Zastanawiam
się właśnie, dlaczego miłość, jedno z wielu uczuć, zrobiło
tak wielką karierę. Jest przecież jeszcze wiele innych, a niektóre
z nich są bardziej intensywne i powierzchowne. Nienawiść. Chęć
zemsty. Smutek. Czasami potrafią one tak zdominować człowieka, że
na nic innego nie ma miejsca, a na miłość już w ogóle. Ale też
okazuje się, że miłość miłości nierówna - wiele czytałam o
miłości do ojczyzny, domu, ideałów, Boga, ale i tak to wszystko
mało w porównaniu z wierszami, powieściami i muzyką o miłości
mężczyzny do kobiety, lub kobiety do mężczyzny. Na ten temat
powstało takie coś jak Pięćdziesiąt Twarzy Greya i
nieśmiertelne Sonety
do Laury czy wiersze do Beatrycze. Wielkie arcydzieła muzyczne i
kolejne piosenki popowe, które sprawiają, że mam chęć najpierw
zasłonić sobie oczy (teledyski!) a później ogłuchnąć. Co jest
takiego w tym uczuciu? I czy na
pewno... ta miłość, w
teologii określona łacińskim słowem amor, ma
więcej ze szczęścia
czy ze smutku,
złości, nienawiści?
Przyznam,
że widok par macających się na korytarzach szkoły, wymalowanych
pannic w dekoltach
do ziemi budzi, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Tak samo,
jak podrywanie chłopaków.
Nie wiem, może jestem staroświecka,
nadmiernie zakopana w książkach czy coś, ale wolę poczekać,
jakoś mi się nigdzie nie spieszy, ale to nawet wygląda jakoś ...
nieestetycznie? Szczególnie
że moja szkoła jest
zespołem szkół i można popatrzyć sobie na takie sceny już
pierwszej gimnazjalnej i w podstawówce. Już. Nieco za wcześnie,
nie uważacie? Zastanawiam się jednak, do dla nich znaczy to słowo,
miłość. Bo, może
nie jestem życiowa, ale same kotki, różowe serduszka i francuskie
pocałunki, nie wystarczą, żeby uczucie to nazwać miłością.
Więc czym jest miłość? Ponieważ sama jeszcze nie sprawdziłam w
praktyce, spróbuję poszukać odpowiedzi na to pytanie w książkach.
Ale takich, które nawet przed przeczytaniem wzbudzają
mój szacunek. W najszlachetniejszej klasyce.
Dziwiłabym
się bardzo, gdyby ktokolwiek nie znał tej książki, chociaż z
grubsza. Jest przecież ten film Luhrmanna z Leonardo DiCaprio,
zrobiony w tym dziwnym, fascynującym mnie stylu, charakterystycznym
dla tego reżysera. W stosach książkach, nawet tych dla nastolatek,
można znaleźć odwołania do tego dramatu, nie mówię tuż o
muzyce, bo to zupełnie inny temat, na podzielny
tekst. Zresztą, to wciąż grają w teatrach – byłam chociażby w
warszawskim Buffo (Natasza
Urbańska grała Rozalinę), ale jestem pewna,
że przy odrobinie szczęścia
można to znaleźć jeszcze gdzieś indziej. Nie widzieliście? Nie
znacie? Nawet jeśli, to jest to historia bardzo znana w naszym kręgu
kulturowym, słyszał każdy. Tak czy inaczej, nie mam zamiaru
streszczać tu fabuły i od razu przechodzę dalej: jestem nieco
stremowana, bo pierwszy raz recenzuję dramat. I
to jeszcze taki dramat, nie byle co.
Muszę
przyznać, że miałam wątpliwości
i to poważne, czy mi się spodoba, przecież romantyczką nie do
końca jestem, chwalę się tym, że zwykle nie brakuje mi rozsądku.
Czy przypadkiem nie będzie egzaltowane jak historyjki o wróżkach
żyjących wśród kwiatków?
