czwartek, 12 marca 2015

Szkoda czasu. Recenzja książki

Bardzo chciałabym potrafić przenosić się w czasie i to z wielu różnych powodów. Po pierwsze, mimo że bez laptopa, tabletu, odtwarzacza MP3 i kilku innych gadżetów nie mogę żyć, czasami czuję się bardzo niedzisiejsza. Może to wina książek, ale mimo starań nie potrafię znaleźć większego sensu w słuchaniu radiowego popu dla przyjemności, grania w niektóre gry komputerowe, nie mówiąc o posiadaniu chłopaka w gimnazjum bądź w podstawówce. Po drugie, dużo ciekawych osób, które chciałabym poznać, umarło dawno temu, a nie mam (na szczęście) daru nekromancji ani też nie zamierzam wywoływać ich duchów, bo w to akurat nie wierzę. Do tych osób zaliczają się Napoleon Bonaparte, niektórzy z polskich królów i książąt, a także Joanna d'Arc i Maria Stuart. Po trzecie, chciałabym zobaczyć rzeczy, które, niestety, przestały istnieć tak jak wiszące ogrody Semiramidy czy posąg Zeusa w Olimpii. Albo Forum Romanum. Zabawnie byłoby, gdyby okazało się, że wszyscy historycy nie mieliby racji co do wyglądu budowli na rzymskim rynku, prawda?

Co do podróży do przyszłości –jeśli, sądząc po tym, co dzieje się teraz na świecie, jakaś przyszłość czeka ten świat – nie mam na nią zbytniej ochoty, nawet jeśli kusi ona coraz ciekawszymi wynalazkami. Chociaż znam wiele optymistycznych wizji, sama jestem raczej realistką, co, szczerze mówiąc, oznacza, że jestem pesymistką. Zresztą, jak pisałam wyżej, jestem osobą dość staroświecką i wycofaną, by żyć we wciąż przyspieszającym świecie (a może zbyt leniwą, ha?). Cóż.

Chyba nie tylko ja mam takie marzenia, o czym świadczy ilość książek o podróżach w czasie, na Wehikule Czasu Wellsa zaczynając, a kończąc na pospolitych paranormalnych romansach, tym razem o dwójce ludzi podróżujących w czasie lub o dwójce ukochanych (jakie to romantyczne! Zaraz przytulę tego pieczonego kurczaka, którego miałam dziś na obiad) rozdzielnych przez rwącą rzekę czasu lub też Tego Złego, a raczej Tego Zazdrosnego, grasującego po historii jak dziki zwierz, którego bohaterowie próbują powstrzymać. Dopuszczalny jest jeszcze motyw kochanka z, dajmy na to, z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i jego nowoczesnej kochanki, którzy rozpaczliwie próbują być razem, na przekór wszystkim i wszystkiemu. Ojej. Przepraszam najmocniej kochaną publiczność. Jeszcze nie napisałam, jakiej książki będzie dotyczyć recenzja, a już zdradziłam większość fabuły. Wybaczycie i będziecie czytać dalej?

Michele (przez jedno „l”) to zwykła dziewczyna z XXI wieku. Jej matka jest z jakiegoś bogatego rodu, który się jej wyparł, a sama Michele uczy się (oczywiście) bardzo dobrze, ma dwie przyjaciółki i pisze piosenki. A także śni o nieprzyzwoicie przystojnym chłoptasiu, który nie istnieje. Pewnego pięknego dnia do szkoły dziewczyny przyjeżdżają policjanci, żeby przekazać jej iście hiobową wieść – matka zginęła w wypadku. I co teraz? Dziewczyna, choć bardzo chce, nie może zostać zaadoptowana przez rodziców swojej najlepszej przyjaciółki i musi przenieść się do swojej jedynej rodzinny, jaka jej została – nadzianych dziadka i babki, spadkobierców jednego z największych rodów w Ameryce. Przez wiele czasu nie utrzymywali kontaktu z córką i wnuczką, tylko dlatego, że matka dziewczynki w swoich młodych i grzesznych czasach uciekła z jakimś młodym, biednym fizykiem, który następnie uciekł od żony i małej córeczki w bliżej nieokreślone miejsce, pozostawiając im tylko tajemniczy wisiorek z kluczykiem. Kiedy przyjeżdża do wrednych, sztywnych dziadków, egzystujących w warunkach, o jakich wcześniej dziewczyna mogła tylko pomarzyć, okazuje się, że dzięki kluczykowi i dziennikowi jednej z przodkiń, może przemieszczać się w czasie. Zgodnie czy niezgodnie z jakimiś prawami fizyki, wymyślonymi przez Autorkę czy też nie, naszą bohaterkę nie widzą wszystkie osoby, tylko wybrane, przy czym nie wiemy, dlaczego akurat te. W przeszłości nasza piękna, dzielna bohaterka pomaga jednej z nich, Clarze, zaadoptowanej z sierocińca, przełamać niechęć przybranej rodziny, a Lily zacząć karierę w muzyczną w jazzie, wtedy zupełnie niepopieranym przez arystokrację i uważanym za muzykę dla czarnych, że tak nieprzystojnie określę czarnoskórych (ale właśnie wtedy tak myślano). Jednak – bo to wszystko by poniektórych zanudziło, mamy romans między arystokratycznym Phillipem a naszą bohaterką. Ponieważ Michele słynie z pisania piosenek, w czym prześciga znacznie Się Furler i Agnieszkę Osiecką razem wzięte, a Phillip jest muzykiem (co, ponownie, nie jest akceptowane przez jego konserwatywnych rodziców), piszą razem inteligentną piosenkę, wcześniej wspólnie tańcząc na balu maskowym. I tak zaczyna się straszliwy w skutkach romans, jak słusznie domyślamy się, pełen dramatycznych zwrotów, o których opowiada ta książka, jak i następna, i następna, bo Autorka rozwija swój pomysł na kilka, stosunkowo cienkich, tomów.
Wiecie, co podobało mi się najbardziej? Wydanie. Nie chodzi o ten marny duplikat na okładce, ale o środek. Dobry papier i zdobienia na rogach stron, których kompletowanie było znacznie ciekawsze od tego, co kryły inne znaczki na stronie, zwane literami. W każdym razie przynajmniej było otwierać książkę, a to już jakieś osiągnięcie.

