sobota, 6 września 2014

Wyjątkowy wyjątek. Recenzja książki

Czasami, u dobrego pisarza, pojawia się książka, która okazuje się być zaskoczeniem dla fanów. Negatywnym, oczywiście. Albo pisarz stacza się po równi pochyłej jak wszystko zresztą w tych czasach. No nie wszystko. Na przykład w muzycznym undergroundzie, którego w większości jestem fanką, zdarzają się jeszcze doskonałe, niezwykle dojrzałe i ciekawe albumy muzyczne, a także artyści – jak na przykład specjalistka od celtycko - new age'owych brzmień, Enya – którzy wciąż trzymają bardzo dobry poziom. Ale jeśli chodzi o muzykę i literaturę bardzo popularną, artyści, którzy w latach 90. zachowywali się, jak na artystów przystało, za przeproszeniem, liczą tylko kasę w ciemnych kątach swoich jachtów i apartamentów, albo próbują się przystosować do naszych, nowoczesnych czasów, produkując kolejne pozycje do kolekcji shitów, które, co najwyżej, trzeba przesłuchiwać dwa, trzy razy, w przeciwnym razie grozi to odpadnięciem uszu czy ohydnymi ranami na ludzkich słuchach. Już nie mówiąc o utworach ludzi, którzy w naszym pięknym, XXI wieku, na razie przebiegającym beztrosko, bez żadnego konfliktu wojennego ani czegoś innego. Uszy opadają. Ale co ja o muzyce sobie gaworzę, jak tu trzeba pisać recenzję książki powyżej.

Jakby z literaturą nie było tak samo. Wystarczy iść do najpopularniejszej, sieciowej księgarni w kraju, Empiku. Znam się na tym trochę, więc wiem, ile radosnej, ale słabej twórczości zalega na półkach z bestsellerami, z, o zgrozo, fantastyką (i polską i zagraniczną) już o powieściach obyczajowych nie wspominając. Erotyki, rzecz jasna, z wielu powodów, mnie nie interesują, i, szczerze mówiąc, chyba nigdy nie będą mnie interesowały. Ale wróćmy do bestsellerów. Zdarzają się bardzo, ale to bardzo ciekawe pozycje, jak choćby często przeze mnie wspominane Igrzyska Śmierci, ale i takie książkowe porażki jak Niezgodna czy Zmierzch – niesamowita historia o świecących wampirach, o wampirach czystych i wampirach wampirycznie seksownych, o wilkołakach dumnie prezentujących gołe kaloryfery na klatkach piersiowych (a po przemianie z wilka w człowieka latających całkowicie na nago) oraz o ludzkiej dziewczynie wciąż przygryzającej wargę i potykającej się o powietrze. Ej, dlaczego nie piszczycie? A powinniście, chociaż ze strachu, bo to przecież straszniejsza od największych, dziewiętnastowiecznych horrorów opowieść! Niech się Dracula do trumny schowa, szczególnie dlatego, że na ścianie mieszkania wampirków, tak, nie przecierajcie oczu, wisi krzyż. Jak mi nie wierzycie, zajrzyjcie do książki. Albo nie, bo to literackie zło, prawdziwy literacki koszmarek, względnie lekkie czytadło. I wydawałoby się, że reszta książek tej pisarki też może być taka. Czy na pewno jest?

Czasami, jak w opisanych wyżej przykładach, dobry artysta stacza się. A czasami jednak ktoś, na kim postawiliśmy już teoretyczny krzyżyk, wynajduje coś, co naprawdę może zachwycić, a przynajmniej nie zdegustować. W muzyce przykładem jest takie One Direction. Midnight Memories jak na miałki, komercyjny pop słucha się nieźle. Albo Justin Bieber, który za kilka lat prawdopodobnie udowodni, że potrafi zaśpiewać piosenkę w klimatach R&B bez audiotune. Ale znów mówiąc o literaturze, a nie znów o muzyce, właśnie pani od świecących wampirków jest chyba najlepszym przykładem. Naprawdę! Bardzo Znośna Książka jej autorstwa może do wybitnych nie należy, ale sprawia, że pisarka ma już krótszą drogę, bym wybaczyła jej grzech, jakim była saga o seksownych krwiopijcach (wydaje mi się, że warsztat poprawia się w miarę pisania, przynajmniej u większości pisarzy, więc się w sumie nie dziwię). I nie mówcie, że to jest nieprawda – powieść nie odniosła takiego sukcesu jak opowiastki o wampirach, a to już o czymś świadczy. Może nawet o tym, że pisarka wysiliła się i stworzyła swój świat z przyszłości, może nieprawdopodobny, ale to zawsze coś.

