Nie
będę tu pisać o tym, że wystarczy odnieść jakiś sukces, nie
tylko w literaturze, żeby doczekać się naśladowców. Pisałam to
przecież wiele razy przy okazji innych recenzji. Raczej nie zrobię
wstępu o szkodliwości książek dla młodzieży chwalących
rewolucje, szczególnie tych, którym brakuje głębszego, bardziej
refleksyjnego spojrzenia na problem – w historii jest wystarczająco
dużo dowodów na to, że obalenie jednej tyranii często prowadzi do
drugiej, nie mówiąc o różnych wypaczonych formach demokracji,
przeradzającej się w terror (tak, panie Robespierre i towarzyszu
Stalinie, do was piję). Jestem przecież daleka od tez, że istnieje
ustrój, dzięki któremu wszyscy będą szczęśliwi, a danie
ludziom wolności osobistej to za mało. Zresztą o tym można
jeszcze porozmawiać kiedyś indziej, przy innej książce. Opowieści
nastawione na dobrą, wakacyjną zabawę wolą przecież wszystko
uogólnić, tak, że nawet nie ma o czym rozmawiać, co nie jest
przecież minusem – każdy lubi historie o ludziach, którzy byli
na tyle odważni, by zmieniać świat (ale nie siedząc na stołku w
nowej marynarce i uśmiechać się do kamer, tylko, na przykład,
walczyć z bronią w ręku, jak to pięknie czyniła Katniss, która
jest zresztą sprawczynią tego całego zamieszania z dystopiami dla
nastolatków). Co jednak nie znaczy, żeby temat był boleśnie
spłycony, a fabuła bardziej skręcała w stronę romansu niż
porządnej SF, której pierwotną funkcją było zastanawianie się
nad przyszłością ludzkości i przestrzeganiem współczesnych
przed decyzjami, które mogą doprowadzić do tragicznych,
nieodwracalnych zmian. Może powiecie, że od pewnych powieści i
książek nie należy oczekiwać arcydzieł, ale nawet literatura
popularna do poduszki musi, moim zdaniem, trzymać jakiś tam poziom.
Prawda?
Kolejna
powieść od kuzynki, pożarta przeze mnie w stanie zmęczenia
poszkolnego i niemal zerowej zawartości żelaza w organizmie (nie
mówiąc już o innych wynikach morfologii…), kolejna do
przeczytania i zapomnienia, aczkolwiek zdarzyło mi się przysnąć
tylko raz. Jako że kuzyneczka nigdy nie czyta moich recenzji,
przerażona moim postępowaniem z najlepszymi książkami pod
słońcem, mogę napisać tu to, co chcę i co pozwala mi moje
niebywale wysokie wykształcenie (robię się sarkastyczna, kiedy
wypiję kawę). Wobec tego wspólnie zastanowimy się, czy książka
ta jest marnotrawnemu drzew, czy zupełnie inteligentną dystopią,
osadzoną w jakimś kraju o niezwykle surowym prawie karnym.
W Ludanii
jest kilka języków, z czego każda klasa posługuje się innym,
odpowiednim dla siebie. Nie można się uczyć języków wyższych, a
kiedy ktoś mówi niezrozumiałe słowa, należy opuścić głowę,
okazując szacunek wyższym od siebie. Dzieci w szkole, niczym w
Hitlerjugend, wygłaszają Przysięgę wierności królowej, jak się
później okazuje, opętanej przez coś, co nazwane jest Esencją i
przechodzi z jednego ciała do drugiego (rany, jakie to mroczne,
zaraz księdza Natanka na egzorcyzmy zaproszę!). W kraju dzieje się
źle, bo rebelianci panoszą się i toczą wojnę z królową, do
której, jak to w polityce bywa, przyłączają się władczynie
innych państw – jako że w uniwersum Autorki, uwaga feministki,
władzę królewską mogą sprawować tylko kobiety – co przysparza
królowej mnóstwo problemów. Ba! W jej rodzinie nie ma kobiety,
tylko same wnuki, więc dynastia się kończy, co oznacza także
koniec Ludanii. Jest jednak nadzieja, bo legendy głoszą, że gdzieś
przetrwała stara dynastia, zgładzona niczym Mikołaj II Romanow z
rodziną, w której jest kobieta. Wnuk królowej, Max, postanawia ją
odnaleźć, jednak w oko wpada mu nie arystokratka, tylko zwykła
dziewczyna z klasy kupieckiej, Charlaine Hart, ukrywająca
niebezpieczny dar. Czy ona ma coś wspólnego z całą historią?
