Bardzo
chciałabym potrafić przenosić się w czasie i to z wielu różnych
powodów. Po pierwsze, mimo że bez laptopa, tabletu, odtwarzacza MP3
i kilku innych gadżetów nie mogę żyć, czasami czuję się bardzo
niedzisiejsza. Może to wina książek, ale mimo starań nie potrafię
znaleźć większego sensu w słuchaniu radiowego popu dla
przyjemności, grania w niektóre gry komputerowe, nie mówiąc o
posiadaniu chłopaka w gimnazjum bądź w podstawówce. Po drugie,
dużo ciekawych osób, które chciałabym poznać, umarło dawno
temu, a nie mam (na szczęście) daru nekromancji ani też nie
zamierzam wywoływać ich duchów, bo w to akurat nie wierzę. Do
tych osób zaliczają się Napoleon Bonaparte, niektórzy z polskich
królów i książąt, a także Joanna d'Arc i Maria Stuart. Po
trzecie, chciałabym zobaczyć rzeczy, które, niestety, przestały
istnieć tak jak wiszące ogrody Semiramidy czy posąg Zeusa w
Olimpii. Albo Forum Romanum. Zabawnie byłoby, gdyby okazało się,
że wszyscy historycy nie mieliby racji co do wyglądu budowli na
rzymskim rynku, prawda?
Co
do podróży do przyszłości –jeśli, sądząc po tym, co dzieje
się teraz na świecie, jakaś przyszłość czeka ten świat – nie
mam na nią zbytniej ochoty, nawet jeśli kusi ona coraz ciekawszymi
wynalazkami. Chociaż znam wiele optymistycznych wizji, sama jestem
raczej realistką, co, szczerze mówiąc, oznacza, że jestem
pesymistką. Zresztą, jak pisałam wyżej, jestem osobą dość
staroświecką i wycofaną, by żyć we wciąż przyspieszającym
świecie (a może zbyt leniwą, ha?). Cóż.
Chyba
nie tylko ja mam takie marzenia, o czym świadczy ilość książek o
podróżach w czasie, na Wehikule Czasu Wellsa
zaczynając, a kończąc na pospolitych paranormalnych romansach, tym
razem o dwójce ludzi podróżujących w czasie lub o dwójce
ukochanych (jakie to romantyczne! Zaraz przytulę tego pieczonego
kurczaka, którego miałam dziś na obiad) rozdzielnych przez rwącą
rzekę czasu lub też Tego Złego, a raczej Tego Zazdrosnego,
grasującego po historii jak dziki zwierz, którego bohaterowie
próbują powstrzymać. Dopuszczalny jest jeszcze motyw kochanka z,
dajmy na to, z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i jego
nowoczesnej kochanki, którzy rozpaczliwie próbują być razem, na
przekór wszystkim i wszystkiemu. Ojej. Przepraszam najmocniej
kochaną publiczność. Jeszcze nie napisałam,
jakiej książki będzie
dotyczyć recenzja, a już zdradziłam większość fabuły.
Wybaczycie i będziecie czytać dalej?
Michele
(przez jedno „l”) to zwykła dziewczyna z XXI wieku. Jej matka
jest z jakiegoś bogatego rodu, który się jej wyparł, a sama
Michele uczy się (oczywiście) bardzo dobrze, ma dwie przyjaciółki
i pisze piosenki. A także śni o nieprzyzwoicie przystojnym
chłoptasiu, który nie istnieje. Pewnego pięknego dnia do szkoły
dziewczyny przyjeżdżają policjanci, żeby przekazać jej iście
hiobową wieść – matka zginęła w wypadku. I co teraz?
