Nie
można wyjaśnić wszystkiego, coś zawsze pozostanie zakryte przed
naszymi oczyma. Nigdy nie pojmiemy zagadek, ponieważ przestałyby
być zagadkami. Nic do końca nie wyjaśnianym naukowo, racjonalnie
czy choćby filozoficznie – czasem trzeba zrozumieć, że coś
jest Tajemnicą. I trzeba nauczyć się pokory wobec Tajemnic, jakie
skrywa przed nami Natura – tylko pozornie ujarzmiona przez
człowieka i rozpracowana. Nie wszystkie Tajemnice kosmosu zostaną
zrozumiane przez nas, słabe istoty, które zjawiły się na starej
Ziemi tylko na chwilę – przecież, według przelicznika rocznego,
przyjętego przez naukowców, by historia naszej planety była dla
nas zrozumiała, żyjemy zaledwie 4 godziny. Co to jest wobec roku?
Wobec milionów lat historii Błękitnej Planety? Każdy z Was sobie
szczerze odpowie – nic. Więc dlaczego wielkie Tajemnice miałby
zostać nam wyjawione?
W
dzień świętego Walentego roku 1900, pensjonarki znakomitej,
angielskiej pensji pani Appleyard w Australii wybrały się na piknik
pod Wiszącą Skałą: tajemniczą skałę Aborygenów. I tam właśnie
giną trzy dziewczyny – Miranda, Maron i Irma, a czwarta
towarzyszka ich wyprawy, głupkowata Edyta, wraca rozhisteryzowana.
Później okazuje się, że zaginęła też pani Greta McCraw –
nauczycielka matematyki. Śledztwo nie przynosi żadnych skutków
poza tym, że zostaje odnaleziona Irma, która nic nie pamięta. Od
tamtego dnia na pensji zaczynają dziać się różne dziwne rzeczy:
powolny rozpad pensji, tragiczna śmierć jednej z nauczycielek i jej
brata, tajemniczy zgon małej Sary Waybourne (niektórzy sądzą, że
popełniła samobójstwo, ale ja, po przeczytaniu książki, sądzę,
że była po prostu ofiarą panny Appleyard). Kończy się jednak na
samobójstwie samej założycielki pensji, którą wydarzenia
doprowadziły do obłędu.
Warto
wspomnieć także o Michale Fitzhubercie, młodym Angliku zakochanym
w Mirandzie, a także o jego najlepszym przyjacielu – Albercie.
Pełni on większą rolę niż tylko przyjaciel angielskiego panicza,
ale tego już nie powiem, bo będziecie mieć ciekawą niespodziankę.
Będziecie bardzo zaszokowani, to wam jedynie mogę obiecać.
Nie
wiadomo, jakiego gatunku jest ta powieść. Filozofia? Jednak jeszcze
za proste. Sensacja? W sumie nie wiadomo, kto zabił dziewczęta, czy
w ogóle zostały zabite, a jeśli tak, to raczej nie przez
człowieka, więc żaden detektyw nie jest tu potrzebny, już nie
mówiąc o CIA czy FBI. No, chyba, że weźmiemy pod uwagę
stopniowanie napięcia rodem z najlepszych filmów Hitchcocka
Dramat? To chyba najbardziej szeroki i pojemny gatunek literacki,
więc raczej, w pewnym sensie, powiedziałabym, że dramat. Dramat z
dużą dawką ulotnej, jednak mrocznej fantastyki, przyprawionej
dusznym klimatem klasycznego, wiktoriańskiego horroru (szczególnie
scena odnalezienia zwłok małej Sary wśród kwiatów, z jednym,
wciąż otwartym okiem na rozkładającej się twarzy i roztrzaskaną
głową, a także samobójstwo pani Appleyard wobec potęgi przyrody,
że to są dwa najbardziej przemawiające za tą tezą fakty).