Zastanawiam
się, co mogłoby w tej historii się spodobać – zwykle jest to
okładka, tyle że tym razem nie mamy do czynienia z introligatorskim
cudem, czemu się dziwię, bo przecież wydawnictwo samo nie
projektowało okładki, tylko przedrukowało oryginalną, co, mówiąc
nawiasem, zwykle mnie złości, bo najczęściej podnosi
niepotrzebnie cenę i czasami jest o wiele gorsza niż ta
zaprojektowana w naszym kraju. Więc co? Bohaterowie? Niezwykle
pomysłowa fabuła? Głębokie spojrzenie Autorki na omawiane
problemy? Może niezwykła sprawność językowa, która sprawia, że
powieść czyta się lekko i jednym tchem? Hm? No cóż, przechodzimy
dalej, bo w głowie mam pustkę, co jest bardzo niepokojące. I chcę
się tej pustki pozbyć.
Skoro
zaczęłam od okładki, pozwolę sobie dodać na ten temat kilka
słów. Tylko na pierwszy rzut oka jest niepozorna i zupełnie nie
przyciąga wzrok ewentualnego czytelnika, kiedy dokładniej się jej
przypatrzymy – przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie – staje
się coraz mniej warta uwagi, jaką jej poświęciliśmy. Tło jest
niezłe, bo czarne, a blada skóra dziewczyny fajnie się
kontrastuje, kolorystycznie współgrając z napisem, obiecującym mi
lekturę pełną wrażeń, jakie towarzyszyły mi podczas czytania
Igrzysk Śmierci Suzanne Collins (druga część napisu wspomina coś
o Niezgodnej i ten chwyt reklamowy jest w moim przypadku zupełnie
trafny, bo książka pani Veronicy Roth w mojej opinii jest tylko
ciut lepsza od tej). Dziewczyna, blondynka, z pomalowanymi ustami –
na co książkową bohaterkę nie byłoby stać – ubrana jest tylko
(?) w coś w rodzaju czarnego kapturka z koronki dla jedenastoletnich
fanek wampirów-wegetarianów; zastanawiam się jednak, jaki ma to
związek z treścią powieści. Poza tym mamy jeszcze tytuł z piękną
pierwszą literą, przypominającą inicjały średniowiecznych
ksiąg, w tle tego wszystkiego, jakby czytelnik nie widział
wyraźnego, białego napisu, wszystko powtórzono w formie pewnego
rodzaju znaku wodnego. Razem wygląda to tak, jak wygląda, idealnie
obrazując to, z czym spotkamy się w środku. A to trzeba docenić,
bo niewiele powieści tak szybko przestrzega czytelnika przed
kolejnym niefortunnym spotkaniem z wiadomo jaką literaturą.
