poniedziałek, 23 czerwca 2014

Kod popularności. Recenzja książki

Jak zarobić dużo pieniędzy w krótkim czasie, nie męcząc się? Odpowiedź jest piekielnie prosta: po prostu trzeba napisać jakąś książkę, ale taką, którą zrozumieją wszyscy i wywoła skandal. Najlepiej, żeby krytyczne opracowania znalazły się w katolickich gazetach, ojczulkowie zakazali owieczkom czytać dzieło, wpisując je na listę ksiąg zakazanych, bo wtedy barany z kościółka polecą do księgarni, w myśl zasady, że owoce zakazane smakują najlepiej. Całość oprzeć na źródłach, do których sprzedawczyni zapatrzona w gazetki pełne anorektycznych piękności i fan trzeciorzędowych strzelanek w „pudełku” nie mają dostępu. No i dla zamydlania oczu posłużyć się trzeba kilkoma faktami, najlepiej z popkultury, żeby wszystko wyglądało prawdopodobnie. Akcję umieszcza się w średniowieczu, bo to taki mroczny okres (Inkwizycja, prawda, templariusze, jakieś magiczne obrzędy po lasach i te wszystkie zarazy, a także to, co wypływa z naszej psychiki: czasy, od których minęło niemal tysiąc lat są dla nas tajemnicze) i nikomu nie można zaszkodzić plotkami, bo z tych ludzi zostało parę kości na krzyż pod ziemią. A ci, którzy chodzą sobie po Mateczce Ziemi w wieku dwudziestym pierwszym, za pieniądze ze sprzedanej książki jadą do Egiptu.

Robert Langdon jest niesamowicie popularnym i cenionym profesorem symboliki. Pewnego razu, kiedy jest we Francji, zostaje obudzony późnym wieczorem, właściwie już nocą i zawieziony do Luwru. Dlaczego? Znaleziono zabitego kustosza słynnego muzeum, Jacquesa Saumiere, w bardzo dziwniej pozie: człowiek wituwiański, jakiś dziwny kod, pentagram i tak dalej. I to właśnie Langdon jest podejrzany o zabójstwo, chociaż już od początku wiemy, że to nie jest prawda. Na szczęście na miejsce przybywa piękna agentka i kryptolog Sophie Noveau, wnuczka zabitego i uświadamia ciapowatego profesorka o tym, że jest zagrożony. Co więcej, razem powoli zaczynają rozwiązywać zagadkę, kierując się kolejnymi wskazówkami dziadziusia Sophie, na początku sprytnie oszukawszy policję. W prawie jedną dosłownie noc odkrywają nie tylko świętego Graala i prawdę o sobie. Nie. Jeszcze Sophie znajduje swoją rodzinę, bohaterowie poznają fanatyka świętego Graala, który okazuje się być wariatem, a po piętach depczą im policja i fanatyczna organizacja katolicka, Opus Dei, właściwie jeden przedstawiciel, albinos Sylas. I właśnie o tym traktuje jedna z najsławniejszych książek ostatnich lat. Rozczarowani?

Ale to nie wszystko, nie. Gdyby poszukiwany przez wszystkich Graal był tylko zwykłym kielichem, tym, czego poszukiwali rycerze króla Artura, powieść nie zrobiłaby takiej furory. Otóż idąc krętymi ścieżkami interpretacji symbolów, Langdon a z nim Autor dochodzą do jakże ciekawej i przekonującej tezy, że Graalem jest.. Maria Magdalena, żona Jezusa. Nie, uszy mi nie oklapły, bo byłam na to przygotowana, ale i tak było ,i nieco dziwnie. A piękna Sophie jest … jego potomkinią, tak samo jak córką królewską z rodu Merowingów, czyli tych od Pepina Krótkiego, pierwszej francuskiej dynastii. Zaskoczenie! Poczekajcie. Który to już raz literatura dowodzi, że Kościół kłamie? I tutaj nie chodzi już o religię, bo kto nie wierzy, to niech nie wierzy, ale o fakty, które kochany pisarz ma głęboko w czterech literach.

