Kryminały,
kryminały... Były od zawsze. Nawet w starożytnym Rzymie, kiedy
płatny morderca zadźgał cezara jego własnym nożem. Tylko że
cezarem nikt się nie przejmował, wręcz przeciwnie, dziękowano
owemu człowiekowi, który zapewne się do tego nie przyzna, albo był
opłacony przez lud i przez patrycjuszy. W takim kryminale zginął,
między innymi, Juliusz Cezar („.. i ty, Brutusie”) i tyran
Kaligula, który przedtem zdążył zjeść własne dziecko oraz
mianować własnego konia senatorem. Kryminały, a właściwie
wyciskanie pieniędzy z kamieni, miały miejsce w średniowieczu,
kiedy na każdej drodze sprzedawano prawdziwe kopytko osiołka
Świętej Rodziny, a różni ohydni Krzyżacy próbowali zatuszować
istnienie biologicznych synów (tak, Zygfrydzie, mówię o tobie).
Już o czasach nowszych nie mówiąc. Pozwólcie, że przemilczę
rozbiory, Hitlera, Stalina i innych, niezwykle sprytnych seryjnych
morderców, że tak delikatnie powiem, i przejdę do Z
Archiwum X oraz
polskiego Ojca
Mateusza,
a także stosów kryminałów, których mordercy prześcigają się w
zakładaniu masek i przechytrzaniu pięknej, seksownej
policjantki/dziennikarki/znudzonego życiem detektywa, degenerata i
pasożyta/mądrej pani z
FBI/facetów
w czerni (niepotrzebne wykreślić). Niektórzy, ta jak ja, znajdują
dziwną przyjemność w czytaniu kryminałów o straszliwych
zbrodniach i szukaniu mordercy, co, jak mam nadzieję, wpływa bardzo
pozytywnie na moją inteligencję (czasami faktycznie inspektor Kylie
wynajdzie prawdziwego zbója Rumcajsa). I nie tylko ja. Dowody?
Pierwszy lepszy: kryminałów przybywa. Dlaczego? Bo ludzie czytają
kryminały, więc rozradowane pismaki wychodzą im naprzeciw, a żeby
jeszcze się lepiej sprzedawały, powstają różne hybrydy.
Kryminalny romans (pfuj), kryminalno-psychologiczno-obyczajowa seria,
kryminał historyczny w różnych natężeniach (lubimy, ssskarbie),
kryminał erotyczny (ekhem), lub coś, co tylko kryminał ma na
okładce. Powstają również kryminały dla emerytów, kryminały
dla pań spragnionych pana, kryminały tradycyjne dla fanów gatunku
i kryminały dla idiotów. A ostatnio, także, kryminały dla
młodzieży.
Moja mama powiedziałaby, że
to niedopuszczalne takim młodym ludziom serwować książki pełne,
w gruncie rzeczy, bezsensownego okrucieństwa, ale co, jeśli młodzi
ludzie lubią takie rzeczy? Młodzież przecież to młodzi dorośli,
a młodzi dorośli czytają kryminały. Zresztą czy to nie jest
dobry sposób na zachęcenie ludzi do kupowania kolejnych tomów?
Pytanie „kto jest mordercą” absorbuje zawsze, nieważne, czy
powieść jest dla dorosłych, młodzieży czy jakichś tam gniot,
który nie powinien się w ogóle pojawić na rynku księgarskim.
Nawet ja daję się na to złapać, czytając ten cykl mniej więcej
do połowy, no, przynajmniej do miejsca, w którym okazało się, kto
tak naprawdę zabił główną bohaterkę.
Hanna,
Emily, Spencer, Aria i Alison były kiedyś najlepszymi
przyjaciółkami.. do czasu. Pewnego dnia, po kłótni, Alison
wybiega z domku letniskowego, gdzie wypoczywała z przyjaciółkami i
nie wraca. Kilka dni później odkryte zostaje jej ciało. Od tego
dnia wszystko się zmienia – drogi dziewczyn się rozchodzą. Kilka
lat później to, o czym nie chciały rozmawiać. wraca, bo ktoś
dziewczynom przesyła SMSy, podpisane „A.”, jak Alison właśnie,
w dodatku ich autor demaskuje ukrywane przez nie sekrety. A czasami
ich sekrety są straszne. Hanna ma bulimię, Spencer nienawidzi
swojej starszej, pięknej siostry, Aria romansuje z nauczycielem a
Emily z dziewczyną, co ukrywa przed swoją konserwatywną matką (i
tak jej prawdziwą miłością była Alison). Sam syf, jednym słowem.
