Kiedy
byłam w szpitalu i leżałam sama na sali (co przez jakiś czas było
wskazane, ponieważ antybiotyk sprawiał, że byłam podatna na inne
choroby zakaźne), głównie puszczałam muzykę na full z tableta i
śpiewałam sobie. Jednak gdy przywiązali mnie do dużej butli ze
solami fizjologicznymi (mój antybiotyk zlatywał przy dobrej żyle w
pięć, dziesięć minut więc miałam nawet chwilę na myślenie),
nie było wyboru – włączyłam VIVĘ. Tylko wtedy już nie leciała
ta denna muzyka pop, do której czasami lubię sobie pooglądać
teledyski, tylko jakieś reality show. Wiecie, chłopacy spotykają
się dziewczynami na randkę, czy to Piękna i Kujon (w
oryginale Beauty and the Geek),
albo wiele, wiele innych, że
tak nie ładnie powiem, badziewi. Ludzie, którzy brali w tym udział
wydawali mi się płytcy, nijacy i wkurzający, bo za pieniądze
robili z siebie debili. Albo jeszcze gorzej. Ich problemy wydały mi
się przesadzone, a buźki za bardzo pomalowane. Szczerze mówiąc,
chciało mi się rzygać. Po dwóch godzinach musiałam się odtruć
porcją dobrej muzyki i Władcy Pierścieni,
żeby być zdrową, co w szpitalu, jest konieczne. I już, wyobraźcie
sobie, nigdy nie włączyłam telewizora na VIVIE, kiedy skończył
się blok muzyczny. Chociaż przez dość długi czas telewizor
miałam całkowicie do swojej dyspozycji.
W Illei, państwie, które
powstało na gruzach USA, obywają się Eliminacje – coś pomiędzy
reality show a konkursem piękności i inteligencji. Jednak
uczestnicy nie walczą dla pieniędzy, walczą o coś więcej, o
bycie królową, żoną księcia Maxtona. Dla dziewczyn z niższych
klas społecznych, jak dla Americy jest to też sposób na
podratowanie biednej rodziny i awans społeczny, a także ucieczkę
od ukochanego, który w końcu nie chciał nią z być i od innych
problemów z rodziną i rzeczywistością, w której żyje. Jednak
jak się okazuje, choć America nie koniecznie lubi księcia, a
niektóre kandydatki sprawiają, że od razu chce zwiewać. Na domiar
złego okazuje się, że Maxton zakochał się w niej, jej (były)
narzeczony jest w pałacu gwardzistą, rebelianci raz po raz pustoszą
pałac, a najlepsza przyjaciółka Americy, Marlee, ukrywa jakiś
sekret, który sprawia, że raczej nie odnajduje się na
eliminacjach. A kandydatki odpadają: niewiele z nich trafi do Elity.
Największą zaletą
powieści jest coś, co w sobie ma ta książka, co nie pozwala się
od niej oderwać, pomimo fabuła nie należy do szczególnie
fascynujących. Błyskotliwy, dowcipny język? Bohaterka, która nie
jest Mary Sue? Nie wiem, ale zamiast pisać recenzję książki, co
mnie zawsze niezmiernie absorbuje (że się pochwalę, w swoim życiu
napisałam już około 80 recenzji, a i tak nie zrecenzowałam
wszystkich książek, które przeczytałam, bo czytam je znacznie
dłużej niż piszę, a i moje tempo czytania jest za szybkie),
obiecywałam sobie, że jeszcze jeden maleńki rozdzialik i rozstanę
się z tą książką, tylko do strony tam trzysta pięćdziesiąt i
ani strony więcej. Dobrze, że to był weekend i dobrze, że koniec
roku. Inaczej jakaś tłusta trója wpłynęłaby na moje konto, z
mojego ukochanego niemieckiego, na przykład. W każdym razie nie
miałam jakiś zawieszek w czytaniu, wyjątkowo żadnego czytania
czegoś na boku, przerywania w środku z uczuciem literackiego
zniesmaczenia.
Okładka jest bardzo, bardzo
dobra, przykuwa wzrok, kiedy stoi na sklepowej półce. Błękitne,
takie same sukienki o ciekawym kroju, lustra, jakby oszroniona
powierzchnia, ładna czcionka, odwrócone plecami dziewczyny i tiara,
wyglądają razem klimatycznie i oryginalnie. Dziewczyna, która ma
być Americą, też wygląda nawet dobrze i całkiem tak, jak sobie
ją wyobrażałam (w sumie i tak i tak nie widać jej twarzy, bo
zakrywa ją jej ramię. Można zamiast tego zobaczyć tę dziewczynę
w zwiastunach książki). Chociaż obiektywnie można powiedzieć, że
natężenie błękitu przekracza granice dobrego smaku, z daleka
naprawdę dobrze to wygląda i, co więcej, ja bardzo lubię błękit,
nawet taki lodowaty jak tutaj.
