sobota, 5 lipca 2014

Tajemnica nieodkryta. Recenzja książki

Nie można wyjaśnić wszystkiego, coś zawsze pozostanie zakryte przed naszymi oczyma. Nigdy nie pojmiemy zagadek, ponieważ przestałyby być zagadkami. Nic do końca nie wyjaśnianym naukowo, racjonalnie czy choćby filozoficznie – czasem trzeba zrozumieć, że coś jest Tajemnicą. I trzeba nauczyć się pokory wobec Tajemnic, jakie skrywa przed nami Natura – tylko pozornie ujarzmiona przez człowieka i rozpracowana. Nie wszystkie Tajemnice kosmosu zostaną zrozumiane przez nas, słabe istoty, które zjawiły się na starej Ziemi tylko na chwilę – przecież, według przelicznika rocznego, przyjętego przez naukowców, by historia naszej planety była dla nas zrozumiała, żyjemy zaledwie 4 godziny. Co to jest wobec roku? Wobec milionów lat historii Błękitnej Planety? Każdy z Was sobie szczerze odpowie – nic. Więc dlaczego wielkie Tajemnice miałby zostać nam wyjawione?

W dzień świętego Walentego roku 1900, pensjonarki znakomitej, angielskiej pensji pani Appleyard w Australii wybrały się na piknik pod Wiszącą Skałą: tajemniczą skałę Aborygenów. I tam właśnie giną trzy dziewczyny – Miranda, Maron i Irma, a czwarta towarzyszka ich wyprawy, głupkowata Edyta, wraca rozhisteryzowana. Później okazuje się, że zaginęła też pani Greta McCraw – nauczycielka matematyki. Śledztwo nie przynosi żadnych skutków poza tym, że zostaje odnaleziona Irma, która nic nie pamięta. Od tamtego dnia na pensji zaczynają dziać się różne dziwne rzeczy: powolny rozpad pensji, tragiczna śmierć jednej z nauczycielek i jej brata, tajemniczy zgon małej Sary Waybourne (niektórzy sądzą, że popełniła samobójstwo, ale ja, po przeczytaniu książki, sądzę, że była po prostu ofiarą panny Appleyard). Kończy się jednak na samobójstwie samej założycielki pensji, którą wydarzenia doprowadziły do obłędu.

Warto wspomnieć także o Michale Fitzhubercie, młodym Angliku zakochanym w Mirandzie, a także o jego najlepszym przyjacielu – Albercie. Pełni on większą rolę niż tylko przyjaciel angielskiego panicza, ale tego już nie powiem, bo będziecie mieć ciekawą niespodziankę. Będziecie bardzo zaszokowani, to wam jedynie mogę obiecać.

Nie wiadomo, jakiego gatunku jest ta powieść. Filozofia? Jednak jeszcze za proste. Sensacja? W sumie nie wiadomo, kto zabił dziewczęta, czy w ogóle zostały zabite, a jeśli tak, to raczej nie przez człowieka, więc żaden detektyw nie jest tu potrzebny, już nie mówiąc o CIA czy FBI. No, chyba, że weźmiemy pod uwagę stopniowanie napięcia rodem z najlepszych filmów Hitchcocka Dramat? To chyba najbardziej szeroki i pojemny gatunek literacki, więc raczej, w pewnym sensie, powiedziałabym, że dramat. Dramat z dużą dawką ulotnej, jednak mrocznej fantastyki, przyprawionej dusznym klimatem klasycznego, wiktoriańskiego horroru (szczególnie scena odnalezienia zwłok małej Sary wśród kwiatów, z jednym, wciąż otwartym okiem na rozkładającej się twarzy i roztrzaskaną głową, a także samobójstwo pani Appleyard wobec potęgi przyrody, że to są dwa najbardziej przemawiające za tą tezą fakty).

