Kto chciałby zobaczyć
smoka? Ja! Naprawdę. Tylko wtedy, kiedy miałabym Pierścień, jak
Bilbo Baggins albo Smoczy Hełm i Czarny Miecz jak Turin (albo gdybym
była ich matką, jak Dany z Pieśni Lodu i Ognia) Potraktowałabym ziejącego ogniem, gigantycznego jaszczura jako
ciekawostkę, albo, kto wie, robiłabym mu zdjęcia, by później
przesłać do Internetu i chwalić się, powiem to po angielsku, bo
jest ładniej, selfie ze
smokiem. A kto
chciałby być Wybrańcem, który musi urtować świat przed zagładą?
No... Już niekoniecznie. Nie lubię walczyć, broń lubię oglądać
tylko na zdjęciach w książkach i w Internecie, o wojnie i
walczeniu z orkami już lepiej nie wspominam. Chyba że walka nie
byłaby na miecze, łuki, szable tarcze i inne takie, ale na magię.
Wtedy mogłabym zgłosić się na ochotniczkę, bo kto nie chciałby,
żeby pisano o nim książki i te książki jeszcze były sławne,
już nie mówiąc o tworzeniu filmów na mój temat. Bo wiecie, chyba
żadna celebrytka, nawet ta Miley Cyrus z wywalonym jęzorem nigdy
nie będzie taka popularna jak ktoś, kto uratował świat, nawet jak
stanie na nim i zrobi rowerek. Także w końcu dochodzę do wniosku,
że warto walczyć z facetem, którego twarz jest podobna bardziej do
żmii niż do człowieka, albo z facetem, który jest większy od gór
i w dodatku ma żelazną koronę. Mówię wam, komercyjny sukces
gwarantowany.
Gorzej, kiedy nie wiesz, że
jesteś wybrany. Męczysz się ze szkołą, która w twoim wypadku
nie jest do niczego potrzebna (skoro tak, to ja też jestem
wybrańcem, wow, jak fajnie) i w dodatku z żałosną dulszczyzną,
tą twoją głupią, najczęściej przyszywaną, która jest płytka
i durna, że na wymioty bierze. I pewnego pięknego dnia dowiadujesz
się, że jesteś wybrankiem, kimś więcej niż tylko wzgardzonym
człowiekiem. Ba! Jesteś nawet kimś więcej niż zwykłym
wybrankiem. Trochę się kojarzy z paranormalami, prawda? Zwykła,
amerykańska licealistka, która pewnego dnia dowiaduje się, że
jest demonem. Albo aniołem. Albo, ja wiem, wróżką, elfem czy
czymś w rodzaju. Nawet czasami trollem. Czy, też bywa, twój
ukochany jest wampirem, a najlepszy przyjaciel, również trochę
ukochany, wilkołakiem. Ale przecież te małe, miłe pasożytki
próbują tylko naśladować kogoś, kto to wszystkim wymyślił,
wiedząc, że przyniesie mu to więcej pieniędzy niż pisanie o
kolejnym superherosie z wysuwanymi z ramion pistoletami na laser. A
tym kimś jest właśnie Autorka tej powieści.
Harry nigdy, w gruncie
rzeczy, nie zaznał miłości. Drobny, chudy i blady dzieciak z
dziwną blizną na czole w kształcie błyskawicy mieszkał uwięziony
w izebce pod schodami w domu swojego wrednego wuja, równie wrednej
co brzydkiej i głupiej ciotki oraz ich synka-pieszczoszka Dursely'a,
obrzydliwego i głupiego jak jego rodzice, a pojawił się jako
zawiniątko pod drzwiami pewnej nocy. Rodzinka, mimo że ciotka była
siostrą jego matki, która zginęła w wypadku samochodowym
(przynajmniej tak wujostwo powiedzieli Harry'emu) traktuje chłopca
gorzej niż zwykłego przybłędę. Dlaczego? Ano dlatego, że jego
matka, Lily, była czarownicą i on też ma jakieś czarodziejskie
moce, tylko, oczywiście, nie wie o tym, dopóki pewnego dnia wąż w
ZOO przemówił do niego. Niedługo potem dostaje list z Hogwartu, co
jest jakby szansą na ucieczkę od rodziny, a także początkiem
niezwykłej przygody w świecie, który, jak się dowiaduje, zawsze
był jego światem. Wraz z bohaterem dowiadujemy się więcej o
świecie czarodziei, istniejącym gdzieś tam, niby w naszym świecie,
ale będącym jakby jego zakrzywieniem, na tyle skutecznym, że
zwykli ludzie nie są w stanie zauważyć, na przykład, Szkoły
Magii i Czarodziejstwa, będącym ogromnym, i, moim zdaniem, ponurym
zamczyskiem. Harry w końcu trafia do szkoły i spotyka już tam
różnych, bardzo różnych ludzi, ale w końcu zaprzyjaźnia się
Ronem Weasley'em i zadzierającą nosa kujonką Hermioną Granger (to
chyba jakiś piękny wyjątek, bo z zasady z zadzierającymi nosa
kujonkami ciężko się zaprzyjaźnić, wiem to z doświadczenia).