Okładka – chociaż jak wspominałam już wyżej – jest duplikatem innej, nie jest tragiczna. Smutna, lalkowata dziewczyna w XVIII/XIX -wiecznej sukience z gorsetem na tle zegara z rzymskimi cyframi. Trochę kojarzy mi się z jakimś blogiem, na którym nastolatka opisuje wymyśloną przez siebie historię. Hm. Skojarzenie na tyle trafne, że pisarka na razie faktycznie pisze jak nastolatka. Okładka, w każdym razie, nie przyciąga wzroku na sklepowej półce, ale kiedy weźmie się w ją w rękę, miło popatrzeć, bo przecież nie ma tragicznie dużo różu, ani niczego, co sprawiałoby, że książka graficznie odrzuca.

Decyzja, co jest lepsze – bohaterowie, styl pisarki czy fabuła – jest wbrew pozorom bardzo trudna. Dlatego zaczniemy od tego, co jest mniej bolesne – czyli stylu. Bo przecież nowicjuszy, debiutantów literackich nie można oceniać tak surowo jak starych wyjadaczy. Bo Autorka ma styl charakteryzujący właśnie debiutantkę, która, na dodatek, wielkich zdolności literackich nie ma i raczej mieć ich nie będzie. Przynajmniej w opinii Kylie Krytyka Literackiego, jednego z wcieleń Kylie Grafomanki, która pewnego razu przeczytała książkę i pokręciła swoim niezbyt urodziwym nosem. Szczerze mówiąc, styl książki dziwnie kojarzy mi się z grafomańskimi wypracowaniami w później podstawówce u zdolniejszych, późnym gimnazjum i wczesnym liceum u tych, którym zależy tylko na dobrych ocenach, a utworom ich nie można zarzucić nic oprócz polotu (tak nawiasem, moje wypociny też chyba nie mają polotu, ale co tam). Wszystko jest wypchane z emocji, proste, niemal toporne i technicznie sterylne. W miejscach, kiedy Autorka próbuje nadać swojej pisaninie znamiona autentyzmu tudzież emocji rodem z filmów, w których przy epickiej muzyce możemy obserwować średniowieczne bitwy, wychodzi jej co najmniej śmiesznie. A przecież romans, który przedstawia w swojej powieści, zgodnie z wymogami gatunku, powinien nieść dużo emocji. Czasami, chyba nieświadomie, sama wszystko psuje, bo kiedy emocje dochodzą do zenitu, Michele mówi „Łał!” i wszystko opada. Często Autorka popada także w nadmierną, dziennikarską opisowość, w której poza faktami nie ma nic. By zakończyć w miarę możliwości optymistycznie tę część, dodam, że było na tyle dobrze, że dało się przeczytać od deski do deski, co jest niezwykłym plusem i niejaką motywacją dla Autorki na przyszłość.

