Jak
zarobić dużo pieniędzy w krótkim czasie, nie męcząc się?
Odpowiedź jest piekielnie prosta: po prostu trzeba napisać jakąś
książkę, ale taką, którą zrozumieją wszyscy i wywoła skandal.
Najlepiej, żeby krytyczne opracowania znalazły się w katolickich
gazetach, ojczulkowie zakazali owieczkom czytać dzieło, wpisując
je na listę ksiąg zakazanych, bo wtedy barany z kościółka polecą
do księgarni, w myśl zasady, że owoce zakazane smakują najlepiej.
Całość oprzeć na źródłach, do których sprzedawczyni
zapatrzona w gazetki pełne anorektycznych piękności i fan
trzeciorzędowych strzelanek w „pudełku” nie mają dostępu. No
i dla zamydlania oczu posłużyć się trzeba kilkoma faktami,
najlepiej z popkultury, żeby wszystko wyglądało prawdopodobnie.
Akcję umieszcza się w średniowieczu, bo to taki mroczny okres
(Inkwizycja, prawda, templariusze, jakieś magiczne obrzędy po
lasach i te wszystkie zarazy, a także to, co wypływa z naszej
psychiki: czasy, od których minęło niemal tysiąc lat są dla nas
tajemnicze) i nikomu nie można zaszkodzić plotkami, bo z tych ludzi
zostało parę kości na krzyż pod ziemią. A ci, którzy chodzą
sobie po Mateczce Ziemi w wieku dwudziestym pierwszym, za pieniądze
ze sprzedanej książki jadą do Egiptu.
Robert
Langdon jest niesamowicie popularnym i cenionym profesorem symboliki.
Pewnego razu, kiedy jest we Francji, zostaje obudzony późnym
wieczorem, właściwie już nocą i zawieziony do Luwru. Dlaczego?
Znaleziono zabitego kustosza słynnego muzeum, Jacquesa Saumiere, w
bardzo dziwniej pozie: człowiek wituwiański, jakiś dziwny kod,
pentagram i tak dalej. I to właśnie Langdon jest podejrzany o
zabójstwo, chociaż już od początku wiemy, że to nie jest prawda.
Na szczęście na miejsce przybywa piękna agentka i kryptolog Sophie
Noveau, wnuczka zabitego i uświadamia ciapowatego profesorka o tym,
że jest zagrożony. Co więcej, razem powoli zaczynają rozwiązywać
zagadkę, kierując się kolejnymi wskazówkami dziadziusia Sophie,
na początku sprytnie oszukawszy policję. W prawie jedną dosłownie
noc odkrywają nie tylko świętego Graala i prawdę o sobie. Nie.
Jeszcze Sophie znajduje swoją rodzinę, bohaterowie poznają
fanatyka świętego Graala, który okazuje się być wariatem, a po
piętach depczą im policja i fanatyczna organizacja katolicka, Opus
Dei, właściwie jeden przedstawiciel, albinos Sylas. I właśnie o
tym traktuje jedna z najsławniejszych książek ostatnich lat.
Rozczarowani?
Ale
to nie wszystko, nie. Gdyby poszukiwany przez wszystkich Graal był
tylko zwykłym kielichem, tym, czego poszukiwali rycerze króla
Artura, powieść nie zrobiłaby takiej furory. Otóż idąc krętymi
ścieżkami interpretacji symbolów, Langdon a z nim Autor dochodzą
do jakże ciekawej i przekonującej tezy, że Graalem jest.. Maria
Magdalena, żona Jezusa. Nie, uszy mi nie oklapły, bo byłam na to
przygotowana, ale i tak było ,i nieco dziwnie. A piękna Sophie jest
… jego potomkinią, tak samo jak córką królewską z rodu
Merowingów, czyli tych od Pepina Krótkiego, pierwszej francuskiej
dynastii. Zaskoczenie! Poczekajcie. Który to już raz literatura
dowodzi, że Kościół kłamie? I tutaj nie chodzi już o religię,
bo kto nie wierzy, to niech nie wierzy, ale o fakty, które kochany
pisarz ma głęboko w czterech literach.
Po
pierwsze, na pierwszej lepszej stronie internetowej o historii
napisane jest, że znaleziono papirusy Ewangelii jeszcze z czasów
Nerona lub jeszcze wcześniejszych, więc mnóstwo lat przed dniem,
kiedy maleńki Konstantyn Wielki wyszedł z brzucha swojej matki. Jak
można było napisać to za czasów tego cesarza, niech mi kochany
Autor powie, bo ja naprawdę nie wiem: jestem albo głupia, albo (co
jest bardziej możliwie) w ogóle coś na temat historii czytam. Po
drugie, nawet tłumacz polski w „Posłowiu” czy jakoś tak,
pisze, że w apokryfach (są to teksty nie włączone do kanonu Pisma
Św.) na które powoływał się Autor, nie ma nic o Marii
Magdalenie. Czy pisarz w ogóle cokolwiek o nich czytał? Wątpliwe.
