sobota, 28 czerwca 2014

Rywalki reality show. Recenzja książki

Kiedy byłam w szpitalu i leżałam sama na sali (co przez jakiś czas było wskazane, ponieważ antybiotyk sprawiał, że byłam podatna na inne choroby zakaźne), głównie puszczałam muzykę na full z tableta i śpiewałam sobie. Jednak gdy przywiązali mnie do dużej butli ze solami fizjologicznymi (mój antybiotyk zlatywał przy dobrej żyle w pięć, dziesięć minut więc miałam nawet chwilę na myślenie), nie było wyboru – włączyłam VIVĘ. Tylko wtedy już nie leciała ta denna muzyka pop, do której czasami lubię sobie pooglądać teledyski, tylko jakieś reality show. Wiecie, chłopacy spotykają się dziewczynami na randkę, czy to Piękna i Kujon (w oryginale Beauty and the Geek), albo wiele, wiele innych, że tak nie ładnie powiem, badziewi. Ludzie, którzy brali w tym udział wydawali mi się płytcy, nijacy i wkurzający, bo za pieniądze robili z siebie debili. Albo jeszcze gorzej. Ich problemy wydały mi się przesadzone, a buźki za bardzo pomalowane. Szczerze mówiąc, chciało mi się rzygać. Po dwóch godzinach musiałam się odtruć porcją dobrej muzyki i Władcy Pierścieni, żeby być zdrową, co w szpitalu, jest konieczne. I już, wyobraźcie sobie, nigdy nie włączyłam telewizora na VIVIE, kiedy skończył się blok muzyczny. Chociaż przez dość długi czas telewizor miałam całkowicie do swojej dyspozycji.

W Illei, państwie, które powstało na gruzach USA, obywają się Eliminacje – coś pomiędzy reality show a konkursem piękności i inteligencji. Jednak uczestnicy nie walczą dla pieniędzy, walczą o coś więcej, o bycie królową, żoną księcia Maxtona. Dla dziewczyn z niższych klas społecznych, jak dla Americy jest to też sposób na podratowanie biednej rodziny i awans społeczny, a także ucieczkę od ukochanego, który w końcu nie chciał nią z być i od innych problemów z rodziną i rzeczywistością, w której żyje. Jednak jak się okazuje, choć America nie koniecznie lubi księcia, a niektóre kandydatki sprawiają, że od razu chce zwiewać. Na domiar złego okazuje się, że Maxton zakochał się w niej, jej (były) narzeczony jest w pałacu gwardzistą, rebelianci raz po raz pustoszą pałac, a najlepsza przyjaciółka Americy, Marlee, ukrywa jakiś sekret, który sprawia, że raczej nie odnajduje się na eliminacjach. A kandydatki odpadają: niewiele z nich trafi do Elity.

Największą zaletą powieści jest coś, co w sobie ma ta książka, co nie pozwala się od niej oderwać, pomimo fabuła nie należy do szczególnie fascynujących. Błyskotliwy, dowcipny język? Bohaterka, która nie jest Mary Sue? Nie wiem, ale zamiast pisać recenzję książki, co mnie zawsze niezmiernie absorbuje (że się pochwalę, w swoim życiu napisałam już około 80 recenzji, a i tak nie zrecenzowałam wszystkich książek, które przeczytałam, bo czytam je znacznie dłużej niż piszę, a i moje tempo czytania jest za szybkie), obiecywałam sobie, że jeszcze jeden maleńki rozdzialik i rozstanę się z tą książką, tylko do strony tam trzysta pięćdziesiąt i ani strony więcej. Dobrze, że to był weekend i dobrze, że koniec roku. Inaczej jakaś tłusta trója wpłynęłaby na moje konto, z mojego ukochanego niemieckiego, na przykład. W każdym razie nie miałam jakiś zawieszek w czytaniu, wyjątkowo żadnego czytania czegoś na boku, przerywania w środku z uczuciem literackiego zniesmaczenia.

