wtorek, 26 maja 2015

Słowa bez mocy. Recenzja książki

Nie będę tu pisać o tym, że wystarczy odnieść jakiś sukces, nie tylko w literaturze, żeby doczekać się naśladowców. Pisałam to przecież wiele razy przy okazji innych recenzji. Raczej nie zrobię wstępu o szkodliwości książek dla młodzieży chwalących rewolucje, szczególnie tych, którym brakuje głębszego, bardziej refleksyjnego spojrzenia na problem – w historii jest wystarczająco dużo dowodów na to, że obalenie jednej tyranii często prowadzi do drugiej, nie mówiąc o różnych wypaczonych formach demokracji, przeradzającej się w terror (tak, panie Robespierre i towarzyszu Stalinie, do was piję). Jestem przecież daleka od tez, że istnieje ustrój, dzięki któremu wszyscy będą szczęśliwi, a danie ludziom wolności osobistej to za mało. Zresztą o tym można jeszcze porozmawiać kiedyś indziej, przy innej książce. Opowieści nastawione na dobrą, wakacyjną zabawę wolą przecież wszystko uogólnić, tak, że nawet nie ma o czym rozmawiać, co nie jest przecież minusem – każdy lubi historie o ludziach, którzy byli na tyle odważni, by zmieniać świat (ale nie siedząc na stołku w nowej marynarce i uśmiechać się do kamer, tylko, na przykład, walczyć z bronią w ręku, jak to pięknie czyniła Katniss, która jest zresztą sprawczynią tego całego zamieszania z dystopiami dla nastolatków). Co jednak nie znaczy, żeby temat był boleśnie spłycony, a fabuła bardziej skręcała w stronę romansu niż porządnej SF, której pierwotną funkcją było zastanawianie się nad przyszłością ludzkości i przestrzeganiem współczesnych przed decyzjami, które mogą doprowadzić do tragicznych, nieodwracalnych zmian. Może powiecie, że od pewnych powieści i książek nie należy oczekiwać arcydzieł, ale nawet literatura popularna do poduszki musi, moim zdaniem, trzymać jakiś tam poziom. Prawda?
Kolejna powieść od kuzynki, pożarta przeze mnie w stanie zmęczenia poszkolnego i niemal zerowej zawartości żelaza w organizmie (nie mówiąc już o innych wynikach morfologii…), kolejna do przeczytania i zapomnienia, aczkolwiek zdarzyło mi się przysnąć tylko raz. Jako że kuzyneczka nigdy nie czyta moich recenzji, przerażona moim postępowaniem z najlepszymi książkami pod słońcem, mogę napisać tu to, co chcę i co pozwala mi moje niebywale wysokie wykształcenie (robię się sarkastyczna, kiedy wypiję kawę). Wobec tego wspólnie zastanowimy się, czy książka ta jest marnotrawnemu drzew, czy zupełnie inteligentną dystopią, osadzoną w jakimś kraju o niezwykle surowym prawie karnym.
W Ludanii jest kilka języków, z czego każda klasa posługuje się innym, odpowiednim dla siebie. Nie można się uczyć języków wyższych, a kiedy ktoś mówi niezrozumiałe słowa, należy opuścić głowę, okazując szacunek wyższym od siebie. Dzieci w szkole, niczym w Hitlerjugend, wygłaszają Przysięgę wierności królowej, jak się później okazuje, opętanej przez coś, co nazwane jest Esencją i przechodzi z jednego ciała do drugiego (rany, jakie to mroczne, zaraz księdza Natanka na egzorcyzmy zaproszę!). W kraju dzieje się źle, bo rebelianci panoszą się i toczą wojnę z królową, do której, jak to w polityce bywa, przyłączają się władczynie innych państw – jako że w uniwersum Autorki, uwaga feministki, władzę królewską mogą sprawować tylko kobiety – co przysparza królowej mnóstwo problemów. Ba! W jej rodzinie nie ma kobiety, tylko same wnuki, więc dynastia się kończy, co oznacza także koniec Ludanii. Jest jednak nadzieja, bo legendy głoszą, że gdzieś przetrwała stara dynastia, zgładzona niczym Mikołaj II Romanow z rodziną, w której jest kobieta. Wnuk królowej, Max, postanawia ją odnaleźć, jednak w oko wpada mu nie arystokratka, tylko zwykła dziewczyna z klasy kupieckiej, Charlaine Hart, ukrywająca niebezpieczny dar. Czy ona ma coś wspólnego z całą historią?