Po pierwsze, na pierwszej lepszej stronie internetowej o historii napisane jest, że znaleziono papirusy Ewangelii jeszcze z czasów Nerona lub jeszcze wcześniejszych, więc mnóstwo lat przed dniem, kiedy maleńki Konstantyn Wielki wyszedł z brzucha swojej matki. Jak można było napisać to za czasów tego cesarza, niech mi kochany Autor powie, bo ja naprawdę nie wiem: jestem albo głupia, albo (co jest bardziej możliwie) w ogóle coś na temat historii czytam. Po drugie, nawet tłumacz polski w „Posłowiu” czy jakoś tak, pisze, że w apokryfach (są to teksty nie włączone do kanonu Pisma Św.) na które powoływał się Autor, nie ma nic o Marii Magdalenie. Czy pisarz w ogóle cokolwiek o nich czytał? Wątpliwe. Po trzecie, jeśli wszystko, co Autor napisał o żonie Chrystusa jest prawdą, jej ucieczka do Galii jest tak nieprawdopodobna jak ucieczka z Auschwitz – Birkenau przez druty z wysokim napięciem. W tamtych czasach Palestyna była pod panowaniem Rzymian, Rzymianie byli wszędzie, w Galii też, a bez ich jakiejkolwiek pomocy samotna kobieta nie mogłaby zrobić nic. Rzymianie byli wrednymi ludźmi, nie lubili Żydów i nie pomogliby żadnej Żydówce, szczególnie żonie skazańca. A wędrówka do Galii, no, nawet z manną z nieba i dzieckiem w brzuchu? Tysiące kilometrów, nikt by nie wytrzymał. Zresztą uciekać nie jest bezpiecznie, bo szpiedzy są wszędzie, prawda? Moim zdaniem na taką podróż zdecydowałby się tylko wariat. Ale.. o czym ja piszę? Wiadomo, z współczesnych i żyjących później pisarzy i historyków, którzy chcąc nie chcąc pisali o Jezusie, że takiego fragmentu z jego biografii nie było. Autor w dodatku jest magdalenoholikiem – dla niego Maria Magdalena jest nawet u Disneya, w „Małej Syrence” , gdzie Arielka ma rude włosy (ponoć takie właśnie miała Maria Magdalena). Ludzie. To dlaczego Królewna Śnieżka, jedno z pierwszych dzieł genialnego faceta, ma czarne włosy? A Daisy, narzeczona kaczora Donalda, dlaczego nie ma rudych piór na głowie, inne również są blondynkami, szatynkami i tak dalej? Na te pytanie odpowiedź zna tylko profesorek, który nosi zegarek z Myszką Miki.

A teraz po tych długich i nudnych dywagacjach, docieramy do plusów tej niezwykłej książki i arcyciekawego wykładu na temat średniowiecza. Otóż bardzo polubiłam Sylasa, postać prawdziwie literacką i piękną. Jego historia, bardzo gorzka i prawdziwa, naprawdę fascynuje i wybaczamy mu wszystkie jego przestępstwa. Pogłębiony rysunek psychologiczny, prawdziwa historia i smutne zakończenie wątku tego bohatera naprawdę nie pasuje do ogólnie kiczowatego klimatu tej powieści. Chcąc nie chcąc, pisarz stworzył osobowość naprawdę żywą, wyłażącą z kartek powieści i nie banalną. No, w każdym razie, nie daruję mu zakończenia wątku i roli, jaką ta żywa i czująca osobowość miała odegrać wśród papierowych, nudnych, że tak to ujmę, postaci. Na plus zasługują także informacje o Leonardzie da Vinci, rozsiane po całym tekście, które przydały mi się na języku polskim w szkole.

Język powieści jest lekki, przystępny i płynny. Nie wybija się jednak ponad innych Autorów, nie. Opisów przyrody nie ma, a reszta jest dość chaotyczna i mało jasna, dialogi dość naturalne, dat i historii dużo nie ma, akcja szybka i dość porywa. Całkiem przeciętnie, prawda? Byłoby lepiej, gdyby nie dość naiwna fabuła i ciągłe, namolne wspominanie o pierwiastku żeńskim. Normalnie jak 'młody bóg' w „Zmierzchu” kochanej pani Stephenie Meyer, ale o ile tam w czytelniczkach miało to wzbudzać deszcz rozkoszy (wiadomo co wzbudzało u mnie, ble, ble) to tutaj jest nie wiem po co. Zresztą książka wygląda na nieco niedopracowaną, tak jakby Autorowi znudziło się poprawianie i czytanie dwusetny raz to samo. No cóż. Pisarz odłożył powieść, bo znudziło mu się szlifowanie jej. Nie potrafił pogodzić się pisarskim losem.