Fabuła jest miła, spokojna
i .. przewidywalna. Już od początku, od pierwszego spotkania
Maxtona i Americy wiadomo, że dziewczyna dostanie się do Elity, a
także że książę się w niej zakocha. Wiadomo też, że America
będzie rozdarta między Aspenem a Maxtonem, że będzie miała
najlepszą przyjaciółkę i śmiertelnego wroga, a rebelianci raczej
nie przerwą Eliminacji (lisi uśmieszek wykwita na mojej twarzy,
kiedy pomyślę, że wiem, jaki sekret ukrywa Marlee). W dodatku
miałam bardzo dziwne wrażenie, że czytam Igrzyska Śmierci w
wersji light. Pożegnanie, reporterzy, wyjątkowa nastolatka,
dwaj chłopcy, jeden na miejscu a drugi w wielkim świecie, trudne
rozgrywki, dotarcie głównej bohaterki do ścisłej liczby
uczestników.. Albo ja mam jakąś manię, że wszędzie widzę
dziełko Collins, albo tak wyglądają pożegnania dziewczyn jadących
na show w Ameryce. Doprawdy nie wiem i chyba się nigdy nie dowiem,
jednak, niestety, kasą pachnie na kilometr niczym kurczakiem z
McDonalda. W każdym razie toczy się leniwie wśród stukania
obcasami, pięknych sukien i pięknego księcia oraz zielonookiego
Aspena-gwardzisty i innych takich tam.
Wątek historii Ameryki jest
nader, niestety, możliwy. Najpierw zalanie USA przez Chińczyków,
później wojna z Rosją i zniknięcie tego państwa z map
politycznych świata. Ponieważ chcę być poprawna politycznie, by
jeszcze mnie ktoś nie zamknął, powiem, że możliwe jest zupełnie
wszystko, łącznie z napadem USA na Chiny. Tylko, zastanówcie się,
ile rzeczy w sklepach nie tylko europejskich ile jest rzeczy Made
in China, stało się to już synonimem tandety. Ja nie chcę
jednak nic prorokować, bo Ameryka była już zbombardowana bombami
atomowymi, przerobiona na Panem, podzielona na frakcje, zaatakowana
przez anioły, zduszona w kopule i jeszcze coś, co kochani pisarze
(przepraszam, pisarki) dystopii wymyśli. Tak więc, zanim Chińczycy
dobiją swoimi okrętami bojowymi do jego brzegów, biednego
kontynentu już nie będzie.
America, mimo swojego
imienia, nie ma nic ciekawego do zaoferowania czytelnikowi. No chyba
to, że ma ogniste włosy i, według Autorki, ognisty temperament.
Według Autorki. Bo według mojego skromnego gustu, America po prostu
jest. Nie jest buntowniczką, jak to w dystopiach bywa, ani Mary Sue,
która włóczy się z kąta w kąt i płacze krokodylimi łzami z
powodu straty kochanka. America jest i nikt, łącznie z nią samą,
nie wie dlaczego wszyscy są nią tak bardzo zafascynowani. No ja też
nie wiem, więc wam nie powiem. Słowem, wokół niej jest pełno
ludzi, którzy chętnie by ją zabili (Cecylie), albo pokochali (tych
jest więcej: Maxton, Aspen i..), albo polubili tak bardzo, że
szkoda gadać (pokojówki). Czy to przez kolor włosów? Może i tak.
