Borowskiego i jego mistrzowskich opowiadań o Auschwitz. Autor ma bowiem świadomość, że opisywane przez niego piekło obozu jenieckiego najlepiej będzie oddziaływać na czytelnika wtedy, kiedy styl będzie epatował zimnym, precyzyjnym opisem, jakby znajdywanie trupów w dżungli czy śmierć więźniów były czymś zwykłym dla narratora, albo czymś, o czym można opowiadać beznamiętnie, nawet z pewną dozą czarnego humoru. Nawet jeśli zdarza się przefiltrować rzeczywistość przez oczy jakiejś postaci książki, to relacja jest bardziej opisowa, niż emocjonalna. Co więcej, pisarz poszedł jeszcze dalej niż Borkowski, malując wszystko naturalizmem i turpizmem, niebezpiecznie balansując z wulgarnością, nie tylko w postaci przekleństw, wplatanych w dialogi męskich bohaterów (co zresztą nie dziwi, wiadomo, żołnierze). Choć obiektywnie zabieg ten to mistrzostwo w postmodernistycznym duchu, to dla wrażliwców niektóre opisy są ciężkie do przełknięcia, oczywiście delikatnie mówiąc. Ale co zrobić, gdy misternie splecione zdania, piękne, lekkie i poetyckie wbrew wszystkiemu frazy sprawiają, że książkę po prostu czytać dalej, rozsmakowywać się – jakby przeciw wszystkiemu – w każdym napisanym przez Autora słowie, kiedy spragniony dobrej literatury człowiek boi się, że pominie choćby jedno słowo? Przecież poza owymi straszliwymi fragmentami są też inne sceny, piękne, czysto liryczne, ale wciąż realistyczne. Charakteryzujące się mistrzowskim, klimatycznym i barwnym opisem, przedzielanym przez autentyczne, pełne uczuć dialogi. Opisem, dzięki któremu czujemy to, co bohaterowie, wąchamy te same zapachy, te same dźwięki. Słowa, z których pisarz wyłuskuje pełnych życia bohaterów, ich głębię i charaktery. Szczegóły, które zauważy tylko wprawne pisarskie oko. Ich piękno, prawdziwe i pięknie o opisane piękno, we wszystkim, a także brzydotę. A to wielkie osiągnięcie. Jestem bowiem zdania, że trzeba prawdziwego talentu, wyćwiczonego warsztatu i tego pewnego rodzaju artystycznej wrażliwości, żeby realistycznie opisać prawdziwe piękno i prawdziwą brzydotę, ohydę, cierpienie (chociaż biorąc pod uwagę styl pisarza, przyjemnością byłoby czytanie opisu zwykłego opisu, choćby obiadu). Jestem naprawdę zaskoczona i zafascynowana, nie każdy przecież pisarz, nawet niektórzy z tych naprawdę wielkich, nie dostali takiego daru.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę, byłam nią zachwycona. Szare tło, z delikatnym motywem brzegu morza, z boku szara sylwetka kobiety w stylowej sukience, ładną twarzą i czerwonym kwiatem we włosach; napisy – tytuł i nazwisko pisarza zostały również wydrukowane czerwoną czcionką, dzięki czemu elegancko wyróżniają się i rzucają się w oczy. Poza tym na okładce można zauważyć logo Nagrody Bookera i napisana czarną czcionką krótka recenzja. Grzbiet jest czerwony, z białym napisem, bardzo skromny i zarazem pasującym do po powieści. Na blurbie, poza opisem napisanym drobną czcionką i kilkoma większymi, czerwonymi recenzjami zachwyconych czytelników i gazet, a także najbardziej wiarygodną, sekretarza kapituły Nagrody Bookera. Poza tym widzimy kawałek kobiety z pierwszej strony okładki i, po stronie przeciwnej, sylwetkę odwróconego mężczyzny w oficerskim stroju. Ładnie, estetycznie, spodobało mi się. Dopiero kiedy przeczytałam książkę, uświadomiłam sobie, że okładka nawiązuje tylko do jednego wątku – miłosnego – i przez to, choć ładna i w ogóle, jakoś spłyca wszystko. Istnieje przecież ryzyko, że książkę kupi ktoś, kto liczy na kolejny łatwy i przyjemny romans o żołnierzu i jego ukochanej, a potem, o ile nie zrozumie, mocno się zawiedzie. Mocniejszy i, moim zdaniem, ważniejszy jest wątek uniwersalistyczny, albo od biedy ten wojenny, więc po co eksponować romans? Do tytułowych ścieżek, czyli Japonii, nawiązuje tylko fragment oceanu oddzielającego Kraj Kwitnącej Wiśni od Australii, zresztą motyw ten w wątku romantycznym również się pojawia. Kiedy skończyłam lekturę, pomyślałam sobie, że jednak samo morze byłoby lepsze. Szara pustka, pofałdowana pianą na brzegach, jakoś wymowniej obrazuje to, co jest w środku niż nawet najładniejszy, najbardziej wyfotoszopowany wizerunek Amy.