Minusów niestety jest więcej. Na początku postacie – papierowe, bez głębszej analizy psychologicznej, płaskie, które widzimy tylko w ruchu. Jeśli Sophie coś w sobie ma, to Langdon to wycięta z białego papieru postać, ledwo dwuwymiarowa, bo tak naprawdę o jego wyglądzie też nic nie wiemy. Teabing, osobistość bardzo ekscentryczna, wyszła nieco pokracznie, jej prawdziwa osobowość została pokazana nienaturalnie, na siłę, tak samo jak Bezu Fache i jego nienaturalne śledztwo oraz wycofanie z śledzenia Langdona, kiedy Autorowi wątek zaczął ciążyć. No i jeszcze taka łatwość, z jaką w jedną noc Sophie i Robert rozwiązują kody dziadziusia naszej Księżniczki, a także okoliczności poznania rodziny przez agentkę, zalatują nienaturalnością i wybijają z rytmu czytania. Pojedynczy, sztampowaty wątek by nic nie zrobił, ale większa ilość takich wątków sprawiła, że powieść stała się mdła i zupełnie bez większego polotu. Czytanie o ludziach, którzy mimo wszelkich przeciwności w czasie jednej nocy niemalże rozwiązali zagadkę świętego Graala jest denerwujące. Oh, jakże Sophie i Langdon byli mądrzy! No i jeszcze wątek miłosny – niezbędny, kiedy mamy do czynienia z panią kryptolog i panem profesorem – którego tak naprawdę w ogóle nie było. Tess Gerristen, która na początku swej kariery pisarskiej skrobnęła aż osiem kryminałów z rozbudowanym wątkiem miłosnym, w największą pogoń upychała wyznania miłosne. A tu, uwaga, fragmentów takich było tylko dwa i w tym jeszcze jeden taki, w którym Sophie cmoka Langdona w policzek, co jest trochę dziwne przy tym pierwszym fragmencie, w którym tak właściwie nic nie ma. Po tej książce, w której na każdej stronie wspominano o pierwiastku żeńskim (wiccanizm! - a ta powtarzalność to kolejny minus) , nie spodziewałam się takiej ilości tego wątku. No ale mówi się trudno, przynajmniej nie było mi nie dobrze.

Jak ludzie już zauważyli, w każdej z moich długich, nudnych recenzji na końcu pojawia się podsumowanie. Ale co ja o tym mogę powiedzieć? Żeby była kontrowersyjna, musi być dobra. Problem jednak w tym, że to dobre nie jest, wręcz przeciwnie. Ot, taki sobie tam kryminalik. Autor, z tego co się dowiedziałam, ma wielu pisarzy w rodzinie, ale to mu nie pomogło, niestety, bo ta książka jest raczej przeciętna. Więc co sprawiło, że jest jednym z największych dzieł ostatnich lat? Autor jest spryciarzem i wybrał temat, który wzbudził kontrowersje, a swoim lekkim i przystępnym piórem omotał ludzi o niskich gustach. I to właśnie jest kodem do popularności.

Tytuł: „Kod Leonarda da Vinci”
Autor: Dan Brown
Moja ocena: 5/10


(recenzja archiwalna) 

8 komentarzy :

  1. Czytałam wiele lat temu i pamiętam jak bezgranicznie mnie pochłonęła. Może jest troszkę skandaliczna, ale pewnie dzięki temu jest też mega ciekawa (przynajmniej dla mnie wtedy taka była).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, pamiętam, że niegdyś miałam styczność z książką pana Browna, aczkolwiek muszę przyznać, że moje spotkanie z nim było bardziej udane niż twoje, z tego co widzę. :) Chętnie przypomnę sobie, czemu jego książka zrobiła na mnie takie wrażenie :)
    Pozdrawiam,
    Sherry

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiele lat temu czytałam tę książkę, ale jej fabułę pamiętam jak przez mgłę, dlatego przydałoby się ją sobie odświeżyć, lecz z drugiej strony jakoś nie ma na to ochoty, bowiem wolę obecne nowości.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nigdy nie miałam do czynienia z Danem Brownem, choć czytałam o nim wiele: geniusz! Beznadziejny pisarz! Pisze arcydzieła! Pisze badziewie! i tak dalej... ale jakoś mnie do niego nie ciągnie;)

    OdpowiedzUsuń
  5. W takim razie ja jestem czytelnikiem o "niskim guście" i dałam się omotać, mało tego lektura tej książki w pewien sposób zmieniła moje życie. Fakt, że byłam wtedy nastolatką przyczynił się do tego, że bardzo mocno odebrałam tę historię i wzbudziła ona we mnie wiele pytań.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mojemu mężowi bardzo się podobała, a mnie jakoś nie cięgnie w te klimaty

    OdpowiedzUsuń
  7. Swego czasu była rzeczywiście skandaliczna. :)
    Czytałam ją parę porządnych lat temu i bardzo mi się podoba. Mam zresztą za sobą wiele książek Browna.

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie wydaje mi się żeby napisanie "Kodu.." było czymś nad czym autor się "nie męczył" i przyszło mu to tak łatwo. Ale to moje odczucia, Twoje oczywiście mogą być inne. Czytałam wszystkie książki Browna, ale nigdy jakoś nie traktowałam ich w kategorii wielkiej sensacji, wielkiego odkrycia itp. - dla mnie to była lektura zapewniająca rozrywkę, dobrze napisana i wciągająca. Ale ja ogólnie lubię styl Browna, więc może jestem wobec niego mniej krytyczna, kto wie? :) Zresztą, każdemu podoba się coś innego, więc rozumiem Twoje zastrzeżenia :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!