O opisach naturalnie nie będę wspominać, bo oprócz informacji jak z przeciętnego przewodnika na temat domu Windsorów, dostajemy tylko równie drętwe opisy ukochanego Michele, kolejnego przystojnego, idealnego, męskiego bóstwa. Nie ma to być jakieś dzieło sztuki, ale powieść dzięki temu zyskuje, przynajmniej moim zdaniem, na kolorycie, staje się ciekawsza, autentyczna i żywa. Jednak wnioskując ze stanu aktualnego, Autorka, jeśli chodzi o opisy, ma jeszcze przed sobą długą, pełną wyzwań i wybojów drogę. Ciekawe tylko, czy będzie jej się chciało ją przejść, a tym samym zyskać w moich wrednych oczach.

Trzeba podkreślić, że miałam nadzieję, że gdy bohaterka będzie podróżować do 1910, pisarka opisze ciekawie czasy, w których Michele się znalazła. Niestety, nie dowiedziałam się niczego, czego już wcześniej nie wiedziałam. Autorka pisze to, co dla każdego, jeśli chodzi o tę epokę, jest mniej lub bardziej oczywiste i, przede wszystkim, bezpieczne. Co prawda, na końcu zachęca swoich czytelników do przejrzenia książek, którymi sama się inspirowała, ale poza serią o Ameryce, Wielkiego Gatsby'ego, kilku książek o tym, co działo się Ameryce podczas II Wojny Światowej, a także te dotyczące Einsteina i jego teorii na temat podróży w czasie. Nie twierdzę, że pisarka ich nie czytała, ale przeczytać książkę a ożywić za jej pomocą świat własnej to dwie rzeczy. Zresztą, choć sama lubię powieść F. Scotta Fitzgeralda, nie jest to na pewno pełne źródło mówiące o Szalonych Latach Dwudziestych.

Trzeba także, niestety, przyznać, że pomysł czuć odgrzewaniem. Podróże w czasie, rozdzielenie czasami i miejscami, inne czasy i cały ten problem z czasem. Ile jest na rynku powieści różniących się tylko trochę albo nieróżniących się w ogóle? Rzeczy, które tutaj mogłyby być oryginalne, zostały połknięte przez ten powtarzalny motyw miłosny, który, w niemal takiej samej postaci, zaczyna w końcu irytować. No i nie mówiąc o tym, co, przypuszczalnie, będzie działo się w części drugiej, którą zamierzam przeczytać tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, czy mam rację. Przewiduję więc, że w jakiś sposób Phillip znajdzie drogę do ukochanej, ale na przeszkodzie do spełnienia ich miłości stanie ktoś lub coś. Ciekawe, czy mam rację.

Bohaterowie tej książki, moi kochani. Będzie mniej niż mam ochotę napisać, bo jednak Teksańska masakra piłą maszynową to nie jest mój ulubiony horror. Z drugiej strony trochę mi żal Michele, która wypłakała tysiąc i jedno wiadro łez za swoją kochaną matką i której wiarę w świat przywrócił Phillip i ta niezwykle wybitna piosenka. Nie, to był sarkazm. Michele nie okazuje żadnych emocji, a swoją fascynację czymś potrafi zmieścić tylko w jednym, niezwykle głębokim słowie - „Łał”. Przypomina mi lalkę, niezwykle piękną i taką, w jakiej może zakochać się każdy mężczyzna, ale tylko lalkę (tylko nie uśmiechajcie się dwuznacznie bądź obleśnie, wszystkie podteksty są niezamierzone). Jak na główną bohaterkę, droga Autorko, Michele jest zbyt płaska i papierowa. Zbyt? Chyba nie można być bardziej płaskim i papierowym, skoro już się takim jest, ale porzućmy te moje idiotyczne, językowe dywagacje. Każdy wie, o co mi chodzi, prawda? A ponieważ nie jest to książka o opisach, jak Nad Niemnem Orzeszkowej, to znaczy, że pisarka się, delikatnie mówiąc, nie wysiliła, albo nie potrafi konstruować pełnowymiarowych postaci. Raczej, w tym przypadku, dwie rzeczy naraz. To się samo tyczy drugiej osoby, o której mamy w tej powieści najwięcej – Phillipie. Ów młodzieniec tylko na początku uważa, że jego piękna, niewidoczna dla innych dziewczyna kłamie, mówiąc, że pochodzi z przyszłości, a koncepcji ciężkiego przypadku schizofrenii nawet nie rozważa. Kilka rozdziałów później pyta, jak wygląda świat nowoczesny, przy czym on również oddaje hołd dzisiejszej cywilizacji i jest za postępem. Nie wiem, jak bym się zachowała w takiej sytuacji, ale jedno jest pewne – nie wierzyłabym zjawie, której nikt oprócz mnie nie widzi, a już na pewno bym się nie zakochiwała. Szczególnie że Phillip jest nieco jak Edward z mojego ukochanego Zmierzchu – nowoczesna Michele, zapominając o trupie swojej biednej matki, prowokuje biednego chłopaka, któremu rodzicie od najmłodszych lat wmawiali, że pewne rzeczy można robić dopiero po ślubie. W każdym razie, chociaż widać, że Autorka miała mnóstwo pomysłów, wyszło z głównych bohaterów, co wyszło. Czyli nic.

