Nie
pamiętam wielu dni, wydarzeń ze swojego życia – zapewne dlatego, że
było zbyt wiele dni podobnych do siebie, tak zwykłych i rutynowych,
że twarze i słowa zamazują się i w końcu znikają. Może i
dlatego, że nie myślę o tym, co przeżyłam, niektóre wspomnienia
ożywają tylko w określonych, podobnych sytuacjach, na co dzień są
skompensowane w jakimś mrocznym kącie mojego mózgu. Większość
zapamiętuję nie jako konkretne obrazy, jednak jako uczucia, zapewne
intensywniejsze od tego, co widziałam, a te, co jakiś czas wracają
i wtedy nie potrafię ich wyrzucić. Dziwny to stan – zamiast
obrazów i dźwięków, tylko uczucia. Zawsze takie same. Na
szczęście są wśród nich także te dobre, bardzo dobre, które
staram się przywoływać jak najczęściej, tkwiąc w szarej
rutynie. Drugą sprawą jest także oderwanie od moich
najwcześniejszych wspomnień, jakby dotyczyły zupełnie innej
osoby. Być może to przez brak ciągłości, zupełnie inne warunki
i miejsca, jakie im towarzyszyły. Czasami nie mogę pozbyć się tej
dziwnej obcości, która wyłazi ze starych zdjęć, najczęściej są
one groteskowo oderwane od kontekstu, bo nie pamiętam sytuacji, w
których zostały wykonane. Obca osoba. Obca twarz. Obce miejsca.
Obce wspomnienia.
To
jeszcze nie koniec sztuczek, jakie potrafi spłatać mózg. Na pewno
i Wy słyszeliście kiedyś opowieść ze swojego wczesnego
dzieciństwa i od tego czasu wydaje się wam, że pamiętacie to,
obrazy same wypływają z waszego mózgu. Mam takie wspomnienie,
zupełnie oderwane od kontekstu, kiedy siedzę na kanapie w salonie i
spoglądam na wielkie, brązowe strupy na kolanach, mama zdejmuje mi
bandaż. Ten strzępek był powiązany z moim upadkiem ze schodów,
ale nie pamiętałam go, dopóki mama mi o nim nie opowiedziała.
Teraz prześladuje mnie ta chwila, nie jestem jednak pewna, czy jest
ona prawdziwe, a za nim przypływają inne, same obrazy tylko,
pozbawione szczegółów, mieszające się z upływem lat z innymi, z
którymi sobie później je skojarzyłam. Jest wiele jeszcze innych,
podobnych, czasami nieistotnych migawek, o których wiem, że są
prawdziwe, ale są też bardziej szczegółowe i złożone, z którymi
mam poważny problem. I chyba już nie będzie można nigdy
sprawdzić, czy to wspomnienia, czy wyobraźnia.
Jednak
to nie jest najgorsze. Wyobraź sobie, że kiedy idziesz ulicą,
zwyczajnie zapamiętujesz różne rzeczy: kobieta jedząca frytki,
facet w garniturze spieszący się do pracy, dzieciak z lodem
truskawkowym i wiele innych szczegółów, nie próbując zastanawiać
się nad tym głębiej. I za jakiś czas, kiedy okaże się, że
tamta kobieta jest ważna, usiłujesz przypomnieć sobie jej wygląd
ze szczegółami. Jej bluzka była jasnoróżowa czy czerwona? A może
pamięć mnie myli, może jest zupełnie inaczej? Próbujesz znaleźć
w tej scenie coś niezwykłego, coś, co zostało zauważone
przypadkiem, a później zapomniane jak niepotrzebny szczegół, a co
może okazać się istotne. I staje się to obsesją, przekonujesz
się o nietrwałości pamięci, jej subiektywizmie.