Ja sama chciałabym być ruda, ale urodziłam się blondynką. Ta
postać w ogóle pisarce nie wyszła, chociaż i tak jest lepsza od
tych wszystkich z innych powieści o nastolatkach – nie jest
irytująca. Maxtonek.. Oh, słodki książę! Może od razu napiszę
trzy stronicową charakterystykę porównawczą jego i Aspena, żeby
pokazać wam, jacy byli słodcy (może to już faktycznie to są
jakieś teorie spiskowe, ale mam wrażenie, że to jest jakieś takie
igrzyskowe: jeden blondyn, jeden czarnuch i obaj zakochani na
zabój), albo jacy byli puści, bo tak naprawdę różni ich od
siebie tylko kolor włosów. Autorka nie potrafi wykreować ciekawych
bohaterów, a jak już się bardzo stara, wychodzi coś w rodzaju
Mai, siostry Americy, osoby przypominając fanki z One Direction czy
Justina Biebera (z całym uszanowaniem dla tych nielubianych przeze
mnie artystów). Postać Marlee, o której nie chcę nic zdradzić,
ale muszę napisać, sprawia, że książka sprawia wrażenie pisanej
dla pieniędzy i pod dyktando trendów, przy czym to nie jest ani
absorbujące ani ciekawe. Żaden bohater nie zmienia się w czasie
trwania książki, niczyja psychika nie zostaje pogłębiona przez
uczącą się podczas pisania książki Autorkę. Przykrość dla
mnie, bo taki malowniczy zamek zasługiwałby na mnóstwo ciekawych
postaci kręcących się po jego wnętrzu.
Mimo tych wszystkich
potwornych wad, jakie wymieniłam powyżej, książka jest warta
uwagi. Kiedy słońce nam przypiecze mózgi, lody topią się na
słońcu, natomiast mnóstwo ludzi wokół (albo nasza własna
rodzina), przeszkadza nam w skupieniu się nad jakąś cięższą
lekturą, ta powieść będzie idealna. Nie nadwyręża szarych
komórek, nie pozostawia uczucia niesmaku, jedynie delikatne,
pastelowe wrażenie wieczorów i poranków w zamku i rywalizacji o
koronę, które, mimo bardzo przewidywalnego zakończenia, jest
bardzo wciągające. Nie wiem, jak to było lub będzie z wami, ale
ja wolałam tę książkę od idiotycznych reality show (o, takich
jak, będziecie bardziej znali, Hell Kitchen czy Warsaw
Shore, do których ludzie pozornie normalni zgłaszają się z
niewiadomych powodów), na których telewizja zbija mnóstwo kasy.
Rywalizacja pomiędzy tą powieścią a telewizorem jak widać nie
była wielka, ale to zawsze coś..
Tytuł: „Rywalki”
Autor: Kiera Cass
Moja ocena: 4,5/10
Po przeczytaniu Twojej recenzji raczej podziękuję za tą książkę. Lekkich lektur na lato mam trochę, więc odgrzewany temat z nieciekawymi postaciami sobie odpuszczę.
OdpowiedzUsuńCzasami tak właśnie jest, że książka ma wiele wad, a i tak wciąga i nie pozwala się od niej oderwać. Koniecznie muszę ją przeczytać, zachęciłaś mnie jak diabli.
OdpowiedzUsuńwow, niska ocena - zazwyczaj spotykałam się z wysokimi, jeżeli chodzi o tę książkę/serię. Osobiście nie czytałam jej, ale może sięgnę. Recenzja super napisana! Bardzo przyjemnie się ją czytało.
OdpowiedzUsuńMnie jedynka podobała się bardzo, chyba przez to, że czytało się ją tak szybko i przyjemnie. "Elita" - tutaj autorka zawaliła całą sprawę od początku do końca, ale "Rywalki" były jeszcze na niezłym poziomie. ;) Moja ocena byłaby nieco wyższa od twojej. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Sherry
Pierwsza tak niska ocena tej pozycji w blogosferze. Aż muszę sama się przekonać.
OdpowiedzUsuńMiałam zamiar przeczytać , ale zrezygnowałam i widzę ,że moja decyzja była jak najbardziej słuszna .. ;)
OdpowiedzUsuńKsiążkę mam, ale jeszcze jej nie czytałam i chyba nie szybko po nią sięgnę skoro tak nisko ją oceniasz.
OdpowiedzUsuńRaczej tym razem spasuję:)
OdpowiedzUsuńOjoj, chyba coś Ci się pokręciło z imionami - Maxon, nie MAxton, no i Celeste, a nie Cecylie :)
OdpowiedzUsuńKsiążkę pożyczyłam od przyjaciółki, która się nią zachwycała. Również przez całą powieść miałam dziwne wrażenie, że czytam odrobinę zmienione "Igrzyska Śmierci". America wkurzała mnie od początku do końca, w drugiej części nie jest lepiej. Zgadzam się również co do tego, że fabuła jest baaardzo przewidywalna. Gdy po jakimś tam ważnym wydarzeniu przyjaciółka zapytała mnie, czy tak jak ona jestem w szoku, z całą szczerością odparłam, że nie. Jednak to prawda, że powieść jest lekka i wciągająca, i jest to jedna z jej niewielu zalet :)