Dziewczyna, choć bardzo chce, nie może zostać zaadoptowana przez
rodziców swojej najlepszej przyjaciółki i musi przenieść się do
swojej jedynej rodzinny, jaka jej została – nadzianych dziadka i
babki, spadkobierców jednego z największych rodów w Ameryce. Przez
wiele czasu nie utrzymywali kontaktu z córką i wnuczką, tylko
dlatego, że matka dziewczynki w swoich młodych i grzesznych czasach
uciekła z jakimś młodym, biednym fizykiem, który następnie
uciekł od żony i małej córeczki w bliżej nieokreślone miejsce,
pozostawiając im tylko tajemniczy wisiorek z kluczykiem. Kiedy
przyjeżdża do wrednych, sztywnych dziadków, egzystujących w
warunkach, o jakich wcześniej dziewczyna mogła tylko pomarzyć,
okazuje się, że dzięki kluczykowi i dziennikowi jednej z przodkiń,
może przemieszczać się w czasie. Zgodnie czy niezgodnie z jakimiś
prawami fizyki, wymyślonymi przez Autorkę czy też nie, naszą
bohaterkę nie widzą wszystkie osoby, tylko wybrane, przy czym nie
wiemy, dlaczego akurat te. W przeszłości nasza piękna, dzielna
bohaterka pomaga jednej z nich, Clarze, zaadoptowanej z sierocińca,
przełamać niechęć przybranej rodziny, a Lily zacząć karierę w
muzyczną w jazzie, wtedy zupełnie niepopieranym
przez arystokrację i uważanym za muzykę dla czarnych, że tak
nieprzystojnie określę czarnoskórych (ale właśnie wtedy tak
myślano). Jednak – bo to wszystko by poniektórych zanudziło,
mamy romans między arystokratycznym Phillipem a naszą bohaterką.
Ponieważ Michele słynie z pisania piosenek, w czym prześciga
znacznie Się Furler i Agnieszkę Osiecką razem wzięte, a Phillip
jest muzykiem (co, ponownie, nie jest akceptowane przez jego
konserwatywnych rodziców), piszą razem inteligentną piosenkę,
wcześniej wspólnie tańcząc na balu maskowym. I tak zaczyna się
straszliwy w skutkach romans, jak słusznie domyślamy się, pełen
dramatycznych zwrotów, o których opowiada ta książka, jak i
następna, i następna,
bo Autorka rozwija swój pomysł na kilka, stosunkowo cienkich,
tomów.
Wiecie, co podobało mi się
najbardziej? Wydanie. Nie chodzi o ten marny duplikat na okładce,
ale o środek. Dobry papier i zdobienia na rogach stron, których
kompletowanie było znacznie ciekawsze od tego, co kryły inne
znaczki na stronie, zwane literami. W każdym razie przynajmniej było
otwierać książkę, a to już jakieś osiągnięcie.
Okładka – chociaż jak
wspominałam już wyżej – jest duplikatem innej, nie jest
tragiczna. Smutna, lalkowata dziewczyna w XVIII/XIX -wiecznej
sukience z gorsetem na tle zegara z rzymskimi cyframi. Trochę
kojarzy mi się z jakimś blogiem, na którym nastolatka opisuje
wymyśloną przez siebie historię. Hm. Skojarzenie na tyle trafne,
że pisarka na razie faktycznie pisze jak nastolatka. Okładka, w
każdym razie, nie przyciąga wzroku na sklepowej półce, ale kiedy
weźmie się w ją w rękę, miło popatrzeć, bo przecież nie ma
tragicznie dużo różu, ani niczego, co sprawiałoby, że książka
graficznie odrzuca.