Po trzecie, jeśli wszystko, co Autor napisał o żonie Chrystusa
jest prawdą, jej ucieczka do Galii jest tak nieprawdopodobna jak
ucieczka z Auschwitz – Birkenau przez druty z wysokim napięciem. W
tamtych czasach Palestyna była pod panowaniem Rzymian, Rzymianie
byli wszędzie, w Galii też, a bez ich jakiejkolwiek pomocy samotna
kobieta nie mogłaby zrobić nic. Rzymianie byli wrednymi ludźmi,
nie lubili Żydów i nie pomogliby żadnej Żydówce, szczególnie
żonie skazańca. A wędrówka do Galii, no, nawet z manną z nieba i
dzieckiem w brzuchu? Tysiące kilometrów, nikt by nie wytrzymał.
Zresztą uciekać nie jest bezpiecznie, bo szpiedzy są wszędzie,
prawda? Moim zdaniem na taką podróż zdecydowałby się tylko
wariat. Ale.. o czym ja piszę? Wiadomo, z współczesnych i żyjących
później pisarzy i historyków, którzy chcąc nie chcąc pisali o
Jezusie, że takiego fragmentu z jego biografii nie było. Autor w
dodatku jest magdalenoholikiem – dla niego Maria Magdalena jest
nawet u Disneya, w „Małej Syrence” , gdzie Arielka ma rude włosy
(ponoć takie właśnie miała Maria Magdalena). Ludzie. To dlaczego
Królewna Śnieżka, jedno z pierwszych dzieł genialnego faceta, ma
czarne włosy? A Daisy, narzeczona kaczora Donalda, dlaczego nie ma
rudych piór na głowie, inne również są blondynkami, szatynkami
i tak dalej? Na te pytanie odpowiedź zna tylko profesorek, który
nosi zegarek z Myszką Miki.
A
teraz po tych długich i nudnych dywagacjach, docieramy do plusów
tej niezwykłej książki i arcyciekawego wykładu na temat
średniowiecza. Otóż bardzo polubiłam Sylasa, postać prawdziwie
literacką i piękną. Jego historia, bardzo gorzka i prawdziwa,
naprawdę fascynuje i wybaczamy mu wszystkie jego przestępstwa.
Pogłębiony rysunek psychologiczny, prawdziwa historia i smutne
zakończenie wątku tego bohatera naprawdę nie pasuje do ogólnie
kiczowatego klimatu tej powieści. Chcąc nie chcąc, pisarz stworzył
osobowość naprawdę żywą, wyłażącą z kartek powieści i nie
banalną. No, w każdym razie, nie daruję mu zakończenia wątku i
roli, jaką ta żywa i czująca osobowość miała odegrać wśród
papierowych, nudnych, że tak to ujmę, postaci. Na plus zasługują
także informacje o Leonardzie da Vinci, rozsiane po całym tekście,
które przydały mi się na języku polskim w szkole.
Język
powieści jest lekki, przystępny i płynny. Nie wybija się jednak
ponad innych Autorów, nie. Opisów przyrody nie ma, a reszta jest
dość chaotyczna i mało jasna, dialogi dość naturalne, dat i
historii dużo nie ma, akcja szybka i dość porywa. Całkiem
przeciętnie, prawda? Byłoby lepiej, gdyby nie dość naiwna fabuła
i ciągłe, namolne wspominanie o pierwiastku żeńskim. Normalnie
jak 'młody bóg' w „Zmierzchu” kochanej pani Stephenie Meyer,
ale o ile tam w czytelniczkach miało to wzbudzać deszcz rozkoszy
(wiadomo co wzbudzało u mnie, ble, ble) to tutaj jest nie wiem po
co. Zresztą książka wygląda na nieco niedopracowaną, tak jakby
Autorowi znudziło się poprawianie i czytanie dwusetny raz to samo.
No cóż. Pisarz odłożył powieść, bo znudziło mu się
szlifowanie jej. Nie potrafił pogodzić się pisarskim losem.
Minusów
niestety jest więcej. Na początku postacie – papierowe, bez
głębszej analizy psychologicznej, płaskie, które widzimy tylko w
ruchu. Jeśli Sophie coś w sobie ma, to Langdon to wycięta z
białego papieru postać, ledwo dwuwymiarowa, bo tak naprawdę o jego
wyglądzie też nic nie wiemy. Teabing, osobistość bardzo
ekscentryczna, wyszła nieco pokracznie, jej prawdziwa osobowość
została pokazana nienaturalnie, na siłę, tak samo jak Bezu Fache i
jego nienaturalne śledztwo oraz wycofanie z śledzenia Langdona,
kiedy Autorowi wątek zaczął ciążyć. No i jeszcze taka łatwość,
z jaką w jedną noc Sophie i Robert rozwiązują kody dziadziusia
naszej Księżniczki, a także okoliczności poznania rodziny przez
agentkę, zalatują nienaturalnością i wybijają z rytmu czytania.