Dobre powieści zmuszają do swoich przemyśleń. Do otwarcia się na pewne sprawy, zauważenia i zastanawiania się nad czymś, co wcześniej było oczywiste. O dobrych powieściach można pisać bez końca, wciąż z tym wrażeniem, że jest jeszcze coś, co nie zostało powiedziane. Dobre powieści nastrajają pozytywnie albo negatywnie, mają moc zaklinania rzeczywistości. Dobre powieści nie boją się poruszać takich problemów jak ludobójstwo, jak okrucieństwo w czasie najbardziej krwawej wojny świata, kiedy ludzie zdawali się być opętani; pisarze nie uciekają od własnych diagnoz i interpretacji tych zjawisk. Nie boją się opisywać też życia, bo nawet najokrutniejsze rzeczy są wpisane właśnie w życie. Niektórzy z nich szukają jakiegoś sensu, jakiegoś wytłumaczenia dostosowanego do ludzkiego rozumowania, do wypracowanych przez człowieka pojęć. Tu jednak Autor obiera przeciwną, łatwą ale najtrudniejszą do przyjęcia prawdę, swoją książką kontynuując nurt fatalistyczny w literaturze. Bo przemoc, świat po prostu jest, bez żadnej definicji, wytłumaczenia. A każdy człowiek musi z tym walczyć, by przeżyć – porywać się na świat i machinę przemocy to jak walczyć z wiatrakami don Kichota: dokonać czasami czegoś niemożliwego, by potem i tak przegrać.

Tytuł: „Ścieżki północy”
Autor: Richard Flanagan
Moja ocena: 8/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu

Premiera: 8 października

8 komentarzy :

  1. Nie jestem przekonana do tej książki, dlatego za nią podziękuję.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Tego typu książki idealnie wpasowują się w moje preferencje. Już dwa pierwsze zdania Twojej recenzji rozpaliły mnie niemal do czerwoności- czemu jeszcze jej nie mam?! Jestem pewna, że kiedyś się na nią skuszę- na zakup i przeczytanie, bo póki co mam inne pozycje w planach zakupowych i czytelniczych.

    Pozdrawiam,
    Rude recenzuje

    OdpowiedzUsuń
  3. Bedę czytać, ma przyjść. Ja myślę, ze to będzie dobra lektura.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzę, że bardzo pozytywnie oceniasz tę książkę, dlatego postaram się mieć ją na uwadze w wolnym czasie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Okładka hipnotyzuje, ale niestety do samej ksiażki mnie nie ciągnie :)
    Pozdrawiam serdecznie ;*
    http://ravenstarkbooks.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Okładka jest przepiękna! ;) Jeśli natrafię na książkę, z pewnością jej nie przegapię! ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Na pierwszy rzut oka nazwisko Flanagan skojarzyło mi się z autorem "Zwiadowców". xD Książka jakoś mnie nie zaciekawiła, zresztą okładka również.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!