Czasami,
u dobrego pisarza, pojawia się książka, która okazuje się być
zaskoczeniem dla fanów. Negatywnym, oczywiście. Albo pisarz stacza
się po równi pochyłej jak wszystko zresztą w tych czasach. No nie
wszystko. Na przykład w muzycznym undergroundzie, którego w
większości jestem fanką, zdarzają się jeszcze doskonałe,
niezwykle dojrzałe i ciekawe albumy muzyczne, a także artyści –
jak na przykład specjalistka od celtycko - new age'owych brzmień,
Enya – którzy wciąż trzymają bardzo dobry poziom. Ale jeśli
chodzi o muzykę i literaturę bardzo popularną, artyści, którzy w
latach 90. zachowywali się, jak na artystów przystało, za
przeproszeniem, liczą tylko kasę w ciemnych kątach swoich jachtów
i apartamentów, albo próbują się przystosować do naszych,
nowoczesnych czasów, produkując kolejne pozycje do kolekcji shitów,
które, co najwyżej, trzeba przesłuchiwać dwa, trzy razy, w
przeciwnym razie grozi to odpadnięciem uszu czy ohydnymi
ranami na ludzkich słuchach. Już nie mówiąc o utworach ludzi,
którzy w naszym pięknym, XXI wieku, na razie przebiegającym
beztrosko, bez żadnego
konfliktu wojennego ani czegoś innego. Uszy opadają. Ale co ja o
muzyce sobie gaworzę, jak tu trzeba pisać recenzję książki
powyżej.
Jakby
z literaturą nie było tak samo. Wystarczy iść do
najpopularniejszej, sieciowej księgarni w kraju, Empiku. Znam się
na tym trochę, więc wiem, ile radosnej, ale słabej twórczości
zalega na półkach z bestsellerami, z, o zgrozo, fantastyką (i
polską i zagraniczną) już o powieściach obyczajowych nie
wspominając. Erotyki, rzecz jasna, z wielu powodów, mnie nie
interesują, i, szczerze mówiąc, chyba nigdy nie będą mnie
interesowały. Ale wróćmy do bestsellerów. Zdarzają się bardzo,
ale to bardzo ciekawe pozycje, jak choćby często przeze mnie
wspominane Igrzyska Śmierci,
ale i takie książkowe porażki jak Niezgodna czy
Zmierzch –
niesamowita historia o świecących wampirach, o wampirach czystych i
wampirach wampirycznie
seksownych, o wilkołakach dumnie prezentujących gołe kaloryfery na
klatkach piersiowych (a po przemianie z wilka w człowieka latających
całkowicie na nago) oraz o ludzkiej dziewczynie wciąż
przygryzającej wargę i potykającej się o powietrze. Ej, dlaczego
nie piszczycie? A powinniście, chociaż ze strachu, bo to przecież
straszniejsza od największych, dziewiętnastowiecznych horrorów
opowieść! Niech się Dracula do trumny schowa, szczególnie
dlatego, że na ścianie mieszkania wampirków, tak, nie
przecierajcie oczu, wisi krzyż. Jak mi nie wierzycie, zajrzyjcie do
książki. Albo nie, bo to literackie zło, prawdziwy
literacki koszmarek, względnie lekkie czytadło. I wydawałoby się,
że reszta książek tej pisarki też może być taka. Czy na pewno
jest?
Czasami,
jak w opisanych wyżej przykładach, dobry artysta stacza się. A
czasami jednak ktoś, na kim postawiliśmy już teoretyczny krzyżyk,
wynajduje coś, co naprawdę może zachwycić, a przynajmniej nie
zdegustować. W muzyce przykładem jest takie One Direction. Midnight
Memories jak
na miałki, komercyjny pop słucha się nieźle. Albo Justin Bieber,
który za kilka lat prawdopodobnie
udowodni, że potrafi zaśpiewać piosenkę w klimatach R&B bez
audiotune. Ale znów mówiąc o literaturze, a nie znów o muzyce,
właśnie pani od świecących wampirków jest chyba najlepszym
przykładem. Naprawdę! Bardzo Znośna Książka jej autorstwa może
do wybitnych nie należy, ale sprawia, że pisarka ma już krótszą
drogę, bym wybaczyła jej grzech, jakim była saga o seksownych
krwiopijcach (wydaje mi się, że warsztat poprawia się w miarę
pisania, przynajmniej u większości pisarzy, więc się w sumie nie
dziwię). I nie mówcie, że to jest nieprawda – powieść nie
odniosła takiego sukcesu jak opowiastki o wampirach, a to już o
czymś świadczy. Może nawet o tym, że pisarka wysiliła się i
stworzyła
swój świat z przyszłości, może nieprawdopodobny,
ale to zawsze coś.