Jest także wielu ciekawych nauczycieli – Dumbledore, McGongall,
Quirrell (mój faworyt) a także wredny i brzydki Serwus Snape.
Tytułowy Kamień Filozoficzny jest niezbędny do stworzenia Eliksyru
Życia, który jest potrzebny Lordowi Voldemortowi do odrodzenia się,
po tym, jak umarł w domu Potterów. Coś w stylu tego, czym był dla
Saurona Pierścień Jedyny w każdym razie. Harry, Ron i Hermiona,
wykrywając spisek Snape'a, muszą powtrzymać jednego i drugiego
przed spełnieniem swoich mrocznych nadziei.
Pewnie zanudzam, bo każdy
zna Harry'ego, jak nie z książek to z filmów, a reszcie, że tak powiem, na pewno słyszeli czy widzieli w Empiku czy w jakiejkolwiek
innej księgarni. Ale pozwólcie, proszę, by moim dziwactwom stało
się zadość. Zresztą, saga o Harrym jest tak skonstruowana, by
rosnąć z czytelnikiem, więc chyba przypomnienie co było na
początku, jest przydatne (sama przyznam się z niejakim wstydem, że
musiałam już posiłkować się nieco Wikipedią, co znaczy, że z
moją pamięcią coś jest nie tak), chyba że jesteście
gigantycznymi fanami sagi i znacie wszystkie szczegóły (ja tak mam
z książkami Tolkiena, ale nie chwalę się, bo obiecałam sobie, że
będę skromna). W każdym razie myślę, że znam i pamiętam tę
książkę na tyle, by nakreślić na jej temat kilka słów.
Dzisiaj książka, a
właściwie saga, wyróżniałaby się tylko świetnym warsztatem
Autorki i akcją bez infantylizmu, przynudzania i niezbędnego teraz
wszędzie romansu oraz mroczną, duszną atmosferą. Bo ile teraz
jest podobnych książek? Tych wszystkich Akademii Mitu, szkół
magicznych, obozów dla mitologicznych stworów lub mrocznych,
wiktoriańskich szkółek dla słodkich dziewczątek w koronkach,
gdzie nagle zaczynają mieć miejsce jakieś straszne,
niewytłumaczalne wydarzenia. Jednak książkę naprawdę się
doceni, jeśli pomyśli się, że to właśnie ona rozpoczęła to
wszystko. Sprawiła, że do skostniałej literatury dla nastolatek,
pełnej głupiutkich dziewuszek, których jedynym problemem jest brak
chłopaka, wlecieli najpierw czarodzieje na miotłach, później
wszelkie odmiany wampirów, wilkołaków, istot mitologicznych, a
wydawcy odkryli, że pisanie fantasy dla nastoletniego odbiorcy jest
tak opłacalne, jak kopalnie złota podczas podboju Ameryki przez
konkwistadorów. I być może przełom nigdy by nie nastąpił, gdyby
nie ta powieść. Wcześniej bano się pisać dla młodzieży,
prawdopodobnie myśląc, że młodzież czyta tylko lektury szkolne i
to, co dotyczy ich problemów – wydumane historyjki o chłopaczkach
i dziewuszkach, którzy chodzą do szkoły, ale, jak wynika z
powieści, nie przejmują się. Po tej sadze wszyscy ze zdziwieniem
zauważyli, że młodzież raczej woli fantastykę, odkrywanie nowych
światów, niż przywołanie po raz tysięczny rzeczywistości,
którą każdy w gruncie rzeczy zna. To właśnie Autorka tej książki
odkryła dla nas, młodzieży (no i dla dzieci, nie będę taka
samolubna) fantastykę.