Decyzja,
co jest lepsze – bohaterowie, styl pisarki czy fabuła – jest
wbrew pozorom bardzo trudna. Dlatego zaczniemy od tego, co jest mniej
bolesne – czyli stylu. Bo przecież nowicjuszy, debiutantów
literackich nie można oceniać tak surowo jak starych wyjadaczy. Bo
Autorka ma styl charakteryzujący właśnie debiutantkę, która, na
dodatek, wielkich zdolności literackich nie ma i raczej mieć ich
nie będzie. Przynajmniej w opinii Kylie Krytyka Literackiego,
jednego z wcieleń Kylie Grafomanki, która pewnego razu przeczytała
książkę i pokręciła swoim niezbyt urodziwym nosem. Szczerze
mówiąc, styl książki dziwnie kojarzy mi się z grafomańskimi
wypracowaniami w później podstawówce u zdolniejszych, późnym
gimnazjum i wczesnym liceum u tych, którym zależy tylko na dobrych
ocenach, a utworom ich nie można zarzucić nic oprócz polotu (tak
nawiasem, moje wypociny też chyba nie mają polotu, ale co tam).
Wszystko jest wypchane z emocji, proste, niemal toporne i technicznie
sterylne. W miejscach, kiedy Autorka próbuje nadać swojej pisaninie
znamiona autentyzmu tudzież emocji rodem z filmów, w których przy
epickiej muzyce możemy obserwować średniowieczne bitwy, wychodzi
jej co najmniej śmiesznie. A przecież romans, który przedstawia w
swojej powieści, zgodnie z wymogami gatunku, powinien nieść dużo
emocji. Czasami, chyba nieświadomie, sama wszystko psuje, bo kiedy
emocje dochodzą do zenitu, Michele mówi „Łał!” i wszystko
opada. Często Autorka popada także w nadmierną, dziennikarską
opisowość, w której poza faktami nie ma nic. By zakończyć w
miarę możliwości optymistycznie tę część, dodam, że było na
tyle dobrze, że dało się przeczytać od deski do deski, co jest
niezwykłym plusem i niejaką motywacją dla Autorki na przyszłość.
O opisach naturalnie nie
będę wspominać, bo oprócz informacji jak z przeciętnego
przewodnika na temat domu Windsorów, dostajemy tylko równie drętwe
opisy ukochanego Michele, kolejnego przystojnego, idealnego, męskiego
bóstwa. Nie ma to być jakieś dzieło sztuki, ale powieść dzięki
temu zyskuje, przynajmniej moim zdaniem, na kolorycie, staje się
ciekawsza, autentyczna i żywa. Jednak wnioskując ze stanu
aktualnego, Autorka, jeśli chodzi o opisy, ma jeszcze przed sobą
długą, pełną wyzwań i wybojów drogę. Ciekawe tylko, czy będzie
jej się chciało ją przejść, a tym samym zyskać w moich wrednych
oczach.
Trzeba
podkreślić, że miałam nadzieję, że gdy bohaterka będzie
podróżować do 1910, pisarka opisze ciekawie czasy, w których
Michele się znalazła. Niestety, nie dowiedziałam się niczego,
czego już wcześniej nie wiedziałam. Autorka pisze to, co dla
każdego, jeśli chodzi o tę epokę, jest mniej lub bardziej
oczywiste i, przede wszystkim, bezpieczne. Co prawda, na końcu
zachęca swoich czytelników do przejrzenia książek, którymi sama
się inspirowała, ale poza serią o Ameryce, Wielkiego
Gatsby'ego, kilku
książek o tym, co działo się Ameryce podczas II Wojny Światowej,
a także te dotyczące Einsteina i jego teorii na temat podróży w
czasie. Nie twierdzę, że pisarka ich nie czytała, ale przeczytać
książkę a ożywić za jej pomocą świat własnej to dwie rzeczy.
Zresztą, choć sama lubię powieść F. Scotta Fitzgeralda, nie jest
to na pewno pełne źródło mówiące o Szalonych Latach
Dwudziestych.
