środa, 15 kwietnia 2015

Miłość w czasach nienawiści. Recenzja książki

Zastanawiam się właśnie, dlaczego miłość, jedno z wielu uczuć, zrobiło tak wielką karierę. Jest przecież jeszcze wiele innych, a niektóre z nich są bardziej intensywne i powierzchowne. Nienawiść. Chęć zemsty. Smutek. Czasami potrafią one tak zdominować człowieka, że na nic innego nie ma miejsca, a na miłość już w ogóle. Ale też okazuje się, że miłość miłości nierówna - wiele czytałam o miłości do ojczyzny, domu, ideałów, Boga, ale i tak to wszystko mało w porównaniu z wierszami, powieściami i muzyką o miłości mężczyzny do kobiety, lub kobiety do mężczyzny. Na ten temat powstało takie coś jak Pięćdziesiąt Twarzy Greya i nieśmiertelne Sonety do Laury czy wiersze do Beatrycze. Wielkie arcydzieła muzyczne i kolejne piosenki popowe, które sprawiają, że mam chęć najpierw zasłonić sobie oczy (teledyski!) a później ogłuchnąć. Co jest takiego w tym uczuciu? I czy na pewno... ta miłość, w teologii określona łacińskim słowem amor, ma więcej ze szczęścia czy ze smutku, złości, nienawiści?

Przyznam, że widok par macających się na korytarzach szkoły, wymalowanych pannic w dekoltach do ziemi budzi, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Tak samo, jak podrywanie chłopaków. Nie wiem, może jestem staroświecka, nadmiernie zakopana w książkach czy coś, ale wolę poczekać, jakoś mi się nigdzie nie spieszy, ale to nawet wygląda jakoś ... nieestetycznie? Szczególnie że moja szkoła jest zespołem szkół i można popatrzyć sobie na takie sceny już pierwszej gimnazjalnej i w podstawówce. Już. Nieco za wcześnie, nie uważacie? Zastanawiam się jednak, do dla nich znaczy to słowo, miłość. Bo, może nie jestem życiowa, ale same kotki, różowe serduszka i francuskie pocałunki, nie wystarczą, żeby uczucie to nazwać miłością. Więc czym jest miłość? Ponieważ sama jeszcze nie sprawdziłam w praktyce, spróbuję poszukać odpowiedzi na to pytanie w książkach. Ale takich, które nawet przed przeczytaniem wzbudzają mój szacunek. W najszlachetniejszej klasyce.

Dziwiłabym się bardzo, gdyby ktokolwiek nie znał tej książki, chociaż z grubsza. Jest przecież ten film Luhrmanna z Leonardo DiCaprio, zrobiony w tym dziwnym, fascynującym mnie stylu, charakterystycznym dla tego reżysera. W stosach książkach, nawet tych dla nastolatek, można znaleźć odwołania do tego dramatu, nie mówię tuż o muzyce, bo to zupełnie inny temat, na podzielny tekst. Zresztą, to wciąż grają w teatrach – byłam chociażby w warszawskim Buffo (Natasza Urbańska grała Rozalinę), ale jestem pewna, że przy odrobinie szczęścia można to znaleźć jeszcze gdzieś indziej. Nie widzieliście? Nie znacie? Nawet jeśli, to jest to historia bardzo znana w naszym kręgu kulturowym, słyszał każdy. Tak czy inaczej, nie mam zamiaru streszczać tu fabuły i od razu przechodzę dalej: jestem nieco stremowana, bo pierwszy raz recenzuję dramat. I to jeszcze taki dramat, nie byle co.