Najlepszą rzeczą w tej powieści jest nastrój. Z jednej strony (do momentu zniknięcia dziewcząt) jest pełen napięcia, gęsty, nerwowy i sprawiający, że pomimo miłej wędrówki na szczyt Wiszącej Skały oczekujemy na coś, co ma nadejść. Później jest to mniej wyczuwalne, ale wciąż czytamy w pełnym napięciu, mając nadzieję, że Tajemnica Pensji w końcu się wyjaśni. Napięcie, a raczej mroczne przeczucie, umiejętnie podsycane przez tragedie kolejnych bohaterów i niezrozumiałe zachowanie dziewcząt podczas wizyty Irmy, a także, w szczególności, śmierć Sary, zostaje skumulowane i wyładowane w ostatniej scenie – samobójczej śmierci pani Appleyard (czy to faktycznie była samobójcza śmierć, czy tylko szukała miejsca, gdzie zginęły jej podopieczne, tego wam nie powiem, bo sama nie wiem). Z drugiej strony, powieść utkana jest ze snów, niemal jak rzeczywistość w opowiadaniach A. E Poego (z niego pochodzi właśnie przewodni cytat z filmu Petera Weira, nakręconego na podstawie książki, którego oglądałam tylko początek bo, niestety, na więcej nie było czasu), niektóre sceny są groteskowe, inne ironicznie, ale zawsze po uszy zanurzone w konwencji snu. W pół-śnie, pół-jawie pojawia się Sara, wraz z zapachem swoich ulubionych kwiatów. Michał widząc ukochaną, oscyluje na granicy snu i jawy, wydaje mu się, że zamiast dziewczyny widzi łabędzia. To samo zdarza się mu pod Skałą – ma wrażenie, jakby tonął. Z każdą następną stroną opowieść, zresztą, przypomina jakiś koszmarny sen, nierzeczywisty horror, w którym upadki, porażki i śmierć bohaterów są sprawą czegoś, co żaden z nich nie potrafi nazwać. Jednocześnie fauna i flora Australii przypomina raj: barwny i groźny zarazem, plastycznie i ciekawie opisany przez Autorkę. Zupełnie jak Lucy M. Montgomery, przeszło mi przez myśl, i sądzę, że moje porównanie nie jest w ogóle przesadzone. Ten sam styl opisywania, bogate słownictwo.. Niczym z obrazów malarzy impresjonistów. Dzięki temu ma się wrażenie, jakby wchodziło się do środka opowieści.

Styl pisania Autorki jest bardzo płynny, ciekawy i bogaty. Z czystym sumieniem mogę uznać ją za pełnoprawną pisarkę, bo bardzo dobrze składa zdania i nie pisze byle o czym. Mówię wam, gdyby żyła w naszych czasach, zostałaby jedną z najlepszych powieściopisarek kryminalnych, ale, niestety, czas poskąpił nam takiego talentu, zostawiając prawie same panie zainteresowane łóżkowymi podbojami swoich bohaterek. Niestety.

Sama opowieść jest po wiktoriańsku przepyszna. Na pierwszy rzut oka przypomina tort z kilkoma, a nawet kilkunastoma warstwami oraz wieloma ozdobnikami. Prędzej czy później człowiek, zagmatwany kilkunastoma możliwościami interpretacji, poda kilka wykluczających się, albo zazębiających się tez. Moim zdaniem, jest to jednak, że się posłużę porównaniem cukierniczym, dość płaski placek, tyle że z wieloma bogatymi ozdobnikami. Dlaczego śmieję się z wszystkich tych, którzy doszukują się tu jakichś podtekstów erotycznych (może jeśli chodzi o film, to tak, ale książkę!), porównań z naturą i tak dalej. To jest po prostu historia o tym, że nad nami jest coś więcej, jakaś Potęga, pozostająca dla nas Tajemnicą. Jakaś Potęga, która kieruje naszym życiem, wisi nad nami niczym ta skała. No i, chyba, jak ktoś się wypowiedział na jednej ze stron, chodzi też o rytualny mord angielskich dzieci dokonany przez Aborygenów w zemście za zniszczenie tamtym wioski. To bardzo prawdopodobne, że to zainspirowało Autorkę do napisania tej książki. Głębszego przesłania, skarby, nie ma.

Fabuła, jak już pisałam, jest jak ze snu, a przynajmniej zaczyna taka być, kiedy dziewczęta giną w odmętach Wiszącej Skały, mimo to jest dość logiczna, mimo że wygląda na skleconą z pojedynczych opowieści, fragmentaryczną. Bo nie jest zbyt rozbudowana – dostajemy niezbędne minimum i nic poza to. Trochę szkoda, moim zdaniem, ale cóż. Otwierając książkę liczyłam na jakieś drobne wątki, poprzetykane pomiędzy głównymi zdarzeniami, ale powieść wygląda na wypracowanie, albo plan powieści wypchany mięsem świetnych opisów, niezłych dialogów i ciekawym pomysłem, w dodatku świetnie napisanym. Szkoda z jednej strony, naprawdę. Ale z drugiej strony widać, że Autorka nie kierowała się chęcią zarobku, bo inny pisarz machnąłby od razu dwanaście tomów i kilka dodatkowych powieści, zbiór opowiadań i zbiór przepisów z pensji pani Appleyard. Ale to tak na marginesie.