Ziemię zaatakowały Dusze,
przybysze z odległego kosmosu i opanowały ją. Dusze to coś w
rodzaju pasożytów, wykorzystujących ciało swojego żywiciela, ale
całkowicie zabijając jego umysł, jego duszę, wewnętrzne ja czy
coś w tym rodzaju. W każdym razie dusza żyje w naszym ciele, a my
umieramy, a obecność Duszy można jedynie wyczytać po jasnych,
świecących oczach. Jak możecie się domyślać, ludzi mających
swoją, własną duszę jest coraz mniej, właściwie ich już nie
ma, a ci, co zostali, schowali się i starają się likwidować tyle
Dusz, ile zdołają.
Melanie była jedną z nich,
dopóki pewnego dnia, a raczej nocy, złapano ją i wszczepiono
wyjątkową Duszę – nazywaną Wagabundą, czyli taką, która
zwiedziła bardzo dużo planet. Jednak Melanie – uwięziona w swoim
ciele – nie poddaje się i wciąż walczy z Duszą. W miarę
rozwoju akcji Wagabunda zaprzyjaźnia się z Melanie, a w końcu
nawet chce odejść od ciała dziewczyny, bo Melanie ma ukochanego i
młodszego brata. Na szczęście nasza bohaterka znajduje miejsce do
mieszkania w pewnej umierającej dziewczynie i nawet zyskuje
chłopaka, który nie zakochał się w ciele, ale w tym czy naprawdę
jest – w białej, bezkształtnej materii (gdyby nigdy jej nie
spotkał, zakochałby się prawdopodobnie w amebie czy w meduzie,
tylko problem byłby tego rodzaju, że nierozumna istotka nie
wiedziałaby, że to coś wielkiego ją kocha, dlatego dusza jest
lepsza) i nie mówicie, że to coś dziwnego. Teraz są czasy na
kochanie wszystkiego. Nawet Dusz. W każdym razie wszystko zostało
posypane refleksjami na tematy, które może świeże nie są, ale
wciąż ludzi inspirują: istota człowieczeństwa, miłość, piękno
tego świata, życie, zdrada podobnych do siebie, którzy robią,
zdaniem zdrajcy, źle (czyli kłopoty z lojalnością, które dla
Wagabundy są naprawdę Problemami i wredną, głupią policjantką
biegającą za głównymi bohaterkami i wymachującą pistoletem,
który mógłby zabić Wagabundę naprawdę, a z nią
Melanie).Wnioski, do których Autorka dochodzi, nie są odkrywcze,
ale pokrzepiające i, moim pesymistycznym, skromnym zdaniem,
prawdziwe. Świat jest nawet piękny, szczególnie jak się ma
książki, kakao i ciepły dom, do którego można wrócić. Prawda?
Pomysł,
przyznacie, bardzo ciekawy. Jeszcze z tym takim czymś nie spotkałam.
Nie chodzi tu o samą procedurę uwalniania ludzi od Dusz, czy
wstrzykiwania ich do ludzi, co, muszę przyznać, jest niezwykle
twórcze, jak na tą pisarkę, stworzenie innych planet, na których
była Wagabunda, a także organizacja świata zainfekowanego przez
przybyszy z kosmosu. Seriale, sklepy, szpitale i inne organizacje,
przy założeniu, że Dusze są troskliwe i tak dalej, wyglądają
zupełnie inaczej niż za czasów, kiedy władcami planety byli
ludzie (zauważcie, że gdyby udało mi się zaakceptować świecące
w promieniach słońca, wegetariańskie wampirki, doszłabym do
wniosku, że pisanie o istotach ludzioopodobnych, które ludźmi nie
są motywem przewodnim w twórczości tej pisarki. Ciekawe, czy
wierzy w UFO?) dzięki czemu książkę czyta się jednym tchem,
nawet kiedy napotykamy nużąco nudne, niewnoszące
nic do fabuły fragmenciki o tym, jak Wagabundo-Melanie jeździ z
mężczyznami po jedzenie. Co więcej, z grubsza, wszystko jest
uporządkowane i logiczne, nie ma chaosu i kompletnie nielogicznych
wstawek, a co Autorce sprawiałoby jakieś trudności, na przykład
sprawa polityki czy ekonomii (w tym świecie nie używano pieniędzy,
wyobraźcie sobie, książki były za darmo!) zostało zgrabnie
wyminięte. I dobrze. Po co ma udawać, że wie coś, o czym tak
naprawdę nie ma pojęcia? Inni pisarze tak robią i wychodzą na tym
co najmniej źle.