Przecież jak to wszystko wyjdzie na jaw, dziewczyny wpadną w
tarapaty, nie mówiąc już o rzeczach, które, jak miały nadzieję,
zostały pochowane z Alison. Czy jednak na pewno? Szybko okazuje się
również, że nie tylko one mają jakieś sekrety. Każdy z
mieszkańców tego małego, bogatego miasteczka ma coś do ukrycia,
coś, o czym wolałby nie pamiętać. Kim jest A.? I co tak naprawdę
stało się wtedy z Alison?
Mówiąc szczerze, nie
przeczytałbym tej powieści, bo niezbyt mnie zachęcała (bogate,
piękne, dziewoje, problemy sercowe i inne wkurzające, obgadane już
sprawy) już nie mówiąc o następnych tomach, gdyby nie fascynacja
serią w mojej klasie. Pożyczały sobie książki, czytały na
przerwach (podczas gdy ja zagłębiałam się w thrillerach SF,
Tolkienie, innej fantastyce, albo w jakiś błahych obyczajówkach).
Kiedy tego nie robiły, rozmawiały na przerwach, wymieniając
nieznanych przeze mnie bohaterów i ich przygody, które znałam
tylko w przekazanych przez nie strzępkach, a mnie niezmiernie to
irytowało. Z drugiej strony miałam nadzieję, że będę mogła
wreszcie porozmawiać z nimi o czymś innym niż o lakierach do
paznokci, które używam i błyszczyku (od kilku lat nieprzerwanie
tej samej marki), którym maluję usta, kiedy nie ma zagrożenia
spóźnieniem się do szkoły. Pewnego dnia więc i ja stanęłam w
kolejce do koleżanki, od razu po pierwsze trzy tomy, aby coś mieć
do roboty w wakacje, oprócz nałogowego oglądania Władcy
Pierścieni i układania puzzli. Co z tego wynikło, możecie
przeczytać pod spodem.
Niewątpliwe jedną z
rzeczy, które się pisarce udały, jest połączenie zwykłej,
nudnej już nastolatkowej obyczajówki w stylu amerykańskim z
niezłym kryminałem. Małe miasteczko, w którym faktycznie
przemilczany jest niejeden sekret z pozoru niewinnych bohaterów i
tajemnicze morderstwo, przypomina klasyczne już Miasteczko Twin
Peaks, którym upajałam się dwa wakacje temu i wciąż bardzo
lubię. Mimo że bohaterki nie prowadzą śledztwa, co więcej, nie
przyjaźnią się ze sobą, przeszłość coraz wyraźniej wyłazi na
powierzchnię, wraz z drażliwymi sekretami dziewczyn i knowaniami A.
tworząc nawet intrygującą, niebanalną w dzisiejszej popkulturze,
mieszankę. Tropów jest wiele, rozwiązań prawie żadnych, tajemnic
prawdopodobnie nieskończenie wiele. Chociaż nie jest mroczno i
niesamowicie, jak powinno być, tylko wciąż bardzo amerykańsko i
luzacko, doceniam efekt, jaki udało się Autorce osiągnąć – to
bardzo trudne połączyć nudnawe etapy dorastania dziewczyn z
bogatych rodzin z tajemniczym morderstwem. Większość pisarek
mniejszego formatu lub mniej sprawnego pióra nie potrafiłoby
zachować tej równowagi i znów byłoby za dużo romansów, a
kryminału prawie wcale.
Okładka jest ciekawa,
minimalistyczna i obrazująca wszystko, czym jest ta książka –
elegancki, czerwony szpilek i ziemia z kawałkiem trawki na białym
tle. Wygląda to intrygująco, bo, jak się głębiej zastanowić,
szpilek i ziemia mają ze sobą dużo wspólnego, ale razem wygląda
to trochę jak skażone czymś piękno, coś dziewczęcego i coś
okropnego – słowem to, o czym jest ta książka. Tytuł, ten
angielski i w gruncie rzeczy nieprzetłumaczalny (Piękne, małe
kłamczuchy brzmi jednak dość infantylnie) jest napisany
piękną, fantazyjną czcionką, a poniżej, już zwykłym tekstem,
tytuł tomu. Ogólnie więc jest bardzo dobrze, aż chce się patrzeć
i odgadywać, jaka jest następna okładka.