Ziemię zaatakowały Dusze, przybysze z odległego kosmosu i opanowały ją. Dusze to coś w rodzaju pasożytów, wykorzystujących ciało swojego żywiciela, ale całkowicie zabijając jego umysł, jego duszę, wewnętrzne ja czy coś w tym rodzaju. W każdym razie dusza żyje w naszym ciele, a my umieramy, a obecność Duszy można jedynie wyczytać po jasnych, świecących oczach. Jak możecie się domyślać, ludzi mających swoją, własną duszę jest coraz mniej, właściwie ich już nie ma, a ci, co zostali, schowali się i starają się likwidować tyle Dusz, ile zdołają.

Melanie była jedną z nich, dopóki pewnego dnia, a raczej nocy, złapano ją i wszczepiono wyjątkową Duszę – nazywaną Wagabundą, czyli taką, która zwiedziła bardzo dużo planet. Jednak Melanie – uwięziona w swoim ciele – nie poddaje się i wciąż walczy z Duszą. W miarę rozwoju akcji Wagabunda zaprzyjaźnia się z Melanie, a w końcu nawet chce odejść od ciała dziewczyny, bo Melanie ma ukochanego i młodszego brata. Na szczęście nasza bohaterka znajduje miejsce do mieszkania w pewnej umierającej dziewczynie i nawet zyskuje chłopaka, który nie zakochał się w ciele, ale w tym czy naprawdę jest – w białej, bezkształtnej materii (gdyby nigdy jej nie spotkał, zakochałby się prawdopodobnie w amebie czy w meduzie, tylko problem byłby tego rodzaju, że nierozumna istotka nie wiedziałaby, że to coś wielkiego ją kocha, dlatego dusza jest lepsza) i nie mówicie, że to coś dziwnego. Teraz są czasy na kochanie wszystkiego. Nawet Dusz. W każdym razie wszystko zostało posypane refleksjami na tematy, które może świeże nie są, ale wciąż ludzi inspirują: istota człowieczeństwa, miłość, piękno tego świata, życie, zdrada podobnych do siebie, którzy robią, zdaniem zdrajcy, źle (czyli kłopoty z lojalnością, które dla Wagabundy są naprawdę Problemami i wredną, głupią policjantką biegającą za głównymi bohaterkami i wymachującą pistoletem, który mógłby zabić Wagabundę naprawdę, a z nią Melanie).Wnioski, do których Autorka dochodzi, nie są odkrywcze, ale pokrzepiające i, moim pesymistycznym, skromnym zdaniem, prawdziwe. Świat jest nawet piękny, szczególnie jak się ma książki, kakao i ciepły dom, do którego można wrócić. Prawda?

Pomysł, przyznacie, bardzo ciekawy. Jeszcze z tym takim czymś nie spotkałam. Nie chodzi tu o samą procedurę uwalniania ludzi od Dusz, czy wstrzykiwania ich do ludzi, co, muszę przyznać, jest niezwykle twórcze, jak na tą pisarkę, stworzenie innych planet, na których była Wagabunda, a także organizacja świata zainfekowanego przez przybyszy z kosmosu. Seriale, sklepy, szpitale i inne organizacje, przy założeniu, że Dusze są troskliwe i tak dalej, wyglądają zupełnie inaczej niż za czasów, kiedy władcami planety byli ludzie (zauważcie, że gdyby udało mi się zaakceptować świecące w promieniach słońca, wegetariańskie wampirki, doszłabym do wniosku, że pisanie o istotach ludzioopodobnych, które ludźmi nie są motywem przewodnim w twórczości tej pisarki. Ciekawe, czy wierzy w UFO?) dzięki czemu książkę czyta się jednym tchem, nawet kiedy napotykamy nużąco nudne, niewnoszące nic do fabuły fragmenciki o tym, jak Wagabundo-Melanie jeździ z mężczyznami po jedzenie. Co więcej, z grubsza, wszystko jest uporządkowane i logiczne, nie ma chaosu i kompletnie nielogicznych wstawek, a co Autorce sprawiałoby jakieś trudności, na przykład sprawa polityki czy ekonomii (w tym świecie nie używano pieniędzy, wyobraźcie sobie, książki były za darmo!) zostało zgrabnie wyminięte. I dobrze. Po co ma udawać, że wie coś, o czym tak naprawdę nie ma pojęcia? Inni pisarze tak robią i wychodzą na tym co najmniej źle.