Muszę przyznać, że miałam wątpliwości i to poważne, czy mi się spodoba, przecież romantyczką nie do końca jestem, chwalę się tym, że zwykle nie brakuje mi rozsądku. Czy przypadkiem nie będzie egzaltowane jak historyjki o wróżkach żyjących wśród kwiatków? I, co gorsze, czy nie będą to monologi zakochanej pary dzieciaków (Julia w momencie całej akcji ma lat czternaście, a Romeo nie jest specjalnie starszy) Teraz w ich wieku jest niedojrzała gimbaza z iPhone'ami i dziwnymi wyznaniami na Facebooku; jeśli czyta to jakiś gimnazjalista, to przepraszam, bo skoro czytasz bloga książkowego, oznacza to, że jesteś wyjątkiem w tej szkole) na trzy-cztery strony, pełne sentymentalnych porównań do pączków róży, białych gołąbków, księżyca i tym podobnych. W sumie oglądałam ten musical w Buffo, ale tam historia była przedstawiona w realiach nowoczesnych, nie mógł zostać więc użyty oryginalny tekst. Film Luhrmanna, jak to film Luhrmanna, ale bardziej przypominał raczej spektakl niż oryginał. A często jest tak, że wariacje na różne tematy podobają się bardziej niż tekst podstawowy. Na początku podchodziłam z rezerwą, ale im dłużej czytałam, tym bardziej hipnotyzujące słowa pisarza oplatały się wokół mnie, zmuszając do wejścia w historię głębiej. I co z tego wyszło? Ano, zobaczcie.

W przypadku dzieł tego pisarza wielkie znaczenie ma tłumaczenie – przez lata nagromadziło się ich tyle, że trudno wybierać, szczególnie że i tak, w gruncie rzeczy, dramaty te są nieprzetłumaczalne, a ich czar najbardziej zachwyca w oryginale. Czytałam dwa – pana Paszkowskiego i pana Barańczaka i oba bardzo mi spodobały, jednak - z całym szacunkiem do najwierniejszego tłumacza wszystkich dzieł Autora – pan Paszkowski zrobił to w sposób starodawny już, archaiczny, co, wydaje mi się, nadaje tekstowi pewnej oryginalności i nie psuje ciężkiego, średniowiecznego klimatu. Chociaż, niestety, przekład sam w sobie zniszczył kilka ciekawych gier językowych z oryginału. Dlatego postanowiłam napisać o moich wrażeniach po przeczytaniu sztuki po angielsku (najlepiej jest zrobić to przed przeczytaniem polskiej wersji).

Największą zaletą jest język – przejrzysty, niezwykle zrytmizowany, pełen emocji i jednocześnie barokowy – pełen metafor, które jeszcze za czasów pisarza były oryginalne, świeże. Na podstawie samych wypowiedzi bohaterów dramatu został wytworzony klimat, pełen magii, zmysłowości, ale i iście romantycznego mroku. Jednoczenie Autor nie popada w nadmierną poetyzację, czasami wręcz uderza w rubaszny humor (czasem żarty stają się bardziej wyrafinowane, z większą ilością odniesień do literatury średniowiecznej), z wirtuozerską pewnością siebie między wniosłe dramaty kochanków wprowadzając dialog służących pełen prostych, zwyczajnych słów. Nie zapomina także o indywidualizacji – inaczej mówi pan Kapulet, inaczej zakochany Romeo, inaczej sympatyczny ojciec Laurenty. Słowa malują przed naszymi oczami bohaterów; mistrzowsko opisują ich, nawet na chwilę nie charakteryzując ich bezpośrednio. Nie ma też, czego się, przyznam, bardzo mocno obawiałam, egzaltacji graniczącej z bezwstydnym kiczem, ani narzekania rodem ze Zmierzchu pani Meyer, wręcz przeciwnie – słownictwo jest eleganckie, poetyckie i jednocześnie pokazuje głębię uczuć bohaterów, zgrabnie balansując po granicy z nieprawdopodobną. Bo z tym problem ma wielu podobnych formatem Autorowi – XXI -wieczny czytelnik ma problem ze zrozumieniem, dlaczego ten gość stoi i gada, wygłaszając ukwiecone skomplikowanymi figurami, co raczej dyskwalifikuje prawdziwość historii w naszych uszach. Tutaj tego nie ma, na scenie zawsze się coś dzieje, a nie stoją tylko i gadają, doskonale widać to szczególnie w zakończeniu. To też było dla mnie zaskoczeniem.