Fabuła
jest bardzo przewidywalna, że tylko ktoś, kto w ogóle nic nie
czyta, bądź też powieść jest jego pierwszą z gatunku dystopii,
będzie się zastanawiał, co dalej spotka postacie i kim jest główna
bohaterka. Dlatego znów, z niejakim zdziwieniem, stwierdzam, że
reklama na okładce nie kłamała – schematy fabularne przypominały
bardziej Niezgodną z niezwykłą postacią Tris, niż zwyczajną
Katniss, która, jakkolwiek na to nie spojrzeć, była zwyczajną
dziewczyną z ludu, nieposiadającą żadnych tajemniczych darów, po
których można z dziecinną łatwością odgarnąć pochodzenie
bohaterki. Czuć tu również paranormal romance, który, jak zapewne
uznała Autorka, atrakcyjnie zabarwi nudny świat dystopii –
magiczne zdolności królowych, przystojny książę, równie
magiczna dziewczyna, wykreowana na babską wersję herosa,
ewentualnie Batmana, chociaż pisarka próbuje udowodnić, że tak
nie jest. Między wierszami, opisującymi jak mieszkańcy Ludanii
wspaniale odreagowywali nijaką rzeczywistość na imprezach w
zakazanych klubach, pisarka próbuje przemycić jakieś treści
wyjaśniające pochodzenie Esencji, sposób, w jaki wymarła
poprzednia dynastia i wiele innych kwestii, jednak, nie czarujmy się,
podręcznika na ten temat nie można by napisać, nie mówiąc o
wgłębieniu się w stworzony świat, płaski jak teatralna
dekoracja, urozmaicająca tylko miłosne westchnienia głównej
bohaterki i nadający powieści – ale nie moim zdaniem – ponury,
fatalistyczny ton. Oczywiście akcja toczy się wartko, czasami
nieskładnie, najczęściej za szybko, bo zanim czytelnik zrozumie
ideę jakiejś otwartej imprezy przy rzece, bohaterowie uciekają
przed bombami rebeliantów, by za chwilę całować się namiętnie w
tunelach metra. Nie wspominam, naturalnie, o rozwoju pobocznych
wątków, które tu istnieją tylko z nazwy, mimo tego, że Autorka
pisze dużo o królowej i nawet stara się wpleść do monotonnej
narracji Charlie fragmenty z punktu widzenia innych bohaterów –
Maxa i Xawera. Dziwne, bo przez powieść przewinęło się wiele
historii wartych pokazania z bliższej perspektywy, na przykład
stosunki przyjaciółki Charlie z ojcem, niestety tylko
zasygnalizowane. Jak można być tak ślepym? Naprawdę, G.R.R
Martin powinien zapoznać się z tą książką, może wtedy
uwierzyłby, że całą Pieśń Lodu i Ognia dałoby się streścić
do nieco dwustu stron, zamiast pisać opasłe księgi, już teraz
przerastające objętościowo Biblię.
Denerwowała
bardzo naiwność, wyjęta żywcem z prozy typu Harlequin
(przepraszam wszystkie czytelniczki tej serii, aczkolwiek na żadnym
jeszcze blogu, jakie czytam, nie znalazłam recenzji takowej
książki). Naiwność (ta scena, kiedy bohaterów uwięziono w
pałacu, proszę was, to naprawdę pisała osoba dorosła?) łącząca
się z patosem, szczególnie w finałowej scenie, która raczej
powinna być pełna dynamiki, tak, by zaparło czytelnikowi dech, a
nie wywołało – przynajmniej u mnie – zgryźliwego uśmieszku.
Zresztą wcześniej bywało tak wiele razy, co sprawiało, że kilka
w miarę niezłych scen zostało zepsutych, zamienionych w śmieszne,
sztywne i do bólu słodkie podróbki tego, jak powinna wyglądać
akcja ciekawej, wciągającej książki.
Pomysł
był, nie można powiedzieć. Zaciekawiła mnie ta cała historia z
Esencją, jednak wszystko zostało zmarnowane, chociaż na tym
elemencie pisarka mogłaby budować oryginalność swojej prozy –
oczami wyobraźni widzę jakiegoś fantastę piszącego znakomity
horror lub wspaniałe, gotyckie dark fantasy z Esencją w roli
głównej, co sprawia, że jest mi po prostu bardzo przykro. Autorka
dolepiła do tego same tanie motywy, sprawiając, że ciekawy pomysł
ginie w kiczowatej stylistyce, będącej znakomitą kopią kopii
najpopularniejszych dystopii i paranormal romance, dostosowując
powieść do wiadomego poziomu swoich Czytelniczek.
Wypadałoby
wspomnieć coś o bohaterach – szczególnie o naszej Charlaine.
Zastraszona dziewczyna z klasy kupieckiej, zakochana w tajemniczym
żołnierzu, ukrywająca dar, jednak wciąż taka zwykła, taka
przeciętna, obiecująca sobie, że nie będzie zwracać uwagi na
chłopaka, którego potem namiętnie całuje, taka nijaka. Bezbarwna.