Bohaterowie nie są śmieszni i papierowi jak w słynnej powiastce o wampirach, nie ma także, na szczęście, żądnej Mary Sue. Melanie jest raczej wojowniczką, chociaż, ze zrozumiałych względów, nie dowiadujemy się o niej zbyt dużo. Zresztą wszyscy ludzie, którzy zostali na ziemi, z oczywistych powodów stali się przede wszystkim wojownikami. Oczywiście nie mówię o tym chłopaku od ameb, Ianie, który zakochał się głównej bohaterce (pisarka uważa, chyba żeby być szczęśliwym, trzeba mieć ludzkie ciało i być z kimś w związku... No cóż, ale w tym przykładzie, hm. Nie ważne) Dusze są natomiast miłe, no, z jednym wyjątkiem. Najbardziej jednak spodobała mi się postać wuja Jeba (tak, tak się nazywał; imię to było związane również z tym że czasów, kiedy wszyscy żyli w błogiej nieświadomości i myśleli, że nie grozi żadne niebezpieczeństwo, o niebezpieczeństwie z Kosmosu już nie mówiąc, on wymyślał różne teorie spiskowe i organizował kryjówkę), który jest naprawdę barwną postacią, której, mimo wszystko, po prostu nie da się nie lubić. Wagabunda w pewien sposób też jest sympatyczna, ale czasami Autorka nie mogła się powstrzymać i za bardzo idealizowała bohaterkę, uwypuklając jej przywiązanie do Melanie i pochwałę dla ludzkiego życia oraz do znudzenia powtarzając, że chociaż Dusza ta zwiedziła niemal cały wszechświat, najlepiej jednak czuje się tu, na Ziemi i to jest najpiękniejsza planeta bla, bla, bla. Czy naprawdę nie mogłaby zrobić tego bardziej delikatnie, z większym wyczuciem?

Okładka, ta niefilmowa (zapewne wiecie, że książki zrobili film, jednak ja go nie oglądałam, mimo że wyglądał na całkiem porządny) prezentuje się nieźle: mamy na niej twarz, Melanie zapewne, z okiem, z charakterystyczną srebrną otoczką wokół źrenicy, oznaczającą, że w środku mieści się dusza. Niezbyt pomysłowe, ale całkiem niezłe. Jedna z wersji filmowych okładek jest podobna, tyle że twarz należy do aktorki grającej w filmie Melanie. Co do tej drugiej okładki filmowej, nie podoba mi się, prawdopodobnie dlatego, że aktorzy grający Melanie, Jareda i Jaime'go w ogóle mi nie pasują i w ogóle okładka jest taka jakaś zwyczajna. A ja nie lubię zwyczajnych okładek.

Język... Uwaga, uwaga czeka was wielkie zaskoczenie, bo nawet jak już stosuje swoją ulubioną narrację osobową, to robi to z punktu widzenia, jakby nie patrzeć, istoty pochodzącej z Kosmosu, a kursywą dodaje to, co w świadomości do Duszy mówi Melanie oraz zgrabnie oddziela wspomnienia Wagabundy i dziewczyny. Odtrutka na punkt widzenia Belli i tego wilkołaka bez koszuli, Jacoba oraz ich jęki. W książce tej samej Autorki. Kto by pomyślał! Język tej powieści zaskoczył mnie – bo jeśli sposób pisania Autorki w słynnym Zmierzchu był, delikatnie mówiąc, pozbawiony nawet najmniejszych ozdób i pochodzący z bloga nastoletniej fanki One Direction, tu jest po prostu komunikatywny i prosty, co sprawia, że czyta się bardzo szybko, wzrok niemal prześlizguje się między stronami. Momentami wciąż da się wyczuć nieporadność językową wcale nie pochodzącą od tłumaczki (sprawdzałam angielski oryginał i okazało się, że mam rację), ale zasób słownictwa Autorki jest znacznie większy, niż to miało miejsce w jej debiucie, chociaż czasami jakby Autorka nie wiedziała jak napisać, by przedstawić czytelnikowi to, co ma na myśli. Czasami także, szczególnie przy końcu, przystaje panować nad sentymentalnymi wstawkami i język staje się pełen niepotrzebnych ozdobników, opisów czyjeś słodkiej urody (ale także wyznań miłosnych Iana), wzniosłych przemówień i myśli, zupełnie pasuje nie tylko do tej książki, ale również w ogóle do Autorki i jej stylu. Dlatego jest nierówno, ale z reguły bardzo dobrze. Da się przeczytać do końca, nawet czasami się roześmiać, czy poczuć w sercu smutek. Dialogi są proste, przyziemne, dostosowane nawet do tego, kto te słowa wypowiada, a, czasami, do charakteru danej osoby, są więc wiarygodne i bardzo się dobrze je czyta.