Trzeba wspomnieć także o tym, czego dowiedziałam się z przypisów (nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam przypisy), a co świadczy o kunszcie i pomysłowości pisarza. Mianowicie pierwsza rozmowa Romea i Julii ma postać kanonicznego sonetu, które przecież Autor opanował do perfekcji. Taki szczegół, ale bardzo mnie ucieszył i zaskoczył, bo nie spodziewałam się, że w dramacie znajdę jeszcze inne formy. Ma też to jakiś głębszy sens, niż oddanie piękna pierwszego spotkania, moim skromnym zdaniem nawiązuje bowiem do dokonań Dantego i Petrarki – piewców miłości podobnej do tej, jaka złączyła głównych bohaterów.

Jak wieść gminna niesie, pisarz wynalazł tę historię, jak zresztą większość przez siebie napisanych, w dawnych kronikach i legendach. Wydaje się to bardziej fascynujące niż gdyby miał wymyślić wszystko od nowa, szczególnie że w Weronie pokazują ich ponoć prawdziwy grób (nie mówię, że wierzę, chociaż chciałabym! ). Jednak Autor wszystkiego nie ściągnął, bo znany był z tego, że pomysły przetwarzał, zmieniał, nieco przeinaczał, a do tego wszystkiego dodawał swoje własne, tak, że później dzieło z historią wyjściową miało mało co wspólnego. Zresztą, w tamtych czasach nie było takiego terroru za plagiat (czego jednak nie pochwalam, wiadomo).

Prawdą jednak niestety jest, że Romeo jakoś mnie nie przekonał. Co prawda, bił się dobrze, zabił Tybalta, ale jego przemowy do Julii, szczególnie w tej słynnej scenie, w której stoi pod jej balkonem, raczej wskazują na egzaltowanego młodzieńca, że tak powiem, kochliwego ladaco. Żeby już mu nie wypominać miłości do Rozaliny z początku utworu, od której wysychał na wiór, dopóki nie znał Julii. Niepoprawny romantyk, młody, naiwny, szczery w swych uczuciach chłopiec, a do tego porywczy. Z całą pewnością to świetnie zbudowana postać, ale nie podoba mi się on. Bo jeszcze tak sentymentalna nie jestem, o nie! Julia natomiast jest osobą bardzo rozgarniętą, praktyczną, myślącą o czymś, co nie jest światłem księżyca, słowikiem etc., a wielka miłość nie zasłania trzeźwego spoglądania na życie. Do czasu, oczywiście, ale wolę nie oceniać czyiś wyborów, szczególnie jeśli te wybory były dokonywane pod wpływem tak wielkiego uczucia. Najsympatyczniejszymi postaciami byli jednak niania Julii i ojciec Laurenty. O ile tę pierwszą przestałam lubić po tym, jak niejako namawiała Julię do ślubu z Parysem, od początku do końca czułam sympatię do franciszkanina, postaci barwnej, niejednoznacznej i jednocześnie wywołującej, szczególnie na początku, uśmiech na mojej twarzy. Reszta bohaterów to role poboczne – dość schematyczna pani Kapulet, stary Kapulet, narzekający, jak to stara głowa rodu, młody Parys, który, jak to Parys, znalazł sobie dziewczynę będącą już mężatką, złośnik Tybalt i nie gorszy Merkucjo i gdzieś na pozostałym, ostatnim planie Benwolio i książę, reprezentujący interesy mieszczan pośród awanturniczej arystokracji. Rodzice Romea pojawiają się w kilku scenach, ale są to już bohaterowie egzystujący.

Oczywiście, mam świadomość, że to tylko doskonalsza forma scenariusza, a aktor, grając daną postać, stara się dostosować do niej, jednak większa część to jego interpretacja, jego pomysł i umiejętności. Dlatego nie jestem pewna, czy powinno się oceniać postaci dramatu. No ale analizując sam suchy tekst, ma to jakiś sens, prawda?