Bohaterowie nie są śmieszni
i papierowi jak w słynnej powiastce o wampirach, nie ma także, na
szczęście, żądnej Mary Sue. Melanie jest raczej wojowniczką,
chociaż, ze zrozumiałych względów, nie dowiadujemy się o niej
zbyt dużo. Zresztą wszyscy ludzie, którzy zostali na ziemi, z
oczywistych powodów stali się przede wszystkim wojownikami.
Oczywiście nie mówię o tym chłopaku od ameb, Ianie, który
zakochał się głównej bohaterce (pisarka uważa, chyba żeby być
szczęśliwym, trzeba mieć ludzkie ciało i być z kimś w
związku... No cóż, ale w tym przykładzie, hm. Nie ważne) Dusze
są natomiast miłe, no, z jednym wyjątkiem. Najbardziej jednak
spodobała mi się postać wuja Jeba (tak, tak się nazywał; imię
to było związane również z tym że czasów, kiedy wszyscy żyli w
błogiej nieświadomości i myśleli, że nie grozi żadne
niebezpieczeństwo, o niebezpieczeństwie z Kosmosu już nie mówiąc,
on wymyślał różne teorie spiskowe i organizował kryjówkę),
który jest naprawdę barwną postacią, której, mimo wszystko, po
prostu nie da się nie lubić. Wagabunda w pewien sposób też jest
sympatyczna, ale czasami Autorka nie mogła się powstrzymać i za
bardzo idealizowała bohaterkę, uwypuklając jej przywiązanie do
Melanie i pochwałę dla ludzkiego życia oraz do znudzenia
powtarzając, że chociaż Dusza ta zwiedziła niemal cały
wszechświat, najlepiej jednak czuje się tu, na Ziemi i to jest
najpiękniejsza planeta bla, bla, bla. Czy naprawdę nie mogłaby
zrobić tego bardziej delikatnie, z większym wyczuciem?
Okładka, ta niefilmowa
(zapewne wiecie, że książki zrobili film, jednak ja go nie
oglądałam, mimo że wyglądał na całkiem porządny) prezentuje
się nieźle: mamy na niej twarz, Melanie zapewne, z okiem, z
charakterystyczną srebrną otoczką wokół źrenicy, oznaczającą,
że w środku mieści się dusza. Niezbyt pomysłowe, ale całkiem
niezłe. Jedna z wersji filmowych okładek jest podobna, tyle że
twarz należy do aktorki grającej w filmie Melanie. Co do tej
drugiej okładki filmowej, nie podoba mi się, prawdopodobnie
dlatego, że aktorzy grający Melanie, Jareda i Jaime'go w ogóle mi
nie pasują i w ogóle okładka jest taka jakaś zwyczajna. A ja nie
lubię zwyczajnych okładek.
Język...
Uwaga, uwaga
czeka
was wielkie zaskoczenie, bo nawet jak już stosuje swoją ulubioną
narrację osobową, to robi to z punktu widzenia, jakby nie patrzeć,
istoty pochodzącej z Kosmosu, a kursywą dodaje to, co w świadomości
do Duszy mówi Melanie oraz zgrabnie oddziela wspomnienia Wagabundy i
dziewczyny. Odtrutka na punkt widzenia Belli i tego wilkołaka bez
koszuli, Jacoba oraz ich jęki. W książce tej samej Autorki. Kto by
pomyślał! Język tej powieści zaskoczył mnie – bo jeśli sposób
pisania Autorki w słynnym Zmierzchu
był,
delikatnie mówiąc, pozbawiony nawet najmniejszych ozdób i
pochodzący z bloga nastoletniej fanki One Direction, tu jest po
prostu komunikatywny i prosty, co sprawia, że czyta się bardzo
szybko, wzrok niemal prześlizguje się między stronami. Momentami
wciąż da się wyczuć nieporadność językową wcale nie
pochodzącą od tłumaczki (sprawdzałam angielski oryginał i
okazało się, że mam rację), ale zasób słownictwa Autorki jest
znacznie większy, niż to miało
miejsce w jej debiucie, chociaż czasami jakby Autorka nie wiedziała
jak napisać, by przedstawić czytelnikowi to, co ma na myśli.
