wtorek, 16 września 2014

Marzenie każdego mugola. Recenzja książki

Kto chciałby zobaczyć smoka? Ja! Naprawdę. Tylko wtedy, kiedy miałabym Pierścień, jak Bilbo Baggins albo Smoczy Hełm i Czarny Miecz jak Turin (albo gdybym była ich matką, jak Dany z Pieśni Lodu i Ognia) Potraktowałabym ziejącego ogniem, gigantycznego jaszczura jako ciekawostkę, albo, kto wie, robiłabym mu zdjęcia, by później przesłać do Internetu i chwalić się, powiem to po angielsku, bo jest ładniej, selfie ze smokiem. A kto chciałby być Wybrańcem, który musi urtować świat przed zagładą? No... Już niekoniecznie. Nie lubię walczyć, broń lubię oglądać tylko na zdjęciach w książkach i w Internecie, o wojnie i walczeniu z orkami już lepiej nie wspominam. Chyba że walka nie byłaby na miecze, łuki, szable tarcze i inne takie, ale na magię. Wtedy mogłabym zgłosić się na ochotniczkę, bo kto nie chciałby, żeby pisano o nim książki i te książki jeszcze były sławne, już nie mówiąc o tworzeniu filmów na mój temat. Bo wiecie, chyba żadna celebrytka, nawet ta Miley Cyrus z wywalonym jęzorem nigdy nie będzie taka popularna jak ktoś, kto uratował świat, nawet jak stanie na nim i zrobi rowerek. Także w końcu dochodzę do wniosku, że warto walczyć z facetem, którego twarz jest podobna bardziej do żmii niż do człowieka, albo z facetem, który jest większy od gór i w dodatku ma żelazną koronę. Mówię wam, komercyjny sukces gwarantowany.

Gorzej, kiedy nie wiesz, że jesteś wybrany. Męczysz się ze szkołą, która w twoim wypadku nie jest do niczego potrzebna (skoro tak, to ja też jestem wybrańcem, wow, jak fajnie) i w dodatku z żałosną dulszczyzną, tą twoją głupią, najczęściej przyszywaną, która jest płytka i durna, że na wymioty bierze. I pewnego pięknego dnia dowiadujesz się, że jesteś wybrankiem, kimś więcej niż tylko wzgardzonym człowiekiem. Ba! Jesteś nawet kimś więcej niż zwykłym wybrankiem. Trochę się kojarzy z paranormalami, prawda? Zwykła, amerykańska licealistka, która pewnego dnia dowiaduje się, że jest demonem. Albo aniołem. Albo, ja wiem, wróżką, elfem czy czymś w rodzaju. Nawet czasami trollem. Czy, też bywa, twój ukochany jest wampirem, a najlepszy przyjaciel, również trochę ukochany, wilkołakiem. Ale przecież te małe, miłe pasożytki próbują tylko naśladować kogoś, kto to wszystkim wymyślił, wiedząc, że przyniesie mu to więcej pieniędzy niż pisanie o kolejnym superherosie z wysuwanymi z ramion pistoletami na laser. A tym kimś jest właśnie Autorka tej powieści.