Abby,
bohaterka tej książki, też miała taki problem. Pewnego mglistego
dnia wybrała się z sześcioletnią córeczką swojego narzeczonego,
Jake'a, na jedną z oceanicznych plaż w San Francisco. Wystarczył
moment nieuwagi, spojrzenie na małą, martwą foczkę na plaży,
jakaś oderwana myśl i zdjęcie – bo Abby była fotografem – by
mała zanurzyła się we mgle i bezpowrotnie zniknęła. Wie, że od
tego czasu będzie skazana na swoje wspomnienia, przeglądanie ich
codziennie i szukanie jakiejś wskazówki, jakiegoś tropu. Bohaterka
rozpoczyna poszukiwania, trwające rok, podczas którego jej życie
zmienia się o trzysta sześćdziesiąt stopni, a starannie
przygotowane plany na nowe, spokojne życie, obracają się
bezpowrotnie w ruinę. Przez cały ten czas Abby jest skazana na
walkę ze swoją pamięcią, walkę z przeciwnościami i
wątpliwościami oraz brakiem tropów, przed czym poddają się
kolejno – dedektyw prowadzący sprawę i Jake, nawet symbolicznie
chowając małą na cmentarzu i godząc się na coś, z czym Abby, w
sumie dla Emmy obca osoba, nie może się pogodzić. I choć,
naturalnie, zdradzić zakończenia nie mogę, niejednoznacznie
powiem, że zakończenie nie przynosi satysfakcji wszystkim spośród
tych, którzy tego by chcieli.
Największą
zaletą powieści jest język, jakim została napisana. Nie kłamią
tu pochlebne recenzje, wciśnięte w każdy wolny kawałek książki.
Opowieść jest subtelna, oszczędna, wyciszona, czasami zbliżająca
się do szeptu i ciszy, jednak pełna obrazów, wrażeń i barw.
Wspomnienia tworzą tu mglistą powłokę, która wypełnia,
zdawałoby się, banalną historię z niezłym, ale mało
widowiskowym zakończeniem, tą niesamowitością, odrealnianym
klimatem snów. Pojawiają się jak w słynnym W poszukiwaniu
straconego czasu Prousta,
wywołane jakimś wydarzeniem, kolorem, zapachem czy kształtem,
nakładają się na siebie, wyłażą jak kolejne rosyjskie
matrioszki. Osiadają na zdjęciach, tworzonych przez Abby, otulają
i nas, kiedy odpowiednio wczujemy się w rytm zdań. Jest to
spowodowane
wirtuozerskim balansowaniem na granicy szeptu i ciszy, takiego
intymnego zwierzania się głównej bohaterki. Za prostymi słowami
Autorki kłębią się emocje, czasami mocne, tłumione jednak
sennymi zdaniami, znakomicie skonstruowanymi
i napisanymi, bez żadnych dysonansów i wpadek
– czujemy dokładnie to, o czym Abby opowiada, razem z nią błądząc
nocą po ulicach kalifornijskiego miasta, bezradnie przechadzamy
się plażą nad oceanem,
czujemy palący wstyd i poczucie winy, że na kilka sekund
odwróciliśmy wzrok, tracąc zagubioną we mgle małą dziewczynkę,
że toczymy bój z własną pamięcią, zastanawiając się, czy
wszystko, co pamiętamy, nie jest iluzją,
wyobraźnią, czy to już wszystko, czy jest coś więcej, na co
wcześniej nie zwróciliśmy uwagi, a co teraz jest bardzo istotne.
To chyba styl Autorki ostatecznie przekonał mnie, że warto sięgnąć
po tą książkę i zmusił do jej zakończenia.
Słowa
tworzą klimat powieści. Senny, spowity mgłą, tajemniczy, z
pulsującą pod powierzchnią gorączką, czasami graniczącą z
obłędem szukania i nieznalezienia. Mimo tego jest w tym coś
spokojnego, rytmicznego i ulotnego – to chyba przez te atakujące z
każdej strony wspomnienia,
przed którymi bohaterka nie ucieka. Układają się one w jakąś
logiczną całość, chociaż nie są ukazane chronologicznie,
czasami się powtarzają. Nastrój to nie jednak dzieło przypadku –
mam wrażenie, że Autorka pieczołowicie budowała każdy szczegół,
konstruując skomplikowaną budowlę, wrażenie, że czytając
książkę, przedzieramy się przez gęstą, białą
mgłę. To tylko dowodzi jej talentowi, temu dodatkowemu zmysłowi
prawdziwego pisarza – wiedziała, gdzie się zatrzymać,
by przypadkiem
nie stworzyć coś żenująco
kiczowatego
starający się być dobrą, nadto liryczną, literaturą.
Akcja
tak naprawdę jest banalna, a rozwiązanie zagadki, wbrew pozorom,
proste i pozbawione efekciarstwa, często bardzo taniego, rodem
z kryminałów. Ale tu nie o
to chodzi, trzeba mieć tego świadomość, bo
gdyby to było wszystko, powieść byłaby zbyt oczywista, zbyt
nudna. Chociaż, przyznaję,
niektóre szczegóły, na przykład rozpad związku z Jake'em, czy
rażące niedopracowanie wątku porwania Emmy (jakaś logika musi
przecież być, dziwne wydawało się to, że porywacze tak szybko
porwali dziewczynkę, nie
pozostawiając po sobie żadnych śladów i dźwięków, mgła nie
usprawiedliwia
przecież wszystkiego... no a może się na tym nie znam)
był dla mnie dość
nieumiejętnie przedstawiony, jakoś tak niewiarygodnie, zbyt prosto.