Czasami także, szczególnie przy końcu, przystaje panować nad
sentymentalnymi wstawkami i język staje się pełen niepotrzebnych
ozdobników, opisów czyjeś słodkiej urody (ale także wyznań
miłosnych Iana), wzniosłych przemówień i myśli, zupełnie pasuje
nie tylko do tej książki, ale również w ogóle do Autorki i jej
stylu. Dlatego jest nierówno, ale z
reguły
bardzo dobrze. Da się przeczytać do końca, nawet czasami się
roześmiać, czy poczuć w sercu smutek. Dialogi są proste,
przyziemne, dostosowane nawet do tego, kto te słowa wypowiada, a,
czasami, do charakteru danej osoby, są więc wiarygodne i bardzo się
dobrze je czyta.
Opisy też są. Chociaż to
może zabrzmi dziwnie, ale taka jest prawda. Pojawiają się od czasu
do czasu, żeby zrobić tło na nadchodzące wydarzenia: pustynia,
jaskinie, szpital. Chociaż Autorka nie bawi się w poetyckie
opisywanie à la Orzeszkowa, jak to robiła czasami w swojej
debiutanckiej sadze. Są konkrety i jest dobrze – bo chociaż nie
ma magii, nastroju, ale przynajmniej wiemy, że wydarzenia nie
rozgrywają się na zielonym czy niebieskim ekranie, ale w jakimś
określonym miejscu. Opisy przeżyć, niestety, są często
przesłodzone, ale to tylko na końcu – gdy wszystko się dobrze
dla każdego kończy (chociaż niby wszystko kończy się happy
endem, jest fajne, ale po przeczytaniu kilku książek, w których
zakończenie nie jednoznacznie dobre zrobiłam się bardzo wymagająca
nawet w tej kwestii). Jednak ogólnie jest też dobrze i nawet dość
ciekawie. Nie ma litowania się na swoim złym losem narzekaniem na
cały świat i wylewania łez na wylanym mlekiem, jak to robiła
nasza dobra, stara znajoma, Bella Swan.
Fabuła,
jak zwykle u tej Autorki, jest rozwleczona ponad przyzwoitość.
Wiele bym stąd wyrzuciła, szczególnie niektóre wydarzenia z
jaskini i te wypady z chłopkami po jedzenie. Po co opisywać takie
wydarzenia, jak one nic nie wnoszą do fabuły? A jeśliby już
chciała, by opowieść dorównałyby objętością jednemu tomowi
sagi o wampirach, ja, na miejscu Autorki, bardziej zagłębiłabym
się w wątki psychologiczne, w strukturę społeczności żyjącej w
jaskini, albo w kwestię tych, z których wybudzano, czyli usuwano
mieszkające w nich Dusze. Jest tyle ciekawych wątków spraw i
wątków, które mogłyby zostać dodane, jednak pisarka –
oczywiście – poszła w najbardziej banalną stronę i nadmuchała
książkę niepotrzebnymi scenami, które, w gruncie rzeczy,
przynudzają i męczą (szczególnie te w jaskiniach).
Szczerze i ogólnie mówiąc,
byłam naprawdę zaskoczona jakością powieści, jak i tym, że
naprawdę mi się spodobała, jako przeciętniej, zjadającej chleb
śmiertelniczce, która czasami sięgnie po książkę. Oczywiście,
jeszcze dużo powieści potrzeba by było, żebym ją podziwiała za
wszystko, ale nie przesadzajmy – nie można wymagać powieści
godnej Nobla albo polskiej Nike od Autorki, która stworzyła
Sami-Wiecie-Jakiego-Gniota. I, być może, dla niej to już szczyt
możliwości. Bądźmy bardziej wyrozumiali, nawet ja postarałam się
i, mam przynajmniej nadzieję, że ta recenzja nie jest taka zjadliwa
jak inne. Bo, chyba mi przyznacie rację, książka powinna się
znaleźć wśród literackich fenomenów – pisarka, która
popełniła gniota, który podbił świat swoją infantylnością i
głupotą, popełnia książkę, którą, w pewnym sensie, nawet
lubię, podczas ponownego czytania nie zważam na błędy i to ja –
wredna recenzentka, nie chcę chwalić, najwredniejsza z wrednych.