Postacie z książki nie są nikim innym, niż marionetkami w tym teatrze, o czym sama Autorka również nas informuje i bardziej skupia się na uwiarygadnianiu własnej historii, niż pogłębianiu psychologicznych portretów postaci. Najbardziej efemeryczną postacią jest Miranda, dziewczyna-symbol. Dobra, piękna blondynka, w której zakochuje się Michał, przewodniczka, łabędź, o której, w sumie, nie wiemy nic, tak samo jak o Marion. Nieco głębiej poznajemy Irmę, ale ona nie zdobyła mojej sympatii, nawet przy tym wątku z Michałem. Jest tylko pustą, bogatą dziewczyną. Michał i Albert mnie denerwowali, tak samo jak rodzina Michała. Pani Appleyard to koszmar dla każdego, kto czytał tę książkę i każdy chyba nienawidzi jej równie mocno, co ja, ale także jej współczuje, szczególnie przy tych fragmentach, w których wspomina umarłego, ukochanego męża. Francuzka nauczycielka spodobała mi się bardziej, należała do grona tych sympatycznych, miłych bohaterów, którzy potrafią rozświetlić każdą książkę. To samo mogę powiedzieć o Minnie i Tomie – dwójce rubasznych służących, bardzo miłych postaciach, raczej w konwencji humorystycznej, tak samo jak inna służąca, Alicja. Nienawidzę za to Edyty Horton, osoby, delikatnie mówiąc, ograniczonej nie tylko umysłowo. Bo przecież niezdolność do nauki nie znaczy, że ktoś może zachowywać się jak przygłup, prawda?

Moją ulubioną bohaterką była Sara. Mała, biedna Sara, która straszliwie ucierpiała na całym zamieszaniu, przepłaciła je swoim życiem. Nie wiem, dlaczego. Może z litości. A może z tego, że lubię ją tak jak inny buntownik innego buntownika i marzyciel innego marzyciela. Nie myślcie jednak, że wam wszystko powiem. Jak mówiłam, wtedy nie będzie niespodzianki.

Okładka jest filmowa, ale jeszcze z tych czasów, kiedy nie tylko filmowe okładki sprawiały przygnębiające wrażenie, więc nie będę aż tak bardzo wymagająca. W każdym razie jest dziwnie sielankowa. Widzimy zaczytaną w matematycznych meandrach panią McCraw, paproć, kilka twarzy dziewcząt i ich sukienek oraz rozłożonych na trawie piknikowych akcesoriów. Sielanka. Pomyślałby ktoś, że to następna wiktoriańska opowiastka o pasterzu i pasterce, miłości jak z Harlequinów, albo coś o elfach (ten las w tyle niewiele sugeruje). Zabawne, bo pod tą okładką kryje się kawał mrocznej historii, a ludzie, którzy by ją zobaczyli, nie uwierzyliby temu. No, może tylko na początku. W każdym razie, mimo tego, że jest nieadekwatna, sprawia całkiem miłe wrażenie. Gdyby tylko nie brązowe ubranie pani McCraw, byłaby to chyba jedna z najlepszych okładek, jakie zobaczyłam w tym roku. Cóż. Przynajmniej wygląda jak okładka książki, którą chciałabym mieć na swojej półce.

Dla mnie jest to opowieść o Tajemnicy. Tajemnicy losu i przeznaczenia. O tym, że jest Coś lub Ktoś, kto rządzi naszym losem, który, jak już napisałam na początku, wisi nad nami. Miranda, Marion i Sara zrozumiały Tajemnicę i musiały odejść, reszta jednak kończy źle – jak pani Appleyard – lub nijako, jak Irma czy Michał, osoby, które raczej nie miały tyle odwagi i dojrzałości, by zrozumieć Absolut. I że nie da się pojąć Tajemnicy racjonalnie, jak to próbowali inni. Trzeba nauczyć się żyć w jej cieniu. Oswoić ją. Jednocześnie jest to jedna z najdziwniejszych książek, jakie miałam okazję przeczytać, bo większość, niestety, jest bardzo zwyczajna, albo nie ma tego „czegoś”, chociaż opowiadałaby o starożytnych Rzymianach, do których na statku kosmicznym przyleciał Zeus i inni bogowie. Książka-kontrowersja, bo tak naprawdę, to wciąż nie wiem, co o niej mówić, myśleć i pisać. Więc może już zamknę swój dziób, a raczej zakrętkę od pióra. Tfu, jaka ja się zrobiłam sentymentalna – przecież piszę na laptopie, siedząc na tarasie i obserwując karoserie jadących od czasu do czasu samochodów i przechodzących ludzi. Ale ja wciąż gadam czy piszę. Lepiej zamilknę, bo to Tajemnicy trzeba pochodzić cicho i uważnie, by nic nie przegapić i czegoś nie stracić.

Tytuł: „Piknik pod Wiszącą Skałą”
Autor: Joan Lindsay

Moja ocena: 6,5/10 

3 komentarze :

  1. Bardzo zainteresowalas mnie ta powiescia bede do Ciebie zagladala czesciej :) niedlugo rowniez bede pisala na temat przeczytanych ksiazek wiec zapraszam serdecznie do mnie !! :)
    www.wiedenskisernik.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie znam tej książki, ale tym razem jednak podziękuję, bowiem jej fabuła nie zaciekawiła mnie aż tak bardzo bym chciała ją natychmiast poznać.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!