Myślę, że rzeczą, która
odciągnęła dzieciaki od gier RPG i zwabiła do tej książki, jest
właśnie fabuła jak z gier RPG. Wielkie, tajemnicze, mroczne
zamczysko, wiedza tajemna i akcja – Autorka nie pozwala, żeby w
książce nic się nie działo, a postacie przechodziły się tak po
prostu i rozmawiały. Od początku zaczyna się dość szybko, a
później przyspiesza, niczym pociąg ze stacji 3/4 na dworcu King's
Cross. I to jest w tej książce najlepsze – nawet ja siedziałam
wciśnięta w fotel i nie mogłam przestać czytać, bo co jedno się
skończyło, zaczęło się następne, jeszcze ciekawsze. I w dodatku
Autorce udało się rozegrać to na tyle dobrze, że szybka jazda nie
nuży, ani nie zrywa węzłów przyczynowo-skutkowych, jak to czasami
się mniej zdolnym pismaczkom zdarza (to wytłumaczenie, dlaczego
czasami czytając jakąś fatalną książkę, siedzę i z półgodziny
przerzucam kartki, zastanawiając się, dlaczego bohaterka jest na
plaży, jeśli ostatnio była w środku panicznej walki ze wściekłymi
wilkami i okazuje się, że wystarczyło kilka słów, a bohaterka
uciekła swoim prześladowcom i następne kilka, by całowała się
ze swoim ukochanym. I nie, nie brałam znikąd przykładu, sama
wymyśliłam). Szczególnie że Autorka wszystko tak ciekawie
wymyśliła i opisała, że trudno nie być obojętnym nawet na
kupowanie różdżki, już nie mówiąc o czymś takim zaskakująco
nowym jak mecz quidicha (czy jak to się pisze), co naprawdę wygląda
widowiskowo, gdy przeczyta się o tym w książce i wyświetli,
dzięki plastycznym zdaniom Autorki, na ekranie wyobraźni.
No właśnie. Język Autorki
jest prosty, lekki i precyzyjny (co sprawia, że czyta się szybko i
z przyjemnością, nie martwiąc się o to, że nie rozumiemy
jakiegoś słowa, lub jakiejś skomplikowanej, wymyślnego porównania
do czegoś, co człowiek nigdy na oczy nie widział i Autor także)
ale jednocześnie bardzo bogaty i malowniczy. Mimo że nie stosuje
jakiś wymyślnych metafor, jej słowa jednak działają na nas,
widzimy przed oczami, są jakby ruchomymi obrazami, w dodatku
kolorowymi (gdyby tylko pojawiało się tam więcej słonecznej
żółci, zamiast zamglonych, angielskich pól czy ciemnych
korytarzy!). To, o czym pisze Autorka i co, w niektórych aspektach
wydaje się nieprawdopodobne, staje się tutaj czymś żywym w każdym
szczególe. A szczegółów jest wiele, niektóre zabawne, niektóre
dziwne (jak gadający obraz, proszek Fiuu), ale wszystkie pasujące
do świata wykreowanego przez Autorkę jak ulał. Dialogi między
bohaterami są niewymuszone, proste, ale jednocześnie posiadające
wszystkie cechy żywego, normalnego ludzkiego języka – nie są
wydumanymi przemowami, ale także nie są, na szczęście, prostymi
(by nie rzec: prostackimi) zbitkami kilku słów, najczęściej
pochodzących z angielskiego. Jest klasycznie i ładnie. Czyli tak,
jak lubię.
Warto zwrócić także uwagę
na niewielką część końcową – przypisy od tłumacza, (jednego,
obok Skibniewskiej, z najlepszych tłumaczy fantastyki w Polsce) pana
Polkowskiego, które dowodzą, że nie wszystko w książce nie jest
oczywiste i niektóre kwestie językowe wymagają zrozumienia – to
także świadczy o ogromnym wyczuciu językowym Autorki i jej bogatym
słownictwie. Dla mnie chyba największą ciekawostką było to,
skąd wzięło się imię Jęczącej Marty. Okazało się, że nie
jest ono takie oczywiste, a i wiele mówi o tym, jaka była. A
właściwie jaki był jej duch.