Najlepszą
rzeczą w tej powieści jest nastrój. Z jednej strony (do momentu
zniknięcia dziewcząt) jest pełen napięcia, gęsty, nerwowy i
sprawiający, że pomimo miłej wędrówki na szczyt Wiszącej Skały
oczekujemy na coś, co ma nadejść. Później jest to mniej
wyczuwalne, ale wciąż czytamy w pełnym napięciu, mając nadzieję,
że Tajemnica Pensji w końcu się wyjaśni. Napięcie, a raczej
mroczne przeczucie, umiejętnie podsycane przez tragedie kolejnych
bohaterów i niezrozumiałe zachowanie dziewcząt podczas wizyty
Irmy, a także, w szczególności, śmierć Sary, zostaje skumulowane
i wyładowane w ostatniej scenie – samobójczej śmierci pani
Appleyard (czy to faktycznie była samobójcza śmierć, czy tylko
szukała miejsca, gdzie zginęły jej podopieczne, tego wam nie
powiem, bo sama nie wiem). Z drugiej strony, powieść utkana jest
ze snów, niemal jak rzeczywistość w opowiadaniach A. E Poego (z
niego pochodzi właśnie przewodni cytat z filmu Petera Weira,
nakręconego na podstawie książki, którego oglądałam tylko
początek bo, niestety, na więcej nie było czasu), niektóre sceny
są groteskowe, inne ironicznie, ale zawsze po uszy zanurzone w
konwencji snu. W pół-śnie, pół-jawie pojawia się Sara, wraz z
zapachem swoich ulubionych kwiatów. Michał widząc ukochaną,
oscyluje na granicy snu i jawy, wydaje mu się, że zamiast
dziewczyny widzi łabędzia. To samo zdarza się mu pod Skałą –
ma wrażenie, jakby tonął. Z każdą następną stroną opowieść,
zresztą, przypomina jakiś koszmarny sen, nierzeczywisty horror, w
którym upadki, porażki i śmierć bohaterów są sprawą czegoś,
co żaden z nich nie potrafi nazwać. Jednocześnie fauna i flora
Australii przypomina raj: barwny i groźny zarazem, plastycznie i
ciekawie opisany przez Autorkę. Zupełnie jak Lucy M. Montgomery,
przeszło mi przez myśl, i sądzę, że moje porównanie nie jest w
ogóle przesadzone. Ten sam styl opisywania, bogate słownictwo..
Niczym z obrazów malarzy impresjonistów. Dzięki temu ma się
wrażenie, jakby wchodziło się do środka opowieści.
Styl
pisania Autorki jest bardzo płynny, ciekawy i bogaty. Z czystym
sumieniem mogę uznać ją za pełnoprawną pisarkę, bo bardzo
dobrze składa zdania i nie pisze byle o czym. Mówię wam, gdyby
żyła w naszych czasach, zostałaby jedną z najlepszych
powieściopisarek kryminalnych, ale, niestety, czas poskąpił nam
takiego talentu, zostawiając prawie same panie zainteresowane
łóżkowymi podbojami swoich bohaterek. Niestety.
Sama
opowieść jest po wiktoriańsku przepyszna. Na pierwszy rzut oka
przypomina tort z kilkoma, a nawet kilkunastoma warstwami oraz
wieloma ozdobnikami. Prędzej czy później człowiek, zagmatwany
kilkunastoma możliwościami interpretacji, poda kilka wykluczających
się, albo zazębiających się tez. Moim zdaniem, jest to jednak, że
się posłużę porównaniem cukierniczym, dość płaski placek,
tyle że z wieloma bogatymi ozdobnikami. Dlaczego śmieję się z
wszystkich tych, którzy doszukują się tu jakichś podtekstów
erotycznych (może jeśli chodzi o film, to tak, ale książkę!),
porównań z naturą i tak dalej. To jest po prostu historia o tym,
że nad nami jest coś więcej, jakaś Potęga, pozostająca dla nas
Tajemnicą. Jakaś Potęga, która kieruje naszym życiem, wisi nad
nami niczym ta skała. No i, chyba, jak ktoś się wypowiedział na
jednej ze stron, chodzi też o rytualny mord angielskich dzieci
dokonany przez Aborygenów w zemście za zniszczenie tamtym wioski.
To bardzo prawdopodobne, że to zainspirowało Autorkę do napisania
tej książki. Głębszego przesłania, skarby, nie ma.
Fabuła,
jak już pisałam, jest jak ze snu, a przynajmniej zaczyna taka być,
kiedy dziewczęta giną w odmętach Wiszącej Skały, mimo to jest
dość logiczna, mimo że wygląda na skleconą z pojedynczych
opowieści, fragmentaryczną. Bo nie jest zbyt rozbudowana –
dostajemy niezbędne minimum i nic poza to. Trochę szkoda, moim
zdaniem, ale cóż. Otwierając książkę liczyłam na jakieś
drobne wątki, poprzetykane pomiędzy głównymi zdarzeniami, ale
powieść wygląda na wypracowanie, albo plan powieści wypchany
mięsem świetnych opisów, niezłych dialogów i ciekawym pomysłem,
w dodatku świetnie napisanym. Szkoda z jednej strony, naprawdę. Ale
z drugiej strony widać, że Autorka nie kierowała się chęcią
zarobku, bo inny pisarz machnąłby od razu dwanaście tomów i kilka
dodatkowych powieści, zbiór opowiadań i zbiór przepisów z pensji
pani Appleyard. Ale to tak na marginesie.