I, co gorsze, czy nie będą to monologi zakochanej pary dzieciaków
(Julia w momencie całej
akcji ma lat czternaście, a Romeo nie jest
specjalnie starszy) Teraz w
ich wieku jest niedojrzała gimbaza z iPhone'ami i dziwnymi
wyznaniami na Facebooku; jeśli czyta to jakiś gimnazjalista, to
przepraszam, bo skoro czytasz bloga książkowego, oznacza to, że
jesteś wyjątkiem w tej szkole) na trzy-cztery strony, pełne
sentymentalnych
porównań do pączków róży, białych gołąbków, księżyca i
tym podobnych. W sumie oglądałam ten musical w Buffo,
ale
tam historia była przedstawiona w realiach nowoczesnych, nie mógł
zostać więc użyty oryginalny
tekst. Film Luhrmanna, jak to film Luhrmanna, ale bardziej
przypominał raczej spektakl
niż oryginał. A często jest tak, że wariacje na różne tematy
podobają się bardziej niż tekst podstawowy. Na początku
podchodziłam z rezerwą, ale im dłużej czytałam, tym bardziej
hipnotyzujące słowa pisarza oplatały się wokół mnie, zmuszając
do wejścia w historię głębiej. I co z tego wyszło? Ano,
zobaczcie.
W przypadku dzieł tego
pisarza wielkie znaczenie ma tłumaczenie – przez lata nagromadziło
się ich tyle, że trudno wybierać, szczególnie że i tak, w
gruncie rzeczy, dramaty te są nieprzetłumaczalne, a ich czar
najbardziej zachwyca w oryginale. Czytałam dwa – pana
Paszkowskiego i pana Barańczaka i oba bardzo mi spodobały, jednak -
z całym szacunkiem do najwierniejszego tłumacza wszystkich dzieł
Autora – pan Paszkowski zrobił to w sposób starodawny już,
archaiczny, co, wydaje mi się, nadaje tekstowi pewnej oryginalności
i nie psuje ciężkiego, średniowiecznego klimatu. Chociaż,
niestety, przekład sam w sobie zniszczył kilka ciekawych gier
językowych z oryginału. Dlatego postanowiłam napisać o moich
wrażeniach po przeczytaniu sztuki po angielsku (najlepiej jest
zrobić to przed przeczytaniem polskiej wersji).
Największą
zaletą jest język – przejrzysty, niezwykle zrytmizowany, pełen
emocji i jednocześnie barokowy – pełen metafor, które jeszcze za
czasów pisarza były oryginalne, świeże.
Na podstawie samych
wypowiedzi bohaterów dramatu został wytworzony
klimat, pełen magii, zmysłowości, ale i iście romantycznego
mroku. Jednoczenie Autor nie popada w nadmierną poetyzację, czasami
wręcz uderza w rubaszny humor (czasem
żarty stają się bardziej wyrafinowane, z większą ilością
odniesień do literatury średniowiecznej),
z wirtuozerską pewnością siebie między wniosłe dramaty kochanków
wprowadzając dialog służących pełen prostych, zwyczajnych słów.
Nie zapomina także o indywidualizacji – inaczej mówi pan Kapulet,
inaczej zakochany Romeo, inaczej sympatyczny ojciec Laurenty. Słowa
malują przed naszymi oczami bohaterów; mistrzowsko opisują ich,
nawet na chwilę nie charakteryzując ich bezpośrednio. Nie ma też,
czego się, przyznam, bardzo mocno obawiałam, egzaltacji graniczącej
z bezwstydnym kiczem, ani narzekania rodem ze
Zmierzchu pani Meyer,
wręcz przeciwnie – słownictwo jest eleganckie, poetyckie i
jednocześnie
pokazuje głębię uczuć bohaterów, zgrabnie balansując po granicy
z nieprawdopodobną.
Bo z tym problem ma wielu podobnych formatem Autorowi – XXI
-wieczny
czytelnik ma problem ze zrozumieniem, dlaczego ten gość stoi i
gada, wygłaszając ukwiecone skomplikowanymi figurami, co raczej
dyskwalifikuje prawdziwość historii w naszych uszach. Tutaj tego
nie ma, na scenie zawsze się coś dzieje, a nie stoją tylko i
gadają, doskonale widać to szczególnie w zakończeniu. To też
było dla mnie zaskoczeniem.
Trzeba
wspomnieć
także o tym, czego dowiedziałam
się z przypisów (nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam przypisy), a co
świadczy o kunszcie i
pomysłowości pisarza.