Opisy też są. Chociaż to może zabrzmi dziwnie, ale taka jest prawda. Pojawiają się od czasu do czasu, żeby zrobić tło na nadchodzące wydarzenia: pustynia, jaskinie, szpital. Chociaż Autorka nie bawi się w poetyckie opisywanie à la Orzeszkowa, jak to robiła czasami w swojej debiutanckiej sadze. Są konkrety i jest dobrze – bo chociaż nie ma magii, nastroju, ale przynajmniej wiemy, że wydarzenia nie rozgrywają się na zielonym czy niebieskim ekranie, ale w jakimś określonym miejscu. Opisy przeżyć, niestety, są często przesłodzone, ale to tylko na końcu – gdy wszystko się dobrze dla każdego kończy (chociaż niby wszystko kończy się happy endem, jest fajne, ale po przeczytaniu kilku książek, w których zakończenie nie jednoznacznie dobre zrobiłam się bardzo wymagająca nawet w tej kwestii). Jednak ogólnie jest też dobrze i nawet dość ciekawie. Nie ma litowania się na swoim złym losem narzekaniem na cały świat i wylewania łez na wylanym mlekiem, jak to robiła nasza dobra, stara znajoma, Bella Swan.

Fabuła, jak zwykle u tej Autorki, jest rozwleczona ponad przyzwoitość. Wiele bym stąd wyrzuciła, szczególnie niektóre wydarzenia z jaskini i te wypady z chłopkami po jedzenie. Po co opisywać takie wydarzenia, jak one nic nie wnoszą do fabuły? A jeśliby już chciała, by opowieść dorównałyby objętością jednemu tomowi sagi o wampirach, ja, na miejscu Autorki, bardziej zagłębiłabym się w wątki psychologiczne, w strukturę społeczności żyjącej w jaskini, albo w kwestię tych, z których wybudzano, czyli usuwano mieszkające w nich Dusze. Jest tyle ciekawych wątków spraw i wątków, które mogłyby zostać dodane, jednak pisarka – oczywiście – poszła w najbardziej banalną stronę i nadmuchała książkę niepotrzebnymi scenami, które, w gruncie rzeczy, przynudzają i męczą (szczególnie te w jaskiniach).

Szczerze i ogólnie mówiąc, byłam naprawdę zaskoczona jakością powieści, jak i tym, że naprawdę mi się spodobała, jako przeciętniej, zjadającej chleb śmiertelniczce, która czasami sięgnie po książkę. Oczywiście, jeszcze dużo powieści potrzeba by było, żebym ją podziwiała za wszystko, ale nie przesadzajmy – nie można wymagać powieści godnej Nobla albo polskiej Nike od Autorki, która stworzyła Sami-Wiecie-Jakiego-Gniota. I, być może, dla niej to już szczyt możliwości. Bądźmy bardziej wyrozumiali, nawet ja postarałam się i, mam przynajmniej nadzieję, że ta recenzja nie jest taka zjadliwa jak inne. Bo, chyba mi przyznacie rację, książka powinna się znaleźć wśród literackich fenomenów – pisarka, która popełniła gniota, który podbił świat swoją infantylnością i głupotą, popełnia książkę, którą, w pewnym sensie, nawet lubię, podczas ponownego czytania nie zważam na błędy i to ja – wredna recenzentka, nie chcę chwalić, najwredniejsza z wrednych. Dochodzimy więc do wniosku, że jednak coś musi w opowieści być, skoro jest wyjątkiem, prawda?