Autorce zabrakło chyba głębszego spojrzenia
albo zaczęła sądzić, że
to przecież nie jest najważniejsza rzecz w książce. Kilka wątków
nagle się urywa, bez jakiegoś bardziej widocznego zakończenia,
jeden z nich powraca na samym końcu i przynosi,
przynajmniej dla mnie, rozczarowanie. Najbardziej denerwujące jednak
było to, że każdy facet, jaki spotkał się z Abby, po pewnym
czasie chciał się z nią kochać, co na początku mnie śmieszyło,
a później zaczęło wkurzać, bo powieść ma przecież jakoś tam
powinna przypominać życie, a szczególnie taka, w której pisarka
ma zamiar przedstawiać je realistycznie. Nie wierzę w to, że
wszyscy znajomi faceci, po kilku spotkaniach, mnóstwie miłych
słówek, mieli na to ochotę. No, przynajmniej mi wydaję się to
dość dziwne, jak nie mam racji, to mi to powiedzcie.
Przecież w tej książce i
tak nie chodzi o seks, tylko o coś innego – wspomnienia.
Większość tej przecież niegrubej książki to retrospekcje
głównej bohaterki, podane z brutalnością i rozbrajającą
szczerością, bo Autorka, na przykład z sympatii do Abby, nie stara
się niektórych spraw zatuszować, znaleźć usprawiedliwienie czy
też przemilczeć. Oglądamy je jak kadry jakiegoś filmu, podczas
gdy Autorka z filozoficznym i
medycznym zacięciem
poszukuje prawdy o ludzkiej pamięci, nie bojąc się cytatów z
Sokratesa i przytaczania niezwykle ciekawych przypadków klinicznych.
Historia zaginionej
Emmy i wszystkich skutków tego wydarzenia toczy się bardziej obok,
stając się czasem tylko powodem do rozważań nad tajemnicą
wspomnień,
ludzkiego mózgu i kolejną falą tego, co głównej bohaterce się
przypomina. Mimo tego mniejsze braki w spójności świadczą o
niedopracowaniu, a szkoda.
Pomysł
również nie jest oryginalny
– wręcz przeciwnie - bo tyle napisano już o pamięci,
zaginionych dzieciach, poczuciu winy, że nie jestem w stanie
policzyć, a i komputer zapewne miałby problemy. Ile razy łączono
te rzeczy razem w rozmaitych konfiguracjach, w ilu książkach główne
postacie szły do hipnotyzera, by ten przywrócił im blokowane przez
umysł wspomnienia!
Można by
stworzyć osobny dział tematycznie podobnych pozycji, nawet z
przypominającymi siebie bohaterkami – zagubionymi kobietami z
mniej lub cięższym
dzieciństwem, szukającymi jakiegoś stałego partnera, ale
znajdującymi tylko przygodne miłostki, w imię wyższych wartości
walczące z porywaczami małych dzieci. I, o dziwo, w każdej z tych
książek motywy porywaczy wydają się mało przekonujące, albo,
dla odmiany, słabo nakreślone, jak tutaj.
Abby
nie jest do końca postacią pozytywną, Autorka starannie, strona po
stronie, buduje ją z zalet i wad, zwykłą kobietę po trzydziestce,
która ma dość różnych, zwykle szybko kończących się związków
i chciałaby mieć dziecko i dom. W przeszłości
popełniła wiele grzechów, subiektywnych oczywiście, niektórych
spraw żałuje, ale innych nie. Zostają tylko wspomnienia.
Jest człowiekiem, bardzo słabym i wciąż upadającym, ale pisarka
nie osądza jej, ani też nie odnotowuje tych upadków z satysfakcją,
jednie niespiesznie snuje swą opowieść tak, by charakterystyka
kobiety sama wysunęła się z jej opowieści. Jest to jeden z
ciekawszych zabiegów, jakie mogę znaleźć
się w książce, przynajmniej dla mnie, bo bawi mnie określanie
charakteru postaci, z jakimi mam do czynienia. Jeśli jednak chodzi o
Abby, to muszę przyznać,
że pisarka cudem uniknęła przeładowania tej postaci różnymi
cechami charakteru, to znaczy nieopatrznego rozmycia jej sylwetki.