Postacie
z książki nie są nikim innym, niż marionetkami w tym teatrze, o
czym sama Autorka również nas informuje i bardziej skupia się na
uwiarygadnianiu własnej historii, niż pogłębianiu
psychologicznych portretów postaci. Najbardziej efemeryczną
postacią jest Miranda, dziewczyna-symbol. Dobra, piękna blondynka,
w której zakochuje się Michał, przewodniczka, łabędź, o której,
w sumie, nie wiemy nic, tak samo jak o Marion. Nieco głębiej
poznajemy Irmę, ale ona nie zdobyła mojej sympatii, nawet przy tym
wątku z Michałem. Jest tylko pustą, bogatą dziewczyną. Michał i
Albert mnie denerwowali, tak samo jak rodzina Michała. Pani
Appleyard to koszmar dla każdego, kto czytał tę książkę i każdy
chyba nienawidzi jej równie mocno, co ja, ale także jej współczuje,
szczególnie przy tych fragmentach, w których wspomina umarłego,
ukochanego męża. Francuzka nauczycielka spodobała mi się
bardziej, należała do grona tych sympatycznych, miłych bohaterów,
którzy potrafią rozświetlić każdą książkę. To samo mogę
powiedzieć o Minnie i Tomie – dwójce rubasznych służących,
bardzo miłych postaciach, raczej w konwencji humorystycznej, tak
samo jak inna służąca, Alicja. Nienawidzę za to Edyty Horton,
osoby, delikatnie mówiąc, ograniczonej nie tylko umysłowo. Bo
przecież niezdolność do nauki nie znaczy, że ktoś może
zachowywać się jak przygłup, prawda?
Moją
ulubioną bohaterką była Sara. Mała, biedna Sara, która
straszliwie ucierpiała na całym zamieszaniu, przepłaciła je swoim
życiem. Nie wiem, dlaczego. Może z litości. A może z tego, że
lubię ją tak jak inny buntownik innego buntownika i marzyciel
innego marzyciela. Nie myślcie jednak, że wam wszystko powiem. Jak
mówiłam, wtedy nie będzie niespodzianki.
Okładka
jest filmowa, ale jeszcze z tych czasów, kiedy nie tylko filmowe
okładki sprawiały przygnębiające wrażenie, więc nie będę aż
tak bardzo wymagająca. W każdym razie jest dziwnie sielankowa.
Widzimy zaczytaną w matematycznych meandrach panią McCraw, paproć,
kilka twarzy dziewcząt i ich sukienek oraz rozłożonych na trawie
piknikowych akcesoriów. Sielanka. Pomyślałby ktoś, że to
następna wiktoriańska opowiastka o pasterzu i pasterce, miłości
jak z Harlequinów, albo coś o elfach (ten las w tyle niewiele
sugeruje). Zabawne, bo pod tą okładką kryje się kawał mrocznej
historii, a ludzie, którzy by ją zobaczyli, nie uwierzyliby temu.
No, może tylko na początku. W każdym razie, mimo tego, że jest
nieadekwatna, sprawia całkiem miłe wrażenie. Gdyby tylko nie
brązowe ubranie pani McCraw, byłaby to chyba jedna z najlepszych
okładek, jakie zobaczyłam w tym roku. Cóż. Przynajmniej wygląda
jak okładka książki, którą chciałabym mieć na swojej półce.
Dla
mnie jest to opowieść o Tajemnicy. Tajemnicy losu i przeznaczenia.
O tym, że jest Coś lub Ktoś, kto rządzi naszym losem, który, jak
już napisałam na początku, wisi nad nami. Miranda, Marion i Sara
zrozumiały Tajemnicę i musiały odejść, reszta jednak kończy źle
– jak pani Appleyard – lub nijako, jak Irma czy Michał, osoby,
które raczej nie miały tyle odwagi i dojrzałości, by zrozumieć
Absolut. I że nie da się pojąć Tajemnicy racjonalnie, jak to
próbowali inni. Trzeba nauczyć się żyć w jej cieniu. Oswoić ją.
Jednocześnie jest to jedna z najdziwniejszych książek, jakie
miałam okazję przeczytać, bo większość, niestety, jest bardzo
zwyczajna, albo nie ma tego „czegoś”, chociaż opowiadałaby o
starożytnych Rzymianach, do których na statku kosmicznym przyleciał
Zeus i inni bogowie. Książka-kontrowersja, bo tak naprawdę, to
wciąż nie wiem, co o niej mówić, myśleć i pisać. Więc może
już zamknę swój dziób, a raczej zakrętkę od pióra. Tfu, jaka
ja się zrobiłam sentymentalna – przecież piszę na laptopie,
siedząc na tarasie i obserwując karoserie jadących od czasu do
czasu samochodów i przechodzących ludzi. Ale ja wciąż gadam czy
piszę. Lepiej zamilknę, bo to Tajemnicy trzeba pochodzić cicho i
uważnie, by nic nie przegapić i czegoś nie stracić.
Tytuł:
„Piknik pod Wiszącą Skałą”
Autor:
Joan Lindsay
Moja
ocena: 6,5/10
Bardzo zainteresowalas mnie ta powiescia bede do Ciebie zagladala czesciej :) niedlugo rowniez bede pisala na temat przeczytanych ksiazek wiec zapraszam serdecznie do mnie !! :)
OdpowiedzUsuńwww.wiedenskisernik.blogspot.com
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńNie znam tej książki, ale tym razem jednak podziękuję, bowiem jej fabuła nie zaciekawiła mnie aż tak bardzo bym chciała ją natychmiast poznać.
OdpowiedzUsuń