Właściwie może być każdą nastolatką, a jednocześnie wydaje
się pacynką, cieniem na ścianie, własnym imieniem i nazwiskiem,
książkowym robotem, w którego usta pisarka włożyła jakieś
słowa, które ta ma wypowiedzieć, a raczej wyrecytować. Bo w
Charlie nie ma iskierki życia, czegoś, co pozwalałoby nam sądzić,
że jest prawdziwą, żywą osobą, którą jesteśmy w stanie
zrozumieć, polubić, której z chęcią dopingujemy, przewracając
strony książki, razem przeżywając wiele rzeczy tak znanych nam z
naszego życia. Jednak tak nie jest – postać jest nienaturalna
nawet w swoim cierpieniu, pozbawiona głębi, nudna i nijaka. Do bólu
szablonowa, bez najmniejszego śladu pomysłu Autorki na coś więcej
niż imię i nazwisko; postać ociężała i topornie skonstruowana.
Cóż, chciałabym napisać jeszcze więcej, niż to, że bohaterka
to postać bez żadnego polotu, źle nakreślona, ale tu naprawdę
nie ma sensu rozważać sens jej decyzji, jakieś psychologiczne
motywy i tak dalej, bo takich rzeczy tam po prostu nie ma.
Pozostałe
postacie rażą schematycznością i złym wykonaniem. Brooklyn (hołd
dla jednej z dzielnic Nowego Jorku w dalekiej przyszłości, jakie to
amerykańskie), najlepsza przyjaciółka naszej bohaterki to osoba,
jak przypuszczam, chora na rozdwojenie jaźni, bo w jednej chwili
jest typową pick up girl w wersji dystopicznej, imprezowiczką i tak
dalej, a później twardym, niemal zrobotyzowanym żołnierzem
podziemia, by na końcu zmienić się w zupełnie kogoś innego –
zrównoważoną, niewinną piękność, opowiadającą o swoich
trudnych relacjach z ojcem. Hm. Każda z odsłon tej postaci zupełnie
się nie udała, bo, tak jak w przypadku głównej bohaterki,
zabrakło głębi, wiarygodności, odrobiny życia, a nie
naśladowania. Identycznie z jest Maxem (tak, od początku wiemy, kim
jesteś!), który, jak to w tego typu książkach bywa, jest dobrym
ciachem, z seksownym uśmiechem i ze wszystkim, co kobiety lubią w
mężczyznach najbardziej, a o czym myśli przed zaśnięciem każda
nastolatka, która takiego nie spotkała jeszcze w swoim życiu.
Szkoda tylko, że tej woskowej figurze zabrakło rozumu, odwagi,
rozsądku i wielu innych uczuć, jakie zwykle ma człowiek,
posiadający, oprócz kaloryfera, mózg. Jego rola w powieści jest
nikła, chociaż w pewnym to do jego przysięgi odnosi się tytuł
powieści – prawdziwą gwiazdą jest zakochana w nim od początku
Charlie, toteż nie mamy szans poznać go bliżej. Chociaż wątpię,
czy byłby ciekawą postacią, nawet gdyby pisarka podsiadła fałdy
i napisała wszystko od nowa. Za to Xawer, przywódca ruchu oporu,
mógłby być ciekawą, intrygującą postacią, jedną z najlepszych
w powieści. Jestem pewna, że w innym życiu i świecie, w którym
powieść ta byłaby głębsza i ciekawsza, z przyjemnością
zagłębiałabym mroczne kąty jego psychiki. Jednak tutaj i ten
bohater jest prosty, sztuczny, zupełnie niewiarygodny, mało
intrygujący, już o jakiś bardziej skomplikowanych uczuciach w jego
przypadku nie może być mowy. Cóż, zdaję sobie sprawę, że to
również wymogi gatunku, ale nie można po prostu być bez uczuć i
recytować bezmyślnie podane kwestie. To jest nudne i tak bardzo
męczące, że powieść przestaje być lekkim czytadłem. Są
jeszcze inni bohaterowie, znani mi tylko z imienia, momentami mający
tyle wspólnego z rzeczywistością co ja z rachunkiem różniczkowym
(czyli nic) i tu należy wymienić Syndey (nie, to nie jest miasto w
Australii) oraz cudowną, kochaną siostrzyczką Charlie, Angeliną,
prawdziwym aniołkiem, o jeszcze większych zdolnościach niż
siostra, postać niemożliwie i niewyobrażalnie przesłodzona.