Fabuła nawet wciąga,
chociaż jest różnie. Kiedy zaczynały się wszystkie retrospekcje
dziewcząt, wspomnienia dotyczące Alison oraz próby rozwikłania
tego, dlaczego, do tysiąca dolarów debetu na zielonej American
Express, czasami wydaje im się, że widzą uśmiechającą się do
nich lub pojawiającą się niedaleko nich zmarłą przyjaciółkę,
robiło się jakoś tak mroczno, fascynująco, aż chciało się
przewracać kartki, zagłębiać w treść, by znaleźć jakieś
wskazówki, które, być może, Autorka rozsypała po tekście, bo
te, które znają dziewczyny, chociaż zgadzają się z tym, co
dowiadujemy się później, ale w pierwszym tomie wydają się one
tak boleśnie niewystarczające, aż chce się rzucać na następny
tom. Mniej ciekawe były wszystkie sprawy i sekrety dziewcząt – te
wątki były bardzo przewidywalne, aż bolało. Od razu widać, że
Emily jest lesbijką, od pierwszego spotkania z Mają, Hanna to
kolejna postać z galerii bulimiczek i anorektyczek z powieści dla
nastolatek, Spencer mnie wkurzała tym ciągłym litowaniem się nad
sobą, a Aria jako artystka mnie nie przekonała (no dobra, no,
chciałam się chwalić, że jestem prawdziwą artystką, ale nie
chcę wyjść na próżną dziewuchę, bo sama takich nie lubię).
Przez to wszystko brnęłam z jakimś trudem i raczej z musu niż z
przyjemności, wyczekując jakiś sensacyjnych momentów, niebędących
zakupami Hanny, jej wymiotami, opisami ekstrawaganckiego stylu Arii
czy problemów sercowych Emily. Ich sekrety w sumie też nie były
jakieś straszne, przynajmniej jak na mnie, ot, zwykłe problemy
ludzi. Ile jest takich spraw? Wystarczy przejrzeć pobieżnie jakąś
stronę internetową z plotkami albo wypadkami i sprawami
kryminalnymi. Szkoda. Na takie owianie mrokiem zasługuje jakaś
większa, mroczniejsza tajemnica. Trochę mnie to rozczarowało, ale
w czasie, kiedy zagadki były jeszcze zagadkami, czytało się
świetnie.
Bohaterki są dość płytko
i przeciętnie naszkicowane, ot, zwykłe amerykańskie dziewczyny, w
dodatku córki bogatych rodziców, mogących sobie pozwolić w sumie
na wszystko. Autorka, konstruując ich postacie, nie wysilała się
zbytnio, żeby były oryginalne. Ot, dziewczyny, jakich nie tylko w
Ameryce wiele, z wszelkimi zaletami i wadami (to ważne, że nie
wybielała ich, albo nie demonizowała – są po prostu ludźmi, co
również jest na wielki plus). Prywatnie jednak nie polubiłam
żadnej z nich, być może dlatego, że kojarzą się z naszymi,
polskimi, równie płytkimi i zarozumiałymi kopiami, albo z innymi
bohaterkami powieści dla młodych dziewcząt. Jeśli mogłabym w
ogóle o czymkolwiek powiedzieć pozytywnie, nie narażając się
fankom serii, byłaby to Aria – łączy ją ze mną miłość do
sztuki, literatury i poezji ubierania tak, jak się chce i pewnej
dozy oryginalności, chociaż (broń Boże, nie chcę się wychwalać)
ja jestem jeszcze bardziej oryginalna. Szczerze mówiąc, najbardziej
wkurzało w nich dążenie do ubierania się ładnie, nadążanie za
modą i urodą, kupowanie kosmetyków i spędzanie czasu na
plotkowanie o tym, z kim kto chodzi. Jakkolwiek by było innych
tematów, na przykład Bohaterowie drugoplanowi są powierzchownie
naszkicowani i nieciekawi, jak na przykład Melissa, starsza siostra
Spencer, która, gdyby nad nią chwilę popracować, byłaby ciekawą,
głęboką, a może nawet tajemniczą postacią, ale, niestety,
pisarka nie wykorzystała tego potencjału. Już o dorosłych, a w
szczególności rodzicach bohaterów (z wyjątkiem Hanny i matki
Emily) nie mówię, bo nie dowiadujemy się niewiele, ot, tyle, ile
wystarczy, by nie było, że bohaterki mieszkają w domach same.
Chłopacy występują tu w roli dodatku, bo to, ostrzegam,
dziewczyńska książka, jakich mało i służą najczęściej do
chodzenia. Ich postacie byłyby ciekawsze, gdyby tylko Autorka
napisała o nich więcej, jakoś rozwinęła ich wątki, dodała im
tylko koloru, by byli kimś więcej niż kupą mięśni. Interesująca
jest jednak postać... dziewczyny, że tak powiem, Emily. Maia (czy
Maja, nie wiem dokładnie, jak to się pisze) wnosi do książki
odrobinę czegoś innego, powiew świeżości i egzotyki, chociaż
przez większość powieści bardzo mnie irytowała, szczególnie
tym, że wszystko było jej można, nawet palić trawkę, a naiwna,
spokojna Emily z chrześcijańskiej rodziny dała się na to złapać.