Może jestem inna, ale żal
mi jest rodziny Harry'ego, a jednocześnie bardzo ich lubię tą samą
dziwną sympatią co rodzinkę Dulskich (hm, zbieżność nazwisk)
z dramatu Gabrieli Zapolskiej i innych pociesznych istotek, które są
takie złe, że aż żal, albo próbują być złe. Nie budzą we
mnie obrzydzenia, a także, co dziwne, jeszcze większej sympatii do
Harry'ego. Dudley jest miłym, sympatycznym młodzieńcem, nawet
lepszym od głównego bohatera, który wydał mi się zbyt zahukany,
miły, mało wygadany i przez to jakoś zdominowany przez Rona, a
później przez wymądrzającą się Hermionę. Mało wyrazisty, jak
na głównego bohatera, z minimalną pewnością siebie, nie mówiąc
już o nieśmiałości. Wiadomo, że po takiej traumie nawet Batman
miałby problemy, ale Harry, jak na mój wredny gust, za bardzo ginie
pod silnymi osobowościami swoich przyjaciół – Hermiony, którą
bardzo polubiłam (rzadko zdarza się, by kujonka była taka miła),
chociaż nie jest taką rozbudowaną postacią jak Harry i Rona,
który, choć był bardzo sympatyczny, był, na mój gust, za bardzo
dziki. Gdzieś w tle przesuwają się sylwetki Ginger, dziewczynki
zakochanej na zabój w Harrym, Draco Malfoy'a, faszystowskiego
durnia, którego nie lubi chyba nikt, kto sam faszystą nie jest, a
także nauczycieli. Na najwyższym szczeblu władzy jest dyr,
Dumbledore, którego feniks mnie urzekł, ale on nie uczy przyszłych
pokoleń czarodziejów – śmieszna profesor McGongall, wredny
Snape, który skrywa wiele rzeczy nie tylko przed uczniami, ale i
nauczycielami, Quirrell, jak na mnie, bardzo zabawny, miły facet,
który raczej, powiedzmy prawdę, nie nadawał się do przedmiotu,
którego nauczał. Nie sposób wspomnieć także o duchach, które
były dla mnie dość dużym zaskoczeniem, jednak z zaskoczeń tych
pozytywnych. Przez to szkoła zaczyna przypominać nieco mroczny,
dawny zamek, jakim w rzeczywistości jest Hogward. Co, wraz ze
zbrojami i gadającymi duchami, nie mówiąc już o krwiożerczym
woźnym, tworzy niezwykle wiarygodne i niepokojące tło do
nieustannej wojny z Czarnym Panem, jaką musi stoczyć bohater.
Trudno nie wspomnieć o
gajowym, Hagridzie, który jest olbrzymem (nie pamiętam, czy mam
rację) i od razu podbił moje serducho swoją poczciwą
głupkowatością i innymi sympatycznymi (czy dzisiaj zbyt dużo razy
powtórzyłam ten przymiotnik? Wydaje mi się, że tak) cechami, a
także uśmiechem na swojej okrągłej twarzy, który potrafi
rozświetlić nawet najgorsze mroki, jakie panują w powieści.
Zawsze nie mogłam się doczekać fragmentów, w których przyjaciele
idą do niego w gościnę. To jednak, zdecydowanie, nawet lepsza
postać od Hermiony, ale jednocześnie ciepła i jakaś inna od
świata czarodziei, który rządzi się własnymi, żelaznymi
zasadami i jest pogrążona w mroku Czarnego Pana.
Wszystko ładnie i pięknie,
więc trzeba, chociaż trochę, namieszać i nachlapać arszenikiem
na pudrowane ciasto. Problem jest tego rodzaju, że powinnam
przeczytać tę książkę, kiedy miałam tyle lat, ile główny
bohater, a nie teraz, kiedy rozczytuję się w postapokaliptycznym SF
o bombach atomowych, heroic fantasy pełnym
smoków, wojen, biżuterii pełnej mrocznych mocy, lordów, elfów,
orków, namiestniczek i mnóstwa innych rzeczy, bardziej już
poważniejszych, no, przynajmniej od pierwszych dwóch tomów tej
sagi. Jednak nie mogę się przemóc, żeby czytać dalej,
przynajmniej, teraz kiedy
na mnie czeka coś, co bardziej lubię od szkoły dla czarodziei –
mnóstwo dorosłej fantastyki,
albo rozbudowanych sag o światach, których mapy zajmują czasami
kilka stron. Jednak żałuję i, kiedy będę mieć w życiu odrobinę
czasu więcej, na pewno pożrę następne tomy. Tylko... że już
nigdy nie zostanę, tak przynajmniej czuję, fanką świata tej
pisarki. Mimo wszystko – czegoś tu brakuje, a ja nie wiem czego.