Zastanawiam się, co mogłoby w tej historii się spodobać – zwykle jest to okładka, tyle że tym razem nie mamy do czynienia z introligatorskim cudem, czemu się dziwię, bo przecież wydawnictwo samo nie projektowało okładki, tylko przedrukowało oryginalną, co, mówiąc nawiasem, zwykle mnie złości, bo najczęściej podnosi niepotrzebnie cenę i czasami jest o wiele gorsza niż ta zaprojektowana w naszym kraju. Więc co? Bohaterowie? Niezwykle pomysłowa fabuła? Głębokie spojrzenie Autorki na omawiane problemy? Może niezwykła sprawność językowa, która sprawia, że powieść czyta się lekko i jednym tchem? Hm? No cóż, przechodzimy dalej, bo w głowie mam pustkę, co jest bardzo niepokojące. I chcę się tej pustki pozbyć.
Skoro zaczęłam od okładki, pozwolę sobie dodać na ten temat kilka słów. Tylko na pierwszy rzut oka jest niepozorna i zupełnie nie przyciąga wzrok ewentualnego czytelnika, kiedy dokładniej się jej przypatrzymy – przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie – staje się coraz mniej warta uwagi, jaką jej poświęciliśmy. Tło jest niezłe, bo czarne, a blada skóra dziewczyny fajnie się kontrastuje, kolorystycznie współgrając z napisem, obiecującym mi lekturę pełną wrażeń, jakie towarzyszyły mi podczas czytania Igrzysk Śmierci Suzanne Collins (druga część napisu wspomina coś o Niezgodnej i ten chwyt reklamowy jest w moim przypadku zupełnie trafny, bo książka pani Veronicy Roth w mojej opinii jest tylko ciut lepsza od tej). Dziewczyna, blondynka, z pomalowanymi ustami – na co książkową bohaterkę nie byłoby stać – ubrana jest tylko (?) w coś w rodzaju czarnego kapturka z koronki dla jedenastoletnich fanek wampirów-wegetarianów; zastanawiam się jednak, jaki ma to związek z treścią powieści. Poza tym mamy jeszcze tytuł z piękną pierwszą literą, przypominającą inicjały średniowiecznych ksiąg, w tle tego wszystkiego, jakby czytelnik nie widział wyraźnego, białego napisu, wszystko powtórzono w formie pewnego rodzaju znaku wodnego. Razem wygląda to tak, jak wygląda, idealnie obrazując to, z czym spotkamy się w środku. A to trzeba docenić, bo niewiele powieści tak szybko przestrzega czytelnika przed kolejnym niefortunnym spotkaniem z wiadomo jaką literaturą.