Trzeba
także, niestety, przyznać, że pomysł czuć odgrzewaniem. Podróże
w czasie, rozdzielenie czasami i miejscami, inne czasy i cały ten
problem z czasem. Ile jest na rynku powieści różniących się
tylko trochę
albo
nieróżniących
się w ogóle? Rzeczy, które tutaj mogłyby być oryginalne, zostały
połknięte przez ten powtarzalny motyw miłosny, który, w niemal
takiej samej postaci, zaczyna w końcu irytować. No i nie mówiąc o
tym, co, przypuszczalnie, będzie działo się w części drugiej,
którą zamierzam przeczytać tylko dlatego, żeby dowiedzieć się,
czy mam rację. Przewiduję więc, że w jakiś sposób Phillip
znajdzie drogę do ukochanej, ale na przeszkodzie do spełnienia ich
miłości stanie ktoś lub coś. Ciekawe, czy mam rację.
Bohaterowie
tej książki, moi kochani. Będzie mniej niż mam ochotę napisać,
bo jednak Teksańska
masakra piłą maszynową to
nie jest mój ulubiony horror. Z drugiej strony trochę mi żal
Michele, która wypłakała tysiąc i jedno wiadro łez za swoją
kochaną matką i której wiarę w świat przywrócił Phillip i ta
niezwykle wybitna piosenka. Nie, to był sarkazm. Michele nie okazuje
żadnych emocji, a swoją fascynację czymś potrafi zmieścić tylko
w jednym, niezwykle głębokim słowie - „Łał”. Przypomina mi
lalkę, niezwykle piękną i taką, w jakiej może zakochać się
każdy mężczyzna, ale tylko lalkę (tylko nie uśmiechajcie się
dwuznacznie bądź obleśnie, wszystkie podteksty są niezamierzone).
Jak na główną bohaterkę, droga Autorko, Michele jest zbyt płaska
i papierowa. Zbyt? Chyba nie można być bardziej płaskim i
papierowym, skoro już się takim jest, ale porzućmy te moje
idiotyczne, językowe dywagacje. Każdy wie, o co mi chodzi, prawda?
A ponieważ nie jest to książka o opisach, jak Nad
Niemnem Orzeszkowej,
to znaczy, że pisarka się, delikatnie mówiąc, nie wysiliła, albo
nie potrafi konstruować pełnowymiarowych postaci. Raczej, w tym
przypadku, dwie rzeczy naraz. To się samo tyczy drugiej osoby, o
której mamy w tej powieści najwięcej – Phillipie. Ów
młodzieniec tylko na początku uważa, że jego piękna, niewidoczna
dla innych dziewczyna kłamie, mówiąc, że pochodzi z przyszłości,
a koncepcji ciężkiego przypadku schizofrenii nawet nie rozważa.
Kilka rozdziałów później pyta, jak wygląda świat nowoczesny,
przy czym on również oddaje hołd dzisiejszej cywilizacji i jest za
postępem. Nie wiem, jak bym się zachowała w takiej sytuacji, ale
jedno jest pewne – nie wierzyłabym zjawie, której nikt oprócz
mnie nie widzi, a już na pewno bym się nie zakochiwała.
Szczególnie że Phillip jest nieco jak Edward z mojego ukochanego
Zmierzchu
– nowoczesna Michele, zapominając o trupie swojej biednej matki,
prowokuje biednego chłopaka, któremu rodzicie od najmłodszych
lat
wmawiali, że pewne rzeczy można robić dopiero po ślubie. W każdym
razie, chociaż widać, że Autorka miała mnóstwo pomysłów,
wyszło z głównych bohaterów, co wyszło. Czyli nic.