Jednym z minusów książki,
bo przecież muszę się do czegoś przyczepić, jeśli coś takiego
istnieje, jest okładka jedynego w Polsce popularnego wydania,
pomijając oczywiście wydania kolekcjonerskie. Nawiązuje do
największych tradycji fantastycznych – malowanych okładek, dzieła
artysty, żadnych fotoszopowych grafik z dziewczynami w gotyckich
sukniach, już nie mówiąc o seksownych facetach bez koszulek, jak
to w paranormal romance bywa. Okładka jest utrzymana w brązach, z
jaśniejszymi akcentami, mimo tego – tak jak wnętrze książki –
wygląda dość infantylnie, trochę jak bajka i w dodatku – w
przeciwieństwie do następnych tomów – nie ma zaznaczonego,
pomijając przerażoną minę Harry'ego, mroku, jaki wypełnia
powieść. Szkoda, bo sam rysunek jest niczego sobie – szczerze
mówiąc, mógłby być lepszy.
Podsumowując? Chciałabym
zobaczyć Hogward, chociaż przez chwilę, jak każdy, nie oszukujmy
się, mugol. Chociaż ja jestem elfką (tak, patelnią z naleśnikami
jesteś, Kylie) a, niestety, elfy nie mogą się tam uczyć. Szkoda, bo
mroczna szkoła w kształcie zamku, do którego płynęło się w
łódkach, niedaleko lasu pełnego jednorożców jest raczej
atrakcyjniejszą ofertą niż zwykłe placówki edukacji i tortury
mugoli i innych istot, które czarodziejami nie są. Dlatego, mimo że
książka, jak (prawie) każda ma jakieś tam swoje wady, nie raz
pewnie wrócę, a kiedyś, kto wie, może przeczytam całą sagę, by
jeszcze raz zwiedzić mroczne korytarze i z Harrym i jego
przyjaciółmi zabić Czarnego Pana.
Tytuł: „Harry Potter i
Kamień Filozoficzny”
Autor: Joanne K. Rowling
Moja ocena: 6,5/10
Hagrid jest akurat pół olbrzymem - jego matka była olbrzymką, ale ojciec człowiekiem. ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Harrego Pottera! Od niego zaczęła się tak naprawdę moja miłość do książek :)
OdpowiedzUsuńHarry to tak naprawdę pierwsza "poważniejsza" seria, którą przeczytałam jako dziecko :D Zawsze będę miała do neigo sentyment
OdpowiedzUsuńHarry Potter wiele zmienił w literaturze dziecięco/młodzieżowej. Sama zaczęłam go czytać w okolicach matury i pierwsze dwa tomy na kolana mnie nie powaliło, ale już kolejne części pochłonęlam szybciutko :-)
OdpowiedzUsuńSeria o Harrym jest mi bardzo bliska :)
OdpowiedzUsuńPiękna recenzja. Harrego dażę wielkim sentymentem, często wracam do pierwszego tomu, bo to właśnie od niego wszystko się zaczęło.
OdpowiedzUsuńPamiętam jak dorwałam tę książkę w swoje łapki. To było coś. Świetny tekst!
OdpowiedzUsuńZawsze marzyłam aby dostać list z Hogwartu :3 Uwielbiam Harrego. Jest to chyba najlepsza książka na świecie. Ekranizacje również są wspaniałe :D
OdpowiedzUsuńO Harrym można pisać w nieskończoność ;) To po prostu genialna historia, nie do zastąpienia :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tą serię, chętnie do niej wracam :)
OdpowiedzUsuńKocham Harry'ego Pottera, dla mnie zawsze to będzie milion na dziesięć i nic tego nie zmieni, dlatego z wieloma rzeczami się z Tobą nie zgadzam. Muszę się jeszcze trochę poprzyczepiać, choć widzę, że nikt przede mną nie zwrócił na to uwagi. Przede wszystkim nie Servus Snape, tylko Severus, nie Ginger, tylko Ginny, Hagrid był półolbrzymem, nie peron 3/4 tylko 9 i 3/4, nie McGongall, tylko McGonagall i nie Hogward tylko Hogwart... Wiem, szczegóły, ale dla mnie jako fanki Harry'ego są bardzo ważne:)
OdpowiedzUsuńKilka razy zabierałam się do przeczytania tej książki ale nigdy nie mogłam dojść dalej nisz jeden rozdział. Chyba znowu spróbuję!
OdpowiedzUsuń