Postacie drugoplanowe są tylko papierowym, nudnym tłem. Imionami, nazwiskami, chociaż niektóre, tak jak Clara czy Lily, przy większym doświadczeniu, ale i dbałości Autorki miałaby się szansę rozwinąć w coś naprawdę ciekawego, oryginalnego. Jednak nie dziwi mnie takie marnowanie szans. Wielu, niestety, innych pisarzy robi podobnie. Nieodwołalnie płaskie i pozbawione nawet podstawowych cech, jakimi charakteryzują się przedstawiciele gatunku homo sapiens, są dziadkowie głównej bohaterki, którzy potrafią tylko sztywno się zachowywać, przytulać wnuczkę i zachować się jak roboty zaprogramowane na Surowych Dziadków, Którzy W Głębi Serca Chcą Dobrze Dla Wnucząt. Znam ten typ. Niemal tak samo popularny jak ciepła, pełna mądrości życiowej babcia i jej ciasteczka. Resztę przodków poznajemy tylko z imion i nazwisk, tak samo jak przyjaciółki Michele z czasów, kiedy mieszkała ze swoją mamą, chodziła do szkoły i tylko śniła o przystojniaku, z którym będzie tańczyć na balu. O matce i późniejszej przyjaciółce już oczywiście nie mówię, bo powiedzieć o nich, że ich osobowość jest podobna do osobowości postaci z gry The Sims 1 to jak powiedzieć o osobie ważącej dwieście kilogramów, że jest nieco otyła. Nawet zapominałam ich imion. Przyjaciółka nazywała się Cassie? Tak. No, dobrze, pamiętam ich imiona, ale nie jestem w stanie o nich więcej powiedzieć.

I co na podsumowanie tych wynurzeń? Tak jak w tytule – szkoda czasu. Możemy go spożytkować na, chociażby, czytanie książek czy oglądanie filmu, które mogą niemal naprawdę przenieść nas w przeszłość czy w przyszłość. Bo czy kolejna książka, której recenzję za pół roku będę czytać ze zdumieniem, że w ogóle taką książkę czytałam, jest warta uciekającego życia? No wiem, że popadam w rejony mdłego sentymentalizmu czy też deklaracji potencjalnych samobójców, że nic nie ma sensu, ale wiadomo, że są tysiące innych książek, lepszych, które warto przeczytać, przeżyć i zapamiętać, a może też wpisać na listę naszych ulubionych. W każdym razie ja mam jakiś z tego pożytek – kolejna książka obsmarowana błotkiem jak się patrzy. No ale nawet i ja muszę kiedyś umyć ręce po tej osobliwej zabawie i stwierdzić, że w sumie szkoda było mojego czasu. I Autorki, niestety, również.

Autor: Aleskandra Monir
Tytuł: „Poza Czasem”
Moja ocena: 1/10



7 komentarzy :

  1. Okładka skutecznie zachęciła, recenzja skutecznie zniechęciła. Nienawidzę papierowych postaci, a obawiam się, że już przy pierwszym opisie boskości Philipa Który Zakochuje Się W Zjawach Z Przyszłości pewnie rzuciłabym książką o ścianę. I z pięknej szaty graficznej zostały jedno wielkie NIC, czyli to samo co - jak piszesz - z treści.
    Wiesz co? Chyba naprawdę odpuszczę sobie tę powieść.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam, że kiedyś byłam zainteresowana tym tytułem. Później o nim zapomniałam i chyba nie mam czego żałować. Dobrze, że chociaż przyjemnie otwierało się tę książkę. Zawsze coś ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie znam, nie słyszałam, i jak widzę nic nie straciłam. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Miałam tę książkę - za przeproszeniem szmira jakich mało, wyleciała z mojej biblioteczki z hukiem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dla mnie też książka okazała się wielkim rozczarowaniem :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ymmm... Chyba sobie daruję ^^ W sumie nigdy nie miałam w planach przeczytania tej książki, ale gdybym przypadkiem miała, po Twojej recenzji i tak postanowiłabym sobie darować. Mnie osobiście nawet okładka się nie podoba.
    zaczarrowana

    OdpowiedzUsuń
  7. No cóż... Miałam tę książkę w planach czytelniczych, ale skutecznie mnie zniechęciłaś :) Jakoś przeżyję, że nie przeczytam, ha ha ha :D

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!