Udało jej się jednak zachować umiar i kobieta, na szczęście,
pozostała ciekawą, wielowarstwową postacią, której kolejne
warstwy okrywa się stopniowo. Dało
mi to, jako zawodowemu już molowi książkowemu, mnóstwo
przyjemności.
Z
pozostałych bohaterów najciekawszymi są Nell, staruszka
mieszkająca w bloku Abby, osoba niezwykle życzliwa, a także
budząca rezerwę swoją wiedzą na różne tematy (nic dziwnego,
była przecież emerytowaną bibliotekarką) i Nick Eliot,
tajemniczy, pociągający, szarmancki mężczyzna, na jakiego w ogóle
ciężko trafić i z którym, moim zdaniem, powinna być główna
bohaterka. Duet Jake i Emma nie przekonał mnie. On to typ
intelektualisty, mimo że racjonalnego i wykształconego, to jednak o
słabej konstrukcji psychicznej.
Postać ta nie została też przedstawiona z psychologiczną głębią,
dla mnie nie jest wiarygodna, ciekawa albo w jakiś sposób
intrygująca, nie mówiąc o wzbudzaniu sympatii, ale, szczerze
mówiąc, ciężko tu było wymyślić coś nowego. Jego córka, mimo
że Abby wciąż ją wspomina, to przeciętna sześciolatka, nawet
dorosła jak na swój wiek, pozbawiona jednak czegoś więcej,
jakiejś iskierki, by ożyła, stając się kimś więcej niż
książkowym bohaterem. Co prawda, przypomina bardzo moją kuzynkę,
kiedy była w jej wieku, więc dla mnie jest dość przewidywalna,
ale i tak jest jej za mało, by mógł powstać głębszy portret. No
i zauważyłam, że Autorce jakby zabrakło odwagi w przedstawieniu
dziewczyny,
sylwetka Emmy jest schematyczna, aż sztywna. Szkoda, chociaż nie
zaprzeczam, że łatwiej napisać o psychopatycznym mordercy niż
dziecku. Ostatnia z ważniejszych postaci to Goofy, przyjaciółka
głównej bohaterki, odnoszę jednak wrażenie, że bohaterka ta nie
została wystarczająco
dobrze przedstawiona, a i jej sylwetka nie budzi cienia sympatii.
Pisarka zapewne chciała zrobić tak jak z innymi – dać wady,
zalety i tak dalej, ale uważam, że postać właściwe będąca tłem
całej opowieści, nie powinna być,
tak złożona, bo to daje
wrażenie pewnej niechlujności i niedopracowania.
Największą
porażką pisarki jest Lisbeth, matka dziewczynki
i ci, którzy byli
odpowiedzialni za porwanie Emmy. O ile była żona Jake'a pojawia się
na kartach książki kilka razy i, mimo że jest to postać blada,
pozbawiona większości cech charakteru (wredna to ona jest, ale co
dalej?) to tamci nie pojawiają się ani razu. Co, tak naprawdę,
nimi kierowało? Przecież i Lisbeth, jako matka dziewczynki,
jest ważną postacią, taką, której warto poświęcić, moim
zdaniem, trochę więcej miejsca, niż to zrobiła Autorka.
Okładka
zupełnie nie przypadła do mojego gustu – jest taka pospolita, brak jej nawet
cząstki klimatu, jaki znajdziemy w książce. Piasek, morze albo
ocean, w każdym razie fale jakiejś wielkiej wody ze skałami
wystającymi z niej, roześmiana, czarnowłosa dziewczynka (Emma...?)
i odwrócona plecami kobieta z blond mokrymi włosami, bo twarzy nie
widzimy. Zerkając na nią pierwszy raz, pomyślałam
sobie, że to jakaś kolejna pospolita obyczajówka, a wszędobylskie
napisy, uporczywie głosiły, że jest to według jakiejś gazety
najlepsza książka roku, no i, a jakże inaczej, bestseller New
York Timesa.