Pojedynczy, sztampowaty wątek by nic nie zrobił, ale większa ilość
takich wątków sprawiła, że powieść stała się mdła i zupełnie
bez większego polotu. Czytanie o ludziach, którzy mimo wszelkich
przeciwności w czasie jednej nocy niemalże rozwiązali zagadkę
świętego Graala jest denerwujące. Oh, jakże Sophie i Langdon byli
mądrzy! No i jeszcze wątek miłosny – niezbędny, kiedy mamy do
czynienia z panią kryptolog i panem profesorem – którego tak
naprawdę w ogóle nie było. Tess Gerristen, która na początku
swej kariery pisarskiej skrobnęła aż osiem kryminałów z
rozbudowanym wątkiem miłosnym, w największą pogoń upychała
wyznania miłosne. A tu, uwaga, fragmentów takich było tylko dwa i
w tym jeszcze jeden taki, w którym Sophie cmoka Langdona w policzek,
co jest trochę dziwne przy tym pierwszym fragmencie, w którym tak
właściwie nic nie ma. Po tej książce, w której na każdej
stronie wspominano o pierwiastku żeńskim (wiccanizm! - a ta
powtarzalność to kolejny minus) , nie spodziewałam się takiej
ilości tego wątku. No ale mówi się trudno, przynajmniej nie było
mi nie dobrze.
Jak
ludzie już zauważyli, w każdej z moich długich, nudnych recenzji
na końcu pojawia się podsumowanie. Ale co ja o tym mogę
powiedzieć? Żeby była kontrowersyjna, musi być dobra. Problem
jednak w tym, że to dobre nie jest, wręcz przeciwnie. Ot, taki
sobie tam kryminalik. Autor, z tego co się dowiedziałam, ma wielu
pisarzy w rodzinie, ale to mu nie pomogło, niestety, bo ta książka
jest raczej przeciętna. Więc co sprawiło, że jest jednym z
największych dzieł ostatnich lat? Autor jest spryciarzem i wybrał
temat, który wzbudził kontrowersje, a swoim lekkim i przystępnym
piórem omotał ludzi o niskich gustach. I to właśnie jest kodem do
popularności.
Tytuł:
„Kod Leonarda da Vinci”
Autor:
Dan Brown
Moja
ocena: 5/10
(recenzja
archiwalna)
Czytałam wiele lat temu i pamiętam jak bezgranicznie mnie pochłonęła. Może jest troszkę skandaliczna, ale pewnie dzięki temu jest też mega ciekawa (przynajmniej dla mnie wtedy taka była).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Ach, pamiętam, że niegdyś miałam styczność z książką pana Browna, aczkolwiek muszę przyznać, że moje spotkanie z nim było bardziej udane niż twoje, z tego co widzę. :) Chętnie przypomnę sobie, czemu jego książka zrobiła na mnie takie wrażenie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Sherry
Wiele lat temu czytałam tę książkę, ale jej fabułę pamiętam jak przez mgłę, dlatego przydałoby się ją sobie odświeżyć, lecz z drugiej strony jakoś nie ma na to ochoty, bowiem wolę obecne nowości.
OdpowiedzUsuńNigdy nie miałam do czynienia z Danem Brownem, choć czytałam o nim wiele: geniusz! Beznadziejny pisarz! Pisze arcydzieła! Pisze badziewie! i tak dalej... ale jakoś mnie do niego nie ciągnie;)
OdpowiedzUsuńW takim razie ja jestem czytelnikiem o "niskim guście" i dałam się omotać, mało tego lektura tej książki w pewien sposób zmieniła moje życie. Fakt, że byłam wtedy nastolatką przyczynił się do tego, że bardzo mocno odebrałam tę historię i wzbudziła ona we mnie wiele pytań.
OdpowiedzUsuńMojemu mężowi bardzo się podobała, a mnie jakoś nie cięgnie w te klimaty
OdpowiedzUsuńSwego czasu była rzeczywiście skandaliczna. :)
OdpowiedzUsuńCzytałam ją parę porządnych lat temu i bardzo mi się podoba. Mam zresztą za sobą wiele książek Browna.
Nie wydaje mi się żeby napisanie "Kodu.." było czymś nad czym autor się "nie męczył" i przyszło mu to tak łatwo. Ale to moje odczucia, Twoje oczywiście mogą być inne. Czytałam wszystkie książki Browna, ale nigdy jakoś nie traktowałam ich w kategorii wielkiej sensacji, wielkiego odkrycia itp. - dla mnie to była lektura zapewniająca rozrywkę, dobrze napisana i wciągająca. Ale ja ogólnie lubię styl Browna, więc może jestem wobec niego mniej krytyczna, kto wie? :) Zresztą, każdemu podoba się coś innego, więc rozumiem Twoje zastrzeżenia :)
OdpowiedzUsuń