Chciałam
pochwalić pisarkę za postać królowej Sabary, ale tego nie zrobię.
Autorka próbowała być tu bardziej ambitna, ukazać w pewnym
stopniu mrok w duszy tej kobiety, ale ostatecznie wszystko jej się
poplątało i zamiast ciekawego efektu wciąż młodej Esencji w
starym ciele, otrzymaliśmy... sama nie wiem co. Psychopatyczną
staruszkę, lubującą się zadawaniu bólu? Nie! Dziękuję!
Naprawdę, wolę wężowatego Voldemorta i ducha Saurona, a nawet
Hannibala Lectera, bo to geniusze zła, skonstruowani tak, by ich zło
fascynowało, a nie sprawiało, że czytelniczka ma ochotę uderzyć
czołem o biurko i zastanawiać się, czy lepiej płakać, czy się
śmiać.
Już
dawno zauważyłam, że na wszystkie powyższe błędy wypływają z
problemu z językiem – co wydaje się bardzo logiczne. W końcu
cały świat w książce tworzą słowa, które, zależnie od Autora,
są lepsze lub gorsze. Nimi pisarz przedstawia nam bohaterów,
fabułę, sprawia, że lektura jest wciągająca lub nie. W tym
przypadku ze stylem jest fatalnie. Delikatnie mówiąc, oczywiście.
Językowo powieść jest uboga, nawet jak na znaczące uproszczenia
języka, powszechne w literaturze popularnej, przez co zdania są
tylko zbitkami słów, bez melodii i rytmu, tak naprawdę niczego nie
opisującymi, niczego nie wyjaśniającymi, zupełnie nieplastycznymi
opisami, żalami głównej bohaterki (to wszystko w narracji
pierwszoosobowej, wyobraźcie sobie jak to musi mnie boleć) i
sztywnymi dialogami, wydobywającymi się z gardeł bohaterów jak
pogadanki robotów. Styl jest niezwykle nieporadny, pozbawiony
emocji, toporny i, przynajmniej dla mnie, cięższy do strawienia niż
barokowa zawiłość czy neologizmy innych pisarzy. Pisarka ma
trudności z nazwaniem większości uczuć, rzeczy, bardziej
wyrafinowanym opisem sytuacji, miejsca, akcji, ale wydaje się tym
nie przejmować, bo z każdą stroną jest gorzej. Przypuszczalnie,
gdyby powieść była blogową historią jakiejś nastolatki, dopiero
wkraczającej nieśmiało w świat pisarstwa, napisałabym, że jest
na dobrej drodze, jednak myślę, że od dorosłej osoby, której
powieść została przetłumaczona na inne języki, należy wymagać
czegoś więcej. Nie mówię już o tym, że pisarka nie podejmuje
nawet nieśmiałych prób poprawienia sytuacji, pogłębienia
językowo swojej historii, poprawienia swojego stylu pisania,
wydłużenia większości scen i nadania światłocieni niektórym
momentom. Niestety, nic takiego się nie dzieje, pisarka podnosząc z
każdym słowem poziom patosu, ze sceny na scenę coraz mniej dba o
język, nie starając się pisać lepiej i ciekawiej, tym samym
zwiększając dawkę kiczu, bylejakości (i także mojej irytacji) i
zniżając moją ocenę jej wypocin niemal do zera.