Harry nigdy, w gruncie rzeczy, nie zaznał miłości. Drobny, chudy i blady dzieciak z dziwną blizną na czole w kształcie błyskawicy mieszkał uwięziony w izebce pod schodami w domu swojego wrednego wuja, równie wrednej co brzydkiej i głupiej ciotki oraz ich synka-pieszczoszka Dursely'a, obrzydliwego i głupiego jak jego rodzice, a pojawił się jako zawiniątko pod drzwiami pewnej nocy. Rodzinka, mimo że ciotka była siostrą jego matki, która zginęła w wypadku samochodowym (przynajmniej tak wujostwo powiedzieli Harry'emu) traktuje chłopca gorzej niż zwykłego przybłędę. Dlaczego? Ano dlatego, że jego matka, Lily, była czarownicą i on też ma jakieś czarodziejskie moce, tylko, oczywiście, nie wie o tym, dopóki pewnego dnia wąż w ZOO przemówił do niego. Niedługo potem dostaje list z Hogwartu, co jest jakby szansą na ucieczkę od rodziny, a także początkiem niezwykłej przygody w świecie, który, jak się dowiaduje, zawsze był jego światem. Wraz z bohaterem dowiadujemy się więcej o świecie czarodziei, istniejącym gdzieś tam, niby w naszym świecie, ale będącym jakby jego zakrzywieniem, na tyle skutecznym, że zwykli ludzie nie są w stanie zauważyć, na przykład, Szkoły Magii i Czarodziejstwa, będącym ogromnym, i, moim zdaniem, ponurym zamczyskiem. Harry w końcu trafia do szkoły i spotyka już tam różnych, bardzo różnych ludzi, ale w końcu zaprzyjaźnia się Ronem Weasley'em i zadzierającą nosa kujonką Hermioną Granger (to chyba jakiś piękny wyjątek, bo z zasady z zadzierającymi nosa kujonkami ciężko się zaprzyjaźnić, wiem to z doświadczenia). Jest także wielu ciekawych nauczycieli – Dumbledore, McGongall, Quirrell (mój faworyt) a także wredny i brzydki Serwus Snape. Tytułowy Kamień Filozoficzny jest niezbędny do stworzenia Eliksyru Życia, który jest potrzebny Lordowi Voldemortowi do odrodzenia się, po tym, jak umarł w domu Potterów. Coś w stylu tego, czym był dla Saurona Pierścień Jedyny w każdym razie. Harry, Ron i Hermiona, wykrywając spisek Snape'a, muszą powtrzymać jednego i drugiego przed spełnieniem swoich mrocznych nadziei.

Pewnie zanudzam, bo każdy zna Harry'ego, jak nie z książek to z filmów, a reszcie, że tak powiem, na pewno słyszeli czy widzieli w Empiku czy w jakiejkolwiek innej księgarni. Ale pozwólcie, proszę, by moim dziwactwom stało się zadość. Zresztą, saga o Harrym jest tak skonstruowana, by rosnąć z czytelnikiem, więc chyba przypomnienie co było na początku, jest przydatne (sama przyznam się z niejakim wstydem, że musiałam już posiłkować się nieco Wikipedią, co znaczy, że z moją pamięcią coś jest nie tak), chyba że jesteście gigantycznymi fanami sagi i znacie wszystkie szczegóły (ja tak mam z książkami Tolkiena, ale nie chwalę się, bo obiecałam sobie, że będę skromna). W każdym razie myślę, że znam i pamiętam tę książkę na tyle, by nakreślić na jej temat kilka słów.

Dzisiaj książka, a właściwie saga, wyróżniałaby się tylko świetnym warsztatem Autorki i akcją bez infantylizmu, przynudzania i niezbędnego teraz wszędzie romansu oraz mroczną, duszną atmosferą. Bo ile teraz jest podobnych książek? Tych wszystkich Akademii Mitu, szkół magicznych, obozów dla mitologicznych stworów lub mrocznych, wiktoriańskich szkółek dla słodkich dziewczątek w koronkach, gdzie nagle zaczynają mieć miejsce jakieś straszne, niewytłumaczalne wydarzenia. Jednak książkę naprawdę się doceni, jeśli pomyśli się, że to właśnie ona rozpoczęła to wszystko. Sprawiła, że do skostniałej literatury dla nastolatek, pełnej głupiutkich dziewuszek, których jedynym problemem jest brak chłopaka, wlecieli najpierw czarodzieje na miotłach, później wszelkie odmiany wampirów, wilkołaków, istot mitologicznych, a wydawcy odkryli, że pisanie fantasy dla nastoletniego odbiorcy jest tak opłacalne, jak kopalnie złota podczas podboju Ameryki przez konkwistadorów. I być może przełom nigdy by nie nastąpił, gdyby nie ta powieść. Wcześniej bano się pisać dla młodzieży, prawdopodobnie myśląc, że młodzież czyta tylko lektury szkolne i to, co dotyczy ich problemów – wydumane historyjki o chłopaczkach i dziewuszkach, którzy chodzą do szkoły, ale, jak wynika z powieści, nie przejmują się. Po tej sadze wszyscy ze zdziwieniem zauważyli, że młodzież raczej woli fantastykę, odkrywanie nowych światów, niż przywołanie po raz tysięczny rzeczywistości, którą każdy w gruncie rzeczy zna. To właśnie Autorka tej książki odkryła dla nas, młodzieży (no i dla dzieci, nie będę taka samolubna) fantastykę.