Tytuł: „Intuz”
Autor: Stephenie Meyer
Moja ocena: 5/10



11 komentarzy :

  1. Panią Meyer znam jedynie z sagi "Zmierzch" (która, nawiasem mówiąc, nie zyskała mojej dużej sympatii). Po "Intruza" sięgnęłabym jednak z chęcią, bo wydaje mi się, że to nieco lepsza książka niż "Zmierzch".

    im-bookworm.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie "Zmierzch" kiedyś uwiódł i obiecałam sobie, że zakupie również "Intruza". Niedawno spełniłam swoje zamierzenie i niebawem będę czytać tę książkę. Uwielbiam Twoje obszerne recenzje, wszytko w nich wypunktujesz. Świetny tekst!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałam i "Zmierzch" i "Intruza", przy czym ta druga książka jest o niebo lepsza :) Mimo wszystko i tak nie jest to literackie cudo, ale taka całkiem przyjemna odskocznia od trudniejszych książek!

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo chciałabym przeczytać "Intruza", bo słyszałam o tej książce wiele dobrych opinii. Ogólnie nawet lubię panią Meyer, swego czasu saga Zmierzch zrobiła na mnie duże wrażenie (na tyle duże, żebym na dobre zainteresowała się książkami) :) Bardzo fajny tekst :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie lubię zmierzchu, "Intruza" uwielbiam, to powieść na zupełnie innym poziomie, a film też całkiem niezły :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Książkę czytałam kiedy zakochana byłam w Zmierzchu (i chciałabym tamtych czasów nie pamiętać) i przyznam podobała mi się, ale jak chciałam przeczytać ją po raz drugi okazało się że mnie nie kręci, nudzi mnie, nie idzie mi to czytanie ni w ząb. Gdy zobaczyłam post myślałam że książkę strącisz z wysoookiej drabiny, tak żeby obiła się o każdy szczebelek i wylądowała na samym dole, a tutaj takie miłe zaskoczenie :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Hmmm... Zmierzch, no cóż, podobał mi się ... Intruz również ;) Książki tej autorki są bardzo kontrowersyjne, a czytelnicy są bardzo podzieleni... Co nie umniejsza faktu, że Intruza przeczytałam jednym tchem, tak bynajmniej mnie wciągnął, za to mam wile zastrzeżeń do filmu...

    OdpowiedzUsuń
  8. Intruz bardzo mi się podobał. Nie uważam, żeby coś było rozwleczone, raczej całkiem dobrze sobie autorka poradziła :) a Zmierzch jest infantylny, owszem, ale należy to literatury młodzieżowej, która jest BARDZO obszerna. W tym wielkim worku znajduje się mnóstwo książek, właściwie większość całej literatury i nawet jeśli ich autorzy mieli na celu przekazać coś dobrego, jakieś wartości,to nie oszukujmy się, praktycznie wszystkie te książki mają dac nam po prostu miły czas, a nie uczyć. One są dla rozrywki. I z tego worka wyciągnęłabym właśnie Zmierzch jako rozrywkę najmilszą, bo naprawdę oczarowuje i nie męczy :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ach, stara dobra Meyer. Jej książki to moje pierwsze uzależnienia i choć z czasem wypada to w moich oczach jako średnich lotów literatura, to muszę przyznać, że mam do niej sentyment. "Zmierzch" kochałam, teraz jest mi obojętny. "Intruz" z kolei bardzo mi się podobał i podoba do dzisiaj. W porównaniu z najsłynniejszą wampirzą serię, wypada o niebo lepiej w moim odczuciu. :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Powieść może nie jest najlepsza, ale zdecydowanie ciekawsza i lepiej skonstruowana niż Zmierzch. Czytało się ją fajnie i podobała mi się :)

    OdpowiedzUsuń
  11. mi tam Intruz spodobał się bardzo :) no i muszę się przyznać, że lubię styl pisania Meyer i nawet Zmierzch mi się podobał (no dobra tylko 2 pierwsze tomy, reszta jest beznadziejna). Jeśli pani Meyer kolejne książki będzie pisać jeszcze lepsze, może doczekamy się jakiejś perełki, bo uważam, że ma potencjał do napisania świetnej książki :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!