Ludanią
rządziły słowa – języki zakazane i te, które dana grupa
społeczna musiała używać. Tak powinno być też z książką –
wirtuozeria pisarki, niezwykłe postacie, błyskotliwa akcja powinny
nas wciągnąć do danego świata, zafascynować, nie pozwolić
odejść, nie pozwolić zapomnieć, a nawet opętać. Czasami jednak
jest tak, że słowa tworzące opowieść są kulawe – jak tu – i
wtedy, wiem to z doświadczenia, możemy się bardzo starać, ale i
tak nam się nie uda zapamiętać danej opowieści; zagubi się w
tysiącach innych, podobnych, zapląta się i pomiesza z innymi
słowami, a przede wszystkim odepchnie nas od danej historii,
rozczaruje; może nawet przestaniemy czytać książkę w połowie,
wcale tego nie żałując. Słowa wtedy są bez mocy, są puste, nie
są niczym innym tylko zbitką liter czy głosek – nie mają w
sobie obrazów, dźwięków, emocji, więc historie nimi opisywane są
nieszczere, sztuczne, kiczowate. Zabierające tylko czas, niedające
należytego odpoczynku po ciężkim dniu, ani niewgłębiające się
w temat, tak, by chociaż ta recenzja nie była tylko suchym i nudnym
tekstem, odradzającą kolejną książkę, niewartą nawet
zmarnowania iluś tam drzew w lasach równikowych.
Tytuł:
„Przysięga”
Autor:
Kimberly Derting
Moja ocena: 0,5/10
Moja ocena: 0,5/10
Patrze - ładna okładka, o i na dodatek pojawiła się na twoim blogu. To myślę sobie przeczytam. No i przeczytałam i aż smutek bierze, że tak ci się to nie spodobało, ale przyznam, że twoje wredne docinki jakoś tutaj idealnie pasowały. Autorkę znam, czytałam jedną z jej książek i też mnie nie zachwyciła. Widać chyba jej przeznaczeniem jest pisać banalne historie.
OdpowiedzUsuńhttp://czytadelnia-joan.blogspot.com
Eh, już myślałam, że będzie to ciekawa książka, że po tej recenzji z uśmiechem zapiszę ją do listy książek do przeczytania. Niestety... :-/ Choć, jakoś szczególnie nie szkoda.
OdpowiedzUsuńKiedyś próbowałam ją przeczytać, ale poległam :) Faktycznie nuda aż wycieka z tej książki ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Dostałam książkę jakieś dwa lata temu na Gwiazdkę i wstyd przyznać, ale jeszcze jej nie przeczytałam Teraz już wiem, że lepiej jej nie tykać i niech zbiera kurz dalej. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Parę razy gdzieś widziałam tą książkę, ale nie przykuła mojej uwagi. Czytając twoją recenzję wnioskuję, że nic, a nic nie straciłam ;)
OdpowiedzUsuńrecenzje-starlight.blogspot.com
Pamiętam, gdy książka była nowością - miałam na nią ogromną ochotę. Później pojawiły się opinie - i cóż niewiele różniły się od twoich. Wykreśliłam ją z listy i praktycznie zapomniałam o istnieniu. :( szkoda.
OdpowiedzUsuńO książce nie słyszałam, ale po Twojej recenzji będę w stosunku do niej wstrzemięźliwa
OdpowiedzUsuńBędę omijać tą książkę z daleka :)
OdpowiedzUsuńNie czytałam tej książki i zdecydowanie po nią nie sięgnę. Nie przepadam za tego typu książkami, a jeśli jest tak zła, jak ją opisujesz, to zdecydowanie szkoda na nią czasu;)
OdpowiedzUsuńNo powiem Ci, że 0,5 pkt to niezły motyw :D W ogóle rozpisałaś się! :) Zawsze twierdziłam, że negatywy pisze się lepiej :D
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Aż się przeraziłam, widząc taką ocenę! Ale cóż, z pewnością nie jest ona bezpodstawna. Ja (na szczęście) pierwszy raz słyszę o tym tytule i oczywiście po lekturze Twojej recenzji raczej nie mam chęci na przeczytanie tejże książki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Shelf of Books
Właśnie te powieści, które reklamują przyrównując do innych są często rozczarowaniem. Świetna recenzja! Pozdrawiam i zapraszam do mnie:
OdpowiedzUsuńwindow-on-the-book.blogspot.com
Po pierwsze - bardzo lubię twoje recenzje. Świetnie piszesz. :) Co do powieści - będę omijać. Z tego co napisałaś, wygląda na to, że wszystko w niej zostało skopane.
OdpowiedzUsuń