Myślę, że rzeczą, która odciągnęła dzieciaki od gier RPG i zwabiła do tej książki, jest właśnie fabuła jak z gier RPG. Wielkie, tajemnicze, mroczne zamczysko, wiedza tajemna i akcja – Autorka nie pozwala, żeby w książce nic się nie działo, a postacie przechodziły się tak po prostu i rozmawiały. Od początku zaczyna się dość szybko, a później przyspiesza, niczym pociąg ze stacji 3/4 na dworcu King's Cross. I to jest w tej książce najlepsze – nawet ja siedziałam wciśnięta w fotel i nie mogłam przestać czytać, bo co jedno się skończyło, zaczęło się następne, jeszcze ciekawsze. I w dodatku Autorce udało się rozegrać to na tyle dobrze, że szybka jazda nie nuży, ani nie zrywa węzłów przyczynowo-skutkowych, jak to czasami się mniej zdolnym pismaczkom zdarza (to wytłumaczenie, dlaczego czasami czytając jakąś fatalną książkę, siedzę i z półgodziny przerzucam kartki, zastanawiając się, dlaczego bohaterka jest na plaży, jeśli ostatnio była w środku panicznej walki ze wściekłymi wilkami i okazuje się, że wystarczyło kilka słów, a bohaterka uciekła swoim prześladowcom i następne kilka, by całowała się ze swoim ukochanym. I nie, nie brałam znikąd przykładu, sama wymyśliłam). Szczególnie że Autorka wszystko tak ciekawie wymyśliła i opisała, że trudno nie być obojętnym nawet na kupowanie różdżki, już nie mówiąc o czymś takim zaskakująco nowym jak mecz quidicha (czy jak to się pisze), co naprawdę wygląda widowiskowo, gdy przeczyta się o tym w książce i wyświetli, dzięki plastycznym zdaniom Autorki, na ekranie wyobraźni.

No właśnie. Język Autorki jest prosty, lekki i precyzyjny (co sprawia, że czyta się szybko i z przyjemnością, nie martwiąc się o to, że nie rozumiemy jakiegoś słowa, lub jakiejś skomplikowanej, wymyślnego porównania do czegoś, co człowiek nigdy na oczy nie widział i Autor także) ale jednocześnie bardzo bogaty i malowniczy. Mimo że nie stosuje jakiś wymyślnych metafor, jej słowa jednak działają na nas, widzimy przed oczami, są jakby ruchomymi obrazami, w dodatku kolorowymi (gdyby tylko pojawiało się tam więcej słonecznej żółci, zamiast zamglonych, angielskich pól czy ciemnych korytarzy!). To, o czym pisze Autorka i co, w niektórych aspektach wydaje się nieprawdopodobne, staje się tutaj czymś żywym w każdym szczególe. A szczegółów jest wiele, niektóre zabawne, niektóre dziwne (jak gadający obraz, proszek Fiuu), ale wszystkie pasujące do świata wykreowanego przez Autorkę jak ulał. Dialogi między bohaterami są niewymuszone, proste, ale jednocześnie posiadające wszystkie cechy żywego, normalnego ludzkiego języka – nie są wydumanymi przemowami, ale także nie są, na szczęście, prostymi (by nie rzec: prostackimi) zbitkami kilku słów, najczęściej pochodzących z angielskiego. Jest klasycznie i ładnie. Czyli tak, jak lubię.

Warto zwrócić także uwagę na niewielką część końcową – przypisy od tłumacza, (jednego, obok Skibniewskiej, z najlepszych tłumaczy fantastyki w Polsce) pana Polkowskiego, które dowodzą, że nie wszystko w książce nie jest oczywiste i niektóre kwestie językowe wymagają zrozumienia – to także świadczy o ogromnym wyczuciu językowym Autorki i jej bogatym słownictwie. Dla mnie chyba największą ciekawostką było to, skąd wzięło się imię Jęczącej Marty. Okazało się, że nie jest ono takie oczywiste, a i wiele mówi o tym, jaka była. A właściwie jaki był jej duch.