Kiedyś kupię tę gazetę i sprawdzę, czy ma faktycznie tyle
bestsellerów, czy to wszystko, jak kiedyś napisał Andrzej
Pilipiuk, fałszywe reklamy. Chociaż, w sumie, ta książka
zasługiwałaby na takie wyróżnienie. W każdym razie tytuł
wygląda na napisany ręcznie, co samo w sobie jakimś pomysłem
jest, a dzięki temu, że imię i nazwisko Autorki umieszczono na
dole, nie ma się wrażenia, że okładka składa się z samych
napisów. Jednak i tak nie uważam okładki za cud grafiki, nadciągam
nawet ocenę, żeby wyszło przeciętnie. Kolejny przeciętniak
produkowany maszynowo i bez odrobiny serca. Szkoda.
Ciekawie
jest jednak poczytać o pamięci i jej potędze, a właściwie o
naszym mózgu i jego tajemnicach, które wciąż pozostają
nieodkryte lub niezwykle trudne do zrozumienia. Dobrze
jest zanurzyć się w świecie kolejnej pisarki, jak we
mgle,
świecie pełnym zagadek i tajemnic, kryjących się nawet za
zwykłymi zdjęciami, odkryć drugie, trzecie dno całkiem nieźle
napisanej historii, a może, po jej skończeniu, zastanowić się nad
naszymi wspomnieniami,
schować się w prywatnej mgle, która gdzieś tam w, przynajmniej
tak myślę, każdym z nas gdzieś siedzi. Jeśli się oczywiście
nie boicie, są rzeczy,
których lepiej nie przywoływać, bo bolą, a wiadomo, że są złe
sytuacje, których nie sposób zapomnieć
– jak, na przykład, roku spędzonego na poszukiwaniach zaginionej
dziewczynki.
Tytuł: „Rok we mgle”
Autor: Michelle Richmond
Moja ocena: 5,5/10
Mojego wzroku ta okładka także nie przyciągnęła, tak jak mówisz- jest pospolita i niczego specjalnego w niej nie znajduję. Najbardziej interesuje mnie cisza, o której tak pięknie napisałaś. Słowa pisane szeptem? Chciałabym to przeczytać.
OdpowiedzUsuńBardzo chciałabym Ci podziękować za wszystkie urocze słowa, jakie pozostawiłaś na moim blogu. Dzięki takim komentarzom wiem, że moje blogowanie nie idzie na marne i są osoby, które na "Just one more page" po prostu lubią zaglądać. Ta myśl, niczym ciepły kocyk, ogrzewa moje serce w te chłodne popołudnie. Jeszcze raz serdecznie Ci dziękuję, kochana. Przesyłam moc uścisków.
Przyszalałaś z tą recenzją!! :D
OdpowiedzUsuńChoć książka raczej przeciętna...
Mam inne zobowiązania - na mój gust: ciekawsze :D
Twoje recenzja są wspaniałe, mogłabym je czytać iczytać. Wszystkie są dopracowane i zazdroszczę bardzo taiego talentu. No cóż, jak dla mnie mgła nie usprawiedliwia wszystkiego, ale chętnie przeczytam, bo chciałabym się dowiedzieć jak się powieść zakończyła. Nie jestem dobra w odgadywaniu zakończeń, nawettych banalnych :)
OdpowiedzUsuńBrzmi ciekawie, właśnie tego typu literaturę sobie cenię - bez efekciarstwa i desperackiego celowania w gusta masy :) Recenzje przeczytałem z zainteresowaniem, bo książkę mam na swoich NP (Nieprzeczytanych Półkach), kupiłem ją kilka lat temu bodajże za 5 złotych ;)
OdpowiedzUsuńSłyszałam o książance, ale nie wiem co o niej myśleć. Wiem jedno, podoba mi się jej okładka.
OdpowiedzUsuńhttp://klaudiaczytarecenzuje.blogspot.com/
Książka zapowiada się niesamowicie. Bardzo lubię tego typu pozycje i z chęcią po nią sięgnę. Zgadzam się z Tobą, że pomysł wydaje się oryginalny. Mam nadzieję że uda mi się niedługo ją przeczytać :))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie
addictedtobooks.blog.pl
Może się skuszę :)
OdpowiedzUsuńOkładka banalna, jak widać treść też nie jest ambitna. Jednak gdy będę mieć chwilkę czasu i szczęści w znalezieniu tejże książki w bibliotece być może sięgnę :)
OdpowiedzUsuńA ja ostatnio zauważyłam, że te beznadziejne okładki kryją pod sobą całkiem dobrą treść, więc staram się trochę mniej wybierać wzrokowo a więcej rozumowo, chociaż to nie łatwe ;) W tym przypadku dam się namówić, bo zapowiada się naprawdę ambitnie.
OdpowiedzUsuń