Okładka jest bardzo, bardzo dobra, przykuwa wzrok, kiedy stoi na sklepowej półce. Błękitne, takie same sukienki o ciekawym kroju, lustra, jakby oszroniona powierzchnia, ładna czcionka, odwrócone plecami dziewczyny i tiara, wyglądają razem klimatycznie i oryginalnie. Dziewczyna, która ma być Americą, też wygląda nawet dobrze i całkiem tak, jak sobie ją wyobrażałam (w sumie i tak i tak nie widać jej twarzy, bo zakrywa ją jej ramię. Można zamiast tego zobaczyć tę dziewczynę w zwiastunach książki). Chociaż obiektywnie można powiedzieć, że natężenie błękitu przekracza granice dobrego smaku, z daleka naprawdę dobrze to wygląda i, co więcej, ja bardzo lubię błękit, nawet taki lodowaty jak tutaj.

Fabuła jest miła, spokojna i .. przewidywalna. Już od początku, od pierwszego spotkania Maxtona i Americy wiadomo, że dziewczyna dostanie się do Elity, a także że książę się w niej zakocha. Wiadomo też, że America będzie rozdarta między Aspenem a Maxtonem, że będzie miała najlepszą przyjaciółkę i śmiertelnego wroga, a rebelianci raczej nie przerwą Eliminacji (lisi uśmieszek wykwita na mojej twarzy, kiedy pomyślę, że wiem, jaki sekret ukrywa Marlee). W dodatku miałam bardzo dziwne wrażenie, że czytam Igrzyska Śmierci w wersji light. Pożegnanie, reporterzy, wyjątkowa nastolatka, dwaj chłopcy, jeden na miejscu a drugi w wielkim świecie, trudne rozgrywki, dotarcie głównej bohaterki do ścisłej liczby uczestników.. Albo ja mam jakąś manię, że wszędzie widzę dziełko Collins, albo tak wyglądają pożegnania dziewczyn jadących na show w Ameryce. Doprawdy nie wiem i chyba się nigdy nie dowiem, jednak, niestety, kasą pachnie na kilometr niczym kurczakiem z McDonalda. W każdym razie toczy się leniwie wśród stukania obcasami, pięknych sukien i pięknego księcia oraz zielonookiego Aspena-gwardzisty i innych takich tam.

Wątek historii Ameryki jest nader, niestety, możliwy. Najpierw zalanie USA przez Chińczyków, później wojna z Rosją i zniknięcie tego państwa z map politycznych świata. Ponieważ chcę być poprawna politycznie, by jeszcze mnie ktoś nie zamknął, powiem, że możliwe jest zupełnie wszystko, łącznie z napadem USA na Chiny. Tylko, zastanówcie się, ile rzeczy w sklepach nie tylko europejskich ile jest rzeczy Made in China, stało się to już synonimem tandety. Ja nie chcę jednak nic prorokować, bo Ameryka była już zbombardowana bombami atomowymi, przerobiona na Panem, podzielona na frakcje, zaatakowana przez anioły, zduszona w kopule i jeszcze coś, co kochani pisarze (przepraszam, pisarki) dystopii wymyśli. Tak więc, zanim Chińczycy dobiją swoimi okrętami bojowymi do jego brzegów, biednego kontynentu już nie będzie.

America, mimo swojego imienia, nie ma nic ciekawego do zaoferowania czytelnikowi. No chyba to, że ma ogniste włosy i, według Autorki, ognisty temperament. Według Autorki. Bo według mojego skromnego gustu, America po prostu jest. Nie jest buntowniczką, jak to w dystopiach bywa, ani Mary Sue, która włóczy się z kąta w kąt i płacze krokodylimi łzami z powodu straty kochanka. America jest i nikt, łącznie z nią samą, nie wie dlaczego wszyscy są nią tak bardzo zafascynowani. No ja też nie wiem, więc wam nie powiem. Słowem, wokół niej jest pełno ludzi, którzy chętnie by ją zabili (Cecylie), albo pokochali (tych jest więcej: Maxton, Aspen i..), albo polubili tak bardzo, że szkoda gadać (pokojówki). Czy to przez kolor włosów? Może i tak. Ja sama chciałabym być ruda, ale urodziłam się blondynką. Ta postać w ogóle pisarce nie wyszła, chociaż i tak jest lepsza od tych wszystkich z innych powieści o nastolatkach – nie jest irytująca. Maxtonek.. Oh, słodki książę! Może od razu napiszę trzy stronicową charakterystykę porównawczą jego i Aspena, żeby pokazać wam, jacy byli słodcy (może to już faktycznie to są jakieś teorie spiskowe, ale mam wrażenie, że to jest jakieś takie igrzyskowe: jeden blondyn, jeden czarnuch i obaj zakochani na zabój), albo jacy byli puści, bo tak naprawdę różni ich od siebie tylko kolor włosów. Autorka nie potrafi wykreować ciekawych bohaterów, a jak już się bardzo stara, wychodzi coś w rodzaju Mai, siostry Americy, osoby przypominając fanki z One Direction czy Justina Biebera (z całym uszanowaniem dla tych nielubianych przeze mnie artystów). Postać Marlee, o której nie chcę nic zdradzić, ale muszę napisać, sprawia, że książka sprawia wrażenie pisanej dla pieniędzy i pod dyktando trendów, przy czym to nie jest ani absorbujące ani ciekawe. Żaden bohater nie zmienia się w czasie trwania książki, niczyja psychika nie zostaje pogłębiona przez uczącą się podczas pisania książki Autorkę. Przykrość dla mnie, bo taki malowniczy zamek zasługiwałby na mnóstwo ciekawych postaci kręcących się po jego wnętrzu.