Jednak jej roześmiana twarz, wśród ponurych, zastraszonych
tajemniczymi SMS-ami dziewcząt nadaje książce lekkości i jeśli
tak potraktować tę postać, da się nawet lubić. I to bardzo.
Język jest lekki, prosty i
przyjemny, przez to, niestety, dość ubogi, ale chociaż czyta się
szybko. Nie ma większych potknięć – pisarka pisze płynnie,
pewnie i klarownie. Jednak powinna zjeść słownik, bo z barwnością
jej stylu nie jest dobrze. Nie wspominam już o opisach, które,
przeważnie, ograniczają się do szkolnych opisów ludzi,
zaczynających się od słów „miała...”, „była...” i
opisów pokojów czy świata pełnych wyrażeń podobnych do „stało”,
„znajdowało się...” w rozmaitych konfiguracjach i opcjach. Nie
czuć zupełnie mroku, jaki powinien unosić się nad tajemniczym
morderstwem, rodziną zabitej, sekretami dziewczyn i wielu innymi
tajemnicami i grzeszkami bohaterów. Nie ma napięcia przed finalnymi
scenami, Autorka nie potrafi wytworzyć klimatu zagrożenia,
poczucia, że coś strasznego kroczy nam za plecami albo czeka, by
nam przyłożyć. Czytelnik, przynajmniej ja, nie czuje także
strachu dziewcząt przed wydaniem ich sekretów, mimo że pisarka
zapewnia nas, że ich strach jest wielki jak nie wiadomo co. W każdym
razie, na szczęście, nie jest źle na tyle, żeby nie można było
czytać. Mimo wszystko czyta się szybko i dobrze.
Czy warto ufać małym, pięknym kłamstewkom? W sumie to zawsze są kłamstwa, które
powodują, że przestajemy wierzyć danej osobie, chociaż wiemy, że
kłamie się z zasady ze strachu, że nasze tajemnice zostaną
wydane. Kłamią i starzy – i młodzi, jak można zobaczyć
czytając tę powieść. Jednak, jak widzimy, nawet piękne, małe
kłamstewka mogą doprowadzić do tragedii, do kryminału, a w finale
ukształtować się w ciekawą, nową hybrydę literatury popularnej
nie tylko dla młodzieży, może przeciętną, ale na pewno
pokazującą, że nie trzeba pisać o świecących wampirach, by być
popularnym i by mieć tysiące fanek na całym świecie. To jest,
biorąc pod uwagę stan i stopień inteligencji nowoczesnych
paranormal romance, dość pocieszające. A kto wie, może Autorka
serii, po napisaniu kilku tomów, będzie pisać tak, że Wredna
Recenzentka (czyli ja) zachłyśnie się swoim jadem i nie będzie
mogła skłamać, że książka była beznadziejna, albo, jak ta, po
prostu przeciętna.
Tytuł: „Pretty Little
Liars: Kłamczuchy”
Autor: Sara Shepard
Moja ocena: 4,5/10
Hm.. Jednak się za tą książkę chyba nie wezmę i nie przeczytam.
OdpowiedzUsuńKiedyś przeczytam pierwszy tom serii, bo chcę jednoznacznie się przekonać, czy jest to dla mnie czy nie ;)
OdpowiedzUsuńOkładka bardzo zapada w pamięć, ale sama powieść wydaje się nijaka! Nie mam zamiaru jej przeczytać
OdpowiedzUsuńO tej serii naczytałam się już wiele. Raz lepsze, a raz gorsze opinie. Muszę sama się przekonać, czy mi się spodoba.
OdpowiedzUsuńCzytałam 11 tomów Pretty Little Liars i mi się po prostu... znudziło. Uważam, że te książki nie są zbyt ambitne, a wszystkie wątki zostały przez autorkę poplątane i trudno się w tym połapać. Jednakże nawet przyjemnie się czyta :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Alpaka
http://alpakowerecenzje.blogspot.com/
Oglądałam serial, jakieś dwa lata temu i mi się podobał. Ale nie wiem czy teraz wciągnęłabym się w niego tak samo, a na książki ochota mi przeszła już jakiś czas temu :)
OdpowiedzUsuń