Mianowicie pierwsza rozmowa Romea i Julii ma postać kanonicznego
sonetu, które przecież Autor opanował do perfekcji. Taki szczegół,
ale bardzo mnie ucieszył i zaskoczył, bo nie spodziewałam się, że
w dramacie znajdę jeszcze inne formy. Ma
też to jakiś głębszy sens, niż oddanie piękna pierwszego
spotkania, moim skromnym zdaniem nawiązuje bowiem do dokonań
Dantego i Petrarki – piewców miłości podobnej do tej, jaka
złączyła głównych bohaterów.
Jak
wieść gminna
niesie, pisarz wynalazł tę
historię, jak zresztą większość przez siebie napisanych, w
dawnych kronikach i legendach. Wydaje się to bardziej fascynujące
niż gdyby miał wymyślić wszystko od nowa, szczególnie
że w Weronie pokazują ich
ponoć prawdziwy grób (nie mówię, że wierzę, chociaż
chciałabym! ). Jednak Autor wszystkiego nie ściągnął, bo znany
był z tego, że pomysły przetwarzał, zmieniał, nieco przeinaczał,
a do tego wszystkiego dodawał swoje własne, tak, że później
dzieło z historią wyjściową miało mało co wspólnego. Zresztą,
w tamtych czasach nie było takiego terroru za plagiat (czego jednak
nie pochwalam, wiadomo).
Prawdą
jednak niestety jest, że Romeo jakoś mnie nie przekonał. Co
prawda, bił się dobrze, zabił Tybalta, ale jego przemowy do Julii,
szczególnie w tej słynnej scenie, w której stoi pod jej balkonem,
raczej wskazują na egzaltowanego młodzieńca, że tak powiem,
kochliwego ladaco. Żeby już mu nie wypominać miłości do Rozaliny
z początku utworu, od której wysychał na wiór, dopóki nie znał
Julii. Niepoprawny romantyk, młody, naiwny, szczery w swych
uczuciach chłopiec, a do tego porywczy. Z całą pewnością to
świetnie zbudowana postać, ale nie podoba mi się on. Bo jeszcze
tak sentymentalna nie jestem, o nie! Julia natomiast jest osobą
bardzo rozgarniętą, praktyczną, myślącą o czymś, co nie jest
światłem księżyca, słowikiem etc., a wielka miłość nie
zasłania trzeźwego spoglądania na życie. Do
czasu, oczywiście, ale wolę nie oceniać czyiś wyborów,
szczególnie jeśli te wybory były dokonywane pod wpływem tak
wielkiego uczucia. Najsympatyczniejszymi postaciami byli jednak
niania
Julii i ojciec Laurenty. O ile tę pierwszą przestałam lubić po
tym, jak niejako namawiała Julię do ślubu z Parysem, od początku
do końca czułam sympatię do franciszkanina, postaci barwnej,
niejednoznacznej i jednocześnie wywołującej, szczególnie na
początku, uśmiech na mojej twarzy. Reszta bohaterów to role
poboczne – dość schematyczna pani Kapulet,
stary Kapulet, narzekający, jak to stara głowa rodu, młody Parys,
który, jak to Parys, znalazł sobie dziewczynę będącą już
mężatką, złośnik Tybalt i nie
gorszy Merkucjo i gdzieś na
pozostałym, ostatnim planie Benwolio i książę, reprezentujący
interesy mieszczan pośród awanturniczej arystokracji. Rodzice Romea
pojawiają się w kilku scenach, ale są to już bohaterowie
egzystujący.
Oczywiście,
mam świadomość, że to tylko doskonalsza forma scenariusza, a
aktor, grając daną postać, stara się dostosować do niej, jednak
większa część
to jego interpretacja, jego pomysł i umiejętności. Dlatego nie
jestem pewna, czy powinno się oceniać postaci dramatu. No ale
analizując sam suchy tekst, ma to jakiś sens, prawda?
Nie
mówię, że fabuła była przewidywalna, bo każdy ją przecież
zna, przynajmniej
tak ustaliliśmy, a akcja
biegnie
zaskakująco szybko –
wyznań miłosnych było bardzo mało, mimo moich obaw (mam
wątpliwości czy momentami nie za szybko – Autor chyba też je
miał, bo między wygnaniem
Romea a śmiercią obojga upływa trzy czy cztery dni).