Mimo tych wszystkich potwornych wad, jakie wymieniłam powyżej, książka jest warta uwagi. Kiedy słońce nam przypiecze mózgi, lody topią się na słońcu, natomiast mnóstwo ludzi wokół (albo nasza własna rodzina), przeszkadza nam w skupieniu się nad jakąś cięższą lekturą, ta powieść będzie idealna. Nie nadwyręża szarych komórek, nie pozostawia uczucia niesmaku, jedynie delikatne, pastelowe wrażenie wieczorów i poranków w zamku i rywalizacji o koronę, które, mimo bardzo przewidywalnego zakończenia, jest bardzo wciągające. Nie wiem, jak to było lub będzie z wami, ale ja wolałam tę książkę od idiotycznych reality show (o, takich jak, będziecie bardziej znali, Hell Kitchen czy Warsaw Shore, do których ludzie pozornie normalni zgłaszają się z niewiadomych powodów), na których telewizja zbija mnóstwo kasy. Rywalizacja pomiędzy tą powieścią a telewizorem jak widać nie była wielka, ale to zawsze coś..

Tytuł: „Rywalki”
Autor: Kiera Cass
Moja ocena: 4,5/10


9 komentarzy :

  1. Po przeczytaniu Twojej recenzji raczej podziękuję za tą książkę. Lekkich lektur na lato mam trochę, więc odgrzewany temat z nieciekawymi postaciami sobie odpuszczę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasami tak właśnie jest, że książka ma wiele wad, a i tak wciąga i nie pozwala się od niej oderwać. Koniecznie muszę ją przeczytać, zachęciłaś mnie jak diabli.

    OdpowiedzUsuń
  3. wow, niska ocena - zazwyczaj spotykałam się z wysokimi, jeżeli chodzi o tę książkę/serię. Osobiście nie czytałam jej, ale może sięgnę. Recenzja super napisana! Bardzo przyjemnie się ją czytało.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie jedynka podobała się bardzo, chyba przez to, że czytało się ją tak szybko i przyjemnie. "Elita" - tutaj autorka zawaliła całą sprawę od początku do końca, ale "Rywalki" były jeszcze na niezłym poziomie. ;) Moja ocena byłaby nieco wyższa od twojej. :)
    Pozdrawiam,
    Sherry

    OdpowiedzUsuń
  5. Pierwsza tak niska ocena tej pozycji w blogosferze. Aż muszę sama się przekonać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Miałam zamiar przeczytać , ale zrezygnowałam i widzę ,że moja decyzja była jak najbardziej słuszna .. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Książkę mam, ale jeszcze jej nie czytałam i chyba nie szybko po nią sięgnę skoro tak nisko ją oceniasz.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ojoj, chyba coś Ci się pokręciło z imionami - Maxon, nie MAxton, no i Celeste, a nie Cecylie :)
    Książkę pożyczyłam od przyjaciółki, która się nią zachwycała. Również przez całą powieść miałam dziwne wrażenie, że czytam odrobinę zmienione "Igrzyska Śmierci". America wkurzała mnie od początku do końca, w drugiej części nie jest lepiej. Zgadzam się również co do tego, że fabuła jest baaardzo przewidywalna. Gdy po jakimś tam ważnym wydarzeniu przyjaciółka zapytała mnie, czy tak jak ona jestem w szoku, z całą szczerością odparłam, że nie. Jednak to prawda, że powieść jest lekka i wciągająca, i jest to jedna z jej niewielu zalet :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!