Może jestem inna, ale żal mi jest rodziny Harry'ego, a jednocześnie bardzo ich lubię tą samą dziwną sympatią co rodzinkę Dulskich (hm, zbieżność nazwisk) z dramatu Gabrieli Zapolskiej i innych pociesznych istotek, które są takie złe, że aż żal, albo próbują być złe. Nie budzą we mnie obrzydzenia, a także, co dziwne, jeszcze większej sympatii do Harry'ego. Dudley jest miłym, sympatycznym młodzieńcem, nawet lepszym od głównego bohatera, który wydał mi się zbyt zahukany, miły, mało wygadany i przez to jakoś zdominowany przez Rona, a później przez wymądrzającą się Hermionę. Mało wyrazisty, jak na głównego bohatera, z minimalną pewnością siebie, nie mówiąc już o nieśmiałości. Wiadomo, że po takiej traumie nawet Batman miałby problemy, ale Harry, jak na mój wredny gust, za bardzo ginie pod silnymi osobowościami swoich przyjaciół – Hermiony, którą bardzo polubiłam (rzadko zdarza się, by kujonka była taka miła), chociaż nie jest taką rozbudowaną postacią jak Harry i Rona, który, choć był bardzo sympatyczny, był, na mój gust, za bardzo dziki. Gdzieś w tle przesuwają się sylwetki Ginger, dziewczynki zakochanej na zabój w Harrym, Draco Malfoy'a, faszystowskiego durnia, którego nie lubi chyba nikt, kto sam faszystą nie jest, a także nauczycieli. Na najwyższym szczeblu władzy jest dyr, Dumbledore, którego feniks mnie urzekł, ale on nie uczy przyszłych pokoleń czarodziejów – śmieszna profesor McGongall, wredny Snape, który skrywa wiele rzeczy nie tylko przed uczniami, ale i nauczycielami, Quirrell, jak na mnie, bardzo zabawny, miły facet, który raczej, powiedzmy prawdę, nie nadawał się do przedmiotu, którego nauczał. Nie sposób wspomnieć także o duchach, które były dla mnie dość dużym zaskoczeniem, jednak z zaskoczeń tych pozytywnych. Przez to szkoła zaczyna przypominać nieco mroczny, dawny zamek, jakim w rzeczywistości jest Hogward. Co, wraz ze zbrojami i gadającymi duchami, nie mówiąc już o krwiożerczym woźnym, tworzy niezwykle wiarygodne i niepokojące tło do nieustannej wojny z Czarnym Panem, jaką musi stoczyć bohater.

Trudno nie wspomnieć o gajowym, Hagridzie, który jest olbrzymem (nie pamiętam, czy mam rację) i od razu podbił moje serducho swoją poczciwą głupkowatością i innymi sympatycznymi (czy dzisiaj zbyt dużo razy powtórzyłam ten przymiotnik? Wydaje mi się, że tak) cechami, a także uśmiechem na swojej okrągłej twarzy, który potrafi rozświetlić nawet najgorsze mroki, jakie panują w powieści. Zawsze nie mogłam się doczekać fragmentów, w których przyjaciele idą do niego w gościnę. To jednak, zdecydowanie, nawet lepsza postać od Hermiony, ale jednocześnie ciepła i jakaś inna od świata czarodziei, który rządzi się własnymi, żelaznymi zasadami i jest pogrążona w mroku Czarnego Pana.

Wszystko ładnie i pięknie, więc trzeba, chociaż trochę, namieszać i nachlapać arszenikiem na pudrowane ciasto. Problem jest tego rodzaju, że powinnam przeczytać tę książkę, kiedy miałam tyle lat, ile główny bohater, a nie teraz, kiedy rozczytuję się w postapokaliptycznym SF o bombach atomowych, heroic fantasy pełnym smoków, wojen, biżuterii pełnej mrocznych mocy, lordów, elfów, orków, namiestniczek i mnóstwa innych rzeczy, bardziej już poważniejszych, no, przynajmniej od pierwszych dwóch tomów tej sagi. Jednak nie mogę się przemóc, żeby czytać dalej, przynajmniej, teraz kiedy na mnie czeka coś, co bardziej lubię od szkoły dla czarodziei – mnóstwo dorosłej fantastyki, albo rozbudowanych sag o światach, których mapy zajmują czasami kilka stron. Jednak żałuję i, kiedy będę mieć w życiu odrobinę czasu więcej, na pewno pożrę następne tomy. Tylko... że już nigdy nie zostanę, tak przynajmniej czuję, fanką świata tej pisarki. Mimo wszystko – czegoś tu brakuje, a ja nie wiem czego.