Postacie
drugoplanowe są tylko papierowym, nudnym tłem. Imionami,
nazwiskami, chociaż niektóre, tak jak Clara czy Lily, przy większym
doświadczeniu, ale i dbałości Autorki miałaby się szansę
rozwinąć w coś naprawdę ciekawego, oryginalnego. Jednak nie dziwi
mnie takie marnowanie szans. Wielu, niestety, innych pisarzy robi
podobnie. Nieodwołalnie płaskie i pozbawione nawet podstawowych
cech, jakimi charakteryzują się przedstawiciele gatunku homo
sapiens, są
dziadkowie głównej bohaterki, którzy potrafią tylko sztywno się
zachowywać, przytulać wnuczkę i zachować się jak roboty
zaprogramowane na Surowych Dziadków, Którzy W Głębi Serca Chcą
Dobrze Dla Wnucząt. Znam ten typ. Niemal tak samo popularny jak
ciepła, pełna mądrości życiowej babcia i jej ciasteczka. Resztę
przodków poznajemy tylko z imion i nazwisk, tak samo jak
przyjaciółki Michele z czasów, kiedy mieszkała ze swoją mamą,
chodziła do szkoły i tylko śniła o przystojniaku, z którym
będzie tańczyć na balu. O matce i późniejszej przyjaciółce już
oczywiście nie mówię, bo powiedzieć o nich, że ich osobowość
jest podobna do osobowości postaci z gry The
Sims 1 to
jak powiedzieć o osobie ważącej dwieście kilogramów, że jest
nieco otyła. Nawet zapominałam ich imion. Przyjaciółka nazywała
się Cassie? Tak. No, dobrze, pamiętam ich imiona, ale nie jestem w
stanie o nich więcej powiedzieć.
I co na podsumowanie tych
wynurzeń? Tak jak w tytule – szkoda czasu. Możemy go spożytkować
na, chociażby, czytanie książek czy oglądanie filmu, które mogą
niemal naprawdę przenieść nas w przeszłość czy w przyszłość.
Bo czy kolejna książka, której recenzję za pół roku będę
czytać ze zdumieniem, że w ogóle taką książkę czytałam, jest
warta uciekającego życia? No wiem, że popadam w rejony mdłego
sentymentalizmu czy też deklaracji potencjalnych samobójców, że
nic nie ma sensu, ale wiadomo, że są tysiące innych książek,
lepszych, które warto przeczytać, przeżyć i zapamiętać, a może
też wpisać na listę naszych ulubionych. W każdym razie ja mam
jakiś z tego pożytek – kolejna książka obsmarowana błotkiem
jak się patrzy. No ale nawet i ja muszę kiedyś umyć ręce po tej
osobliwej zabawie i stwierdzić, że w sumie szkoda było mojego
czasu. I Autorki, niestety, również.
Autor:
Aleskandra Monir
Tytuł:
„Poza Czasem”
Moja
ocena: 1/10
Okładka skutecznie zachęciła, recenzja skutecznie zniechęciła. Nienawidzę papierowych postaci, a obawiam się, że już przy pierwszym opisie boskości Philipa Który Zakochuje Się W Zjawach Z Przyszłości pewnie rzuciłabym książką o ścianę. I z pięknej szaty graficznej zostały jedno wielkie NIC, czyli to samo co - jak piszesz - z treści.
OdpowiedzUsuńWiesz co? Chyba naprawdę odpuszczę sobie tę powieść.
Pamiętam, że kiedyś byłam zainteresowana tym tytułem. Później o nim zapomniałam i chyba nie mam czego żałować. Dobrze, że chociaż przyjemnie otwierało się tę książkę. Zawsze coś ;)
OdpowiedzUsuńNie znam, nie słyszałam, i jak widzę nic nie straciłam. :)
OdpowiedzUsuńMiałam tę książkę - za przeproszeniem szmira jakich mało, wyleciała z mojej biblioteczki z hukiem.
OdpowiedzUsuńDla mnie też książka okazała się wielkim rozczarowaniem :)
OdpowiedzUsuńYmmm... Chyba sobie daruję ^^ W sumie nigdy nie miałam w planach przeczytania tej książki, ale gdybym przypadkiem miała, po Twojej recenzji i tak postanowiłabym sobie darować. Mnie osobiście nawet okładka się nie podoba.
OdpowiedzUsuńzaczarrowana
No cóż... Miałam tę książkę w planach czytelniczych, ale skutecznie mnie zniechęciłaś :) Jakoś przeżyję, że nie przeczytam, ha ha ha :D
OdpowiedzUsuń