Dochodzimy więc do wniosku, że jednak coś musi w opowieści być,
skoro jest wyjątkiem, prawda?
Tytuł: „Intuz”
Autor: Stephenie Meyer
Moja ocena: 5/10
Panią Meyer znam jedynie z sagi "Zmierzch" (która, nawiasem mówiąc, nie zyskała mojej dużej sympatii). Po "Intruza" sięgnęłabym jednak z chęcią, bo wydaje mi się, że to nieco lepsza książka niż "Zmierzch".
OdpowiedzUsuńim-bookworm.pl
A mnie "Zmierzch" kiedyś uwiódł i obiecałam sobie, że zakupie również "Intruza". Niedawno spełniłam swoje zamierzenie i niebawem będę czytać tę książkę. Uwielbiam Twoje obszerne recenzje, wszytko w nich wypunktujesz. Świetny tekst!
OdpowiedzUsuńCzytałam i "Zmierzch" i "Intruza", przy czym ta druga książka jest o niebo lepsza :) Mimo wszystko i tak nie jest to literackie cudo, ale taka całkiem przyjemna odskocznia od trudniejszych książek!
OdpowiedzUsuńBardzo chciałabym przeczytać "Intruza", bo słyszałam o tej książce wiele dobrych opinii. Ogólnie nawet lubię panią Meyer, swego czasu saga Zmierzch zrobiła na mnie duże wrażenie (na tyle duże, żebym na dobre zainteresowała się książkami) :) Bardzo fajny tekst :)
OdpowiedzUsuńNie lubię zmierzchu, "Intruza" uwielbiam, to powieść na zupełnie innym poziomie, a film też całkiem niezły :)
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam kiedy zakochana byłam w Zmierzchu (i chciałabym tamtych czasów nie pamiętać) i przyznam podobała mi się, ale jak chciałam przeczytać ją po raz drugi okazało się że mnie nie kręci, nudzi mnie, nie idzie mi to czytanie ni w ząb. Gdy zobaczyłam post myślałam że książkę strącisz z wysoookiej drabiny, tak żeby obiła się o każdy szczebelek i wylądowała na samym dole, a tutaj takie miłe zaskoczenie :D
OdpowiedzUsuńHmmm... Zmierzch, no cóż, podobał mi się ... Intruz również ;) Książki tej autorki są bardzo kontrowersyjne, a czytelnicy są bardzo podzieleni... Co nie umniejsza faktu, że Intruza przeczytałam jednym tchem, tak bynajmniej mnie wciągnął, za to mam wile zastrzeżeń do filmu...
OdpowiedzUsuńIntruz bardzo mi się podobał. Nie uważam, żeby coś było rozwleczone, raczej całkiem dobrze sobie autorka poradziła :) a Zmierzch jest infantylny, owszem, ale należy to literatury młodzieżowej, która jest BARDZO obszerna. W tym wielkim worku znajduje się mnóstwo książek, właściwie większość całej literatury i nawet jeśli ich autorzy mieli na celu przekazać coś dobrego, jakieś wartości,to nie oszukujmy się, praktycznie wszystkie te książki mają dac nam po prostu miły czas, a nie uczyć. One są dla rozrywki. I z tego worka wyciągnęłabym właśnie Zmierzch jako rozrywkę najmilszą, bo naprawdę oczarowuje i nie męczy :)
OdpowiedzUsuńAch, stara dobra Meyer. Jej książki to moje pierwsze uzależnienia i choć z czasem wypada to w moich oczach jako średnich lotów literatura, to muszę przyznać, że mam do niej sentyment. "Zmierzch" kochałam, teraz jest mi obojętny. "Intruz" z kolei bardzo mi się podobał i podoba do dzisiaj. W porównaniu z najsłynniejszą wampirzą serię, wypada o niebo lepiej w moim odczuciu. :)
OdpowiedzUsuńPowieść może nie jest najlepsza, ale zdecydowanie ciekawsza i lepiej skonstruowana niż Zmierzch. Czytało się ją fajnie i podobała mi się :)
OdpowiedzUsuńmi tam Intruz spodobał się bardzo :) no i muszę się przyznać, że lubię styl pisania Meyer i nawet Zmierzch mi się podobał (no dobra tylko 2 pierwsze tomy, reszta jest beznadziejna). Jeśli pani Meyer kolejne książki będzie pisać jeszcze lepsze, może doczekamy się jakiejś perełki, bo uważam, że ma potencjał do napisania świetnej książki :)
OdpowiedzUsuń