Jednym z minusów książki, bo przecież muszę się do czegoś przyczepić, jeśli coś takiego istnieje, jest okładka jedynego w Polsce popularnego wydania, pomijając oczywiście wydania kolekcjonerskie. Nawiązuje do największych tradycji fantastycznych – malowanych okładek, dzieła artysty, żadnych fotoszopowych grafik z dziewczynami w gotyckich sukniach, już nie mówiąc o seksownych facetach bez koszulek, jak to w paranormal romance bywa. Okładka jest utrzymana w brązach, z jaśniejszymi akcentami, mimo tego – tak jak wnętrze książki – wygląda dość infantylnie, trochę jak bajka i w dodatku – w przeciwieństwie do następnych tomów – nie ma zaznaczonego, pomijając przerażoną minę Harry'ego, mroku, jaki wypełnia powieść. Szkoda, bo sam rysunek jest niczego sobie – szczerze mówiąc, mógłby być lepszy.

Podsumowując? Chciałabym zobaczyć Hogward, chociaż przez chwilę, jak każdy, nie oszukujmy się, mugol. Chociaż ja jestem elfką (tak, patelnią z naleśnikami jesteś, Kylie) a, niestety, elfy nie mogą się tam uczyć. Szkoda, bo mroczna szkoła w kształcie zamku, do którego płynęło się w łódkach, niedaleko lasu pełnego jednorożców jest raczej atrakcyjniejszą ofertą niż zwykłe placówki edukacji i tortury mugoli i innych istot, które czarodziejami nie są. Dlatego, mimo że książka, jak (prawie) każda ma jakieś tam swoje wady, nie raz pewnie wrócę, a kiedyś, kto wie, może przeczytam całą sagę, by jeszcze raz zwiedzić mroczne korytarze i z Harrym i jego przyjaciółmi zabić Czarnego Pana.

Tytuł: „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”
Autor: Joanne K. Rowling
Moja ocena: 6,5/10 

12 komentarzy :

  1. Hagrid jest akurat pół olbrzymem - jego matka była olbrzymką, ale ojciec człowiekiem. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam Harrego Pottera! Od niego zaczęła się tak naprawdę moja miłość do książek :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Harry to tak naprawdę pierwsza "poważniejsza" seria, którą przeczytałam jako dziecko :D Zawsze będę miała do neigo sentyment

    OdpowiedzUsuń
  4. Harry Potter wiele zmienił w literaturze dziecięco/młodzieżowej. Sama zaczęłam go czytać w okolicach matury i pierwsze dwa tomy na kolana mnie nie powaliło, ale już kolejne części pochłonęlam szybciutko :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Seria o Harrym jest mi bardzo bliska :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękna recenzja. Harrego dażę wielkim sentymentem, często wracam do pierwszego tomu, bo to właśnie od niego wszystko się zaczęło.

    OdpowiedzUsuń
  7. Pamiętam jak dorwałam tę książkę w swoje łapki. To było coś. Świetny tekst!

    OdpowiedzUsuń
  8. Zawsze marzyłam aby dostać list z Hogwartu :3 Uwielbiam Harrego. Jest to chyba najlepsza książka na świecie. Ekranizacje również są wspaniałe :D

    OdpowiedzUsuń
  9. O Harrym można pisać w nieskończoność ;) To po prostu genialna historia, nie do zastąpienia :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Uwielbiam tą serię, chętnie do niej wracam :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Kocham Harry'ego Pottera, dla mnie zawsze to będzie milion na dziesięć i nic tego nie zmieni, dlatego z wieloma rzeczami się z Tobą nie zgadzam. Muszę się jeszcze trochę poprzyczepiać, choć widzę, że nikt przede mną nie zwrócił na to uwagi. Przede wszystkim nie Servus Snape, tylko Severus, nie Ginger, tylko Ginny, Hagrid był półolbrzymem, nie peron 3/4 tylko 9 i 3/4, nie McGongall, tylko McGonagall i nie Hogward tylko Hogwart... Wiem, szczegóły, ale dla mnie jako fanki Harry'ego są bardzo ważne:)

    OdpowiedzUsuń
  12. Kilka razy zabierałam się do przeczytania tej książki ale nigdy nie mogłam dojść dalej nisz jeden rozdział. Chyba znowu spróbuję!

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!