Nie mówię, że fabuła była przewidywalna, bo każdy ją przecież zna, przynajmniej tak ustaliliśmy, a akcja biegnie zaskakująco szybko – wyznań miłosnych było bardzo mało, mimo moich obaw (mam wątpliwości czy momentami nie za szybko – Autor chyba też je miał, bo między wygnaniem Romea a śmiercią obojga upływa trzy czy cztery dni). Wszystkie elementy, z które obserwowaliśmy przez całą akcję, wszystkie wątki spotykają podczas tragicznego zakończenia, żadna, najmniejsza scena nie kończy się na niczym, żadne słowo nie jest bezcelowe, ale to dopiero zobaczymy, kiedy poszczególne wątki będą się kończyć. Może czasami zdarzały się sceny, które można by usunąć bez szkody dla fabuły, jednak musiałabym być bez serca, bo to były prawdziwe perełki same w sobie, pełne ciekawych językowych zabiegów, celnych uwag i humoru, aż gotującego się pod maską sztywnego elżbietańskiego teatru i przyjętej konwencji mroczno-smutnej tragedii. Jednak ograniczenie żartów i słownych potyczek bohaterów było niezbędne, by zachować harmonię przy jednoczesnym przepychu, bogactwie form.

Lektura pozostawiła mnie jeszcze z większą ilością pytań – czy miłość, która doprowadziła do takiej tragedii, jest, wobec tego, uczuciem pozytywnym, takim jak radość, szczęście? Czy może jest piękną, ale i boleśniejszą wersją nienawiści, złości, zazdrości, smutku? Przeżera człowieka tak samo, jak tamte, przytłacza, nie pozostawia miejsca na nic innego. Splata się przecież z tamtymi – bardzo blisko do nienawiści i zazdrości, a co za tym idzie i złości; nie mówiąc już o smutku towarzyszącego tym chwilom, kiedy nie ma ukochanej osoby. Jest to też uczucie na pewno totalne, niezwykle też, zapewne, przyjemne i powszechne (gdyby takie nie było, zapewne nie byłoby też dzieci. Eh, ja, zawsze muszę z takim tekstem wyskoczyć i popsuć powagę wszystkiego!) i w założeniu mające należeć do tych szczęśliwych. Jednak... jednak jesteśmy tylko ludźmi, ranimy siebie nawzajem, a miłość, wydaje mi się, można porównać do małej rośliny, która w czasach zajadłej nienawiści nie wyrośnie, ale zostanie zdeptana buciorami tych, co się nienawidzą. Choćby nawet była tak czysta, jak ta Romea i Julii.

Tytuł: „Romeo i Julia”
Autor: Wiliam Shakespeare
Moja ocena: 9,5/10


7 komentarzy :

  1. Ja os jakiegoś czasu jestem na nie z książkami o miłości, za to jak najbardziej na tak wobec Szekspira. "Króla Leara' planuję przeczytać.
    Nie wiem, sądzę, że Szekspir opisał niebezpieczeństwa miłość, takiej pierwszej, szalonej.
    I to, że bohaterami są nastolatkowie. To jest bardzo znaczące.
    Pozdrawiam, bo jestem na tym blogu po raz pierwszy.
    http://literackie-zamieszanie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam w liceum. Warto byłoby sobie odświeżyć tę miłosną historię.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dawno czytałam, muszę sobie przypomnieć! Pamiętam film z DiCaprio, był wspaniały :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo lubię Szekspira, ale chyba za bardzo przereklamowane jest akurat to dzieło.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zgadzam się, że istotną kwestią w dziełach Szekspira jest tłumaczenie. Mnie akurat bardziej przekonało to Barańczaka.
    Widzę, że wysoko oceniłaś tę książkę. Ja dałabym jej jednak niższą ocenę, ale faktycznie dość dawno "Romea i Julii" nie cztałam. Być może gdybym odświeżyła sobie teraz ten utwór, coś by się zmieniło.

    OdpowiedzUsuń
  6. "Romeo i Julia" to powód, dzięki któremu pokochałam twórczość Shakespeare'a i nauczyłam się pisać jego nazwisko po angielsku (osobisty sukces ^^).
    A różnice w tłumaczeniu są genialne. Niekiedy można się bardzo pośmiać. Przy omawianiu "Hamleta" u mnie na polskim porównywaliśmy te same sceny ale różnych tłumaczy. Wersja Słomczyńskiego była najzabawniejsza ;)

    Tak, tak, znowu ja xd
    http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!