Wszystkie elementy, z które obserwowaliśmy przez całą akcję,
wszystkie wątki spotykają podczas tragicznego zakończenia, żadna,
najmniejsza scena nie kończy się na niczym, żadne słowo nie jest
bezcelowe, ale to dopiero zobaczymy, kiedy poszczególne wątki będą
się kończyć. Może czasami
zdarzały się sceny, które
można by
usunąć bez szkody dla fabuły, jednak musiałabym być bez serca,
bo to były prawdziwe perełki same w sobie, pełne ciekawych
językowych zabiegów, celnych uwag i humoru, aż gotującego się
pod maską sztywnego elżbietańskiego teatru i przyjętej konwencji
mroczno-smutnej tragedii. Jednak ograniczenie żartów i słownych
potyczek bohaterów było niezbędne, by
zachować harmonię przy jednoczesnym przepychu, bogactwie form.
Lektura
pozostawiła mnie jeszcze z większą ilością pytań – czy
miłość, która doprowadziła do takiej tragedii, jest, wobec tego,
uczuciem pozytywnym, takim jak radość, szczęście? Czy może jest
piękną, ale i boleśniejszą wersją nienawiści, złości,
zazdrości, smutku? Przeżera człowieka tak samo, jak tamte,
przytłacza, nie pozostawia miejsca na nic innego. Splata się
przecież z tamtymi – bardzo blisko do nienawiści i zazdrości, a
co za tym idzie i złości; nie mówiąc już o smutku towarzyszącego
tym chwilom, kiedy nie ma ukochanej osoby. Jest to też uczucie na
pewno totalne, niezwykle też,
zapewne, przyjemne i
powszechne
(gdyby takie nie było, zapewne nie byłoby też dzieci. Eh, ja,
zawsze muszę z takim tekstem wyskoczyć i popsuć powagę
wszystkiego!) i w założeniu mające należeć do tych szczęśliwych.
Jednak... jednak jesteśmy tylko ludźmi, ranimy siebie nawzajem, a
miłość, wydaje mi się, można porównać do małej rośliny,
która w czasach zajadłej nienawiści nie wyrośnie, ale zostanie
zdeptana buciorami tych, co się nienawidzą. Choćby nawet była tak
czysta, jak
ta Romea i Julii.
Tytuł: „Romeo i Julia”
Autor: Wiliam Shakespeare
Moja ocena: 9,5/10
Ja os jakiegoś czasu jestem na nie z książkami o miłości, za to jak najbardziej na tak wobec Szekspira. "Króla Leara' planuję przeczytać.
OdpowiedzUsuńNie wiem, sądzę, że Szekspir opisał niebezpieczeństwa miłość, takiej pierwszej, szalonej.
I to, że bohaterami są nastolatkowie. To jest bardzo znaczące.
Pozdrawiam, bo jestem na tym blogu po raz pierwszy.
http://literackie-zamieszanie.blogspot.com/
Czytałam w liceum. Warto byłoby sobie odświeżyć tę miłosną historię.
OdpowiedzUsuńRomans wszech czasów!
OdpowiedzUsuńBardzo dawno czytałam, muszę sobie przypomnieć! Pamiętam film z DiCaprio, był wspaniały :)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Szekspira, ale chyba za bardzo przereklamowane jest akurat to dzieło.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że istotną kwestią w dziełach Szekspira jest tłumaczenie. Mnie akurat bardziej przekonało to Barańczaka.
OdpowiedzUsuńWidzę, że wysoko oceniłaś tę książkę. Ja dałabym jej jednak niższą ocenę, ale faktycznie dość dawno "Romea i Julii" nie cztałam. Być może gdybym odświeżyła sobie teraz ten utwór, coś by się zmieniło.
"Romeo i Julia" to powód, dzięki któremu pokochałam twórczość Shakespeare'a i nauczyłam się pisać jego nazwisko po angielsku (osobisty sukces ^^).
OdpowiedzUsuńA różnice w tłumaczeniu są genialne. Niekiedy można się bardzo pośmiać. Przy omawianiu "Hamleta" u mnie na polskim porównywaliśmy te same sceny ale różnych tłumaczy. Wersja Słomczyńskiego była najzabawniejsza ;)
Tak, tak, znowu ja xd
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/