Fabuła jest bardzo przewidywalna, że tylko ktoś, kto w ogóle nic nie czyta, bądź też powieść jest jego pierwszą z gatunku dystopii, będzie się zastanawiał, co dalej spotka postacie i kim jest główna bohaterka. Dlatego znów, z niejakim zdziwieniem, stwierdzam, że reklama na okładce nie kłamała – schematy fabularne przypominały bardziej Niezgodną z niezwykłą postacią Tris, niż zwyczajną Katniss, która, jakkolwiek na to nie spojrzeć, była zwyczajną dziewczyną z ludu, nieposiadającą żadnych tajemniczych darów, po których można z dziecinną łatwością odgarnąć pochodzenie bohaterki. Czuć tu również paranormal romance, który, jak zapewne uznała Autorka, atrakcyjnie zabarwi nudny świat dystopii – magiczne zdolności królowych, przystojny książę, równie magiczna dziewczyna, wykreowana na babską wersję herosa, ewentualnie Batmana, chociaż pisarka próbuje udowodnić, że tak nie jest. Między wierszami, opisującymi jak mieszkańcy Ludanii wspaniale odreagowywali nijaką rzeczywistość na imprezach w zakazanych klubach, pisarka próbuje przemycić jakieś treści wyjaśniające pochodzenie Esencji, sposób, w jaki wymarła poprzednia dynastia i wiele innych kwestii, jednak, nie czarujmy się, podręcznika na ten temat nie można by napisać, nie mówiąc o wgłębieniu się w stworzony świat, płaski jak teatralna dekoracja, urozmaicająca tylko miłosne westchnienia głównej bohaterki i nadający powieści – ale nie moim zdaniem – ponury, fatalistyczny ton. Oczywiście akcja toczy się wartko, czasami nieskładnie, najczęściej za szybko, bo zanim czytelnik zrozumie ideę jakiejś otwartej imprezy przy rzece, bohaterowie uciekają przed bombami rebeliantów, by za chwilę całować się namiętnie w tunelach metra. Nie wspominam, naturalnie, o rozwoju pobocznych wątków, które tu istnieją tylko z nazwy, mimo tego, że Autorka pisze dużo o królowej i nawet stara się wpleść do monotonnej narracji Charlie fragmenty z punktu widzenia innych bohaterów – Maxa i Xawera. Dziwne, bo przez powieść przewinęło się wiele historii wartych pokazania z bliższej perspektywy, na przykład stosunki przyjaciółki Charlie z ojcem, niestety tylko zasygnalizowane. Jak można być tak ślepym? Naprawdę, G.R.R Martin powinien zapoznać się z tą książką, może wtedy uwierzyłby, że całą Pieśń Lodu i Ognia dałoby się streścić do nieco dwustu stron, zamiast pisać opasłe księgi, już teraz przerastające objętościowo Biblię.
Denerwowała bardzo naiwność, wyjęta żywcem z prozy typu Harlequin (przepraszam wszystkie czytelniczki tej serii, aczkolwiek na żadnym jeszcze blogu, jakie czytam, nie znalazłam recenzji takowej książki). Naiwność (ta scena, kiedy bohaterów uwięziono w pałacu, proszę was, to naprawdę pisała osoba dorosła?) łącząca się z patosem, szczególnie w finałowej scenie, która raczej powinna być pełna dynamiki, tak, by zaparło czytelnikowi dech, a nie wywołało – przynajmniej u mnie – zgryźliwego uśmieszku. Zresztą wcześniej bywało tak wiele razy, co sprawiało, że kilka w miarę niezłych scen zostało zepsutych, zamienionych w śmieszne, sztywne i do bólu słodkie podróbki tego, jak powinna wyglądać akcja ciekawej, wciągającej książki.
Pomysł był, nie można powiedzieć. Zaciekawiła mnie ta cała historia z Esencją, jednak wszystko zostało zmarnowane, chociaż na tym elemencie pisarka mogłaby budować oryginalność swojej prozy – oczami wyobraźni widzę jakiegoś fantastę piszącego znakomity horror lub wspaniałe, gotyckie dark fantasy z Esencją w roli głównej, co sprawia, że jest mi po prostu bardzo przykro. Autorka dolepiła do tego same tanie motywy, sprawiając, że ciekawy pomysł ginie w kiczowatej stylistyce, będącej znakomitą kopią kopii najpopularniejszych dystopii i paranormal romance, dostosowując powieść do wiadomego poziomu swoich Czytelniczek.
Wypadałoby wspomnieć coś o bohaterach – szczególnie o naszej Charlaine. Zastraszona dziewczyna z klasy kupieckiej, zakochana w tajemniczym żołnierzu, ukrywająca dar, jednak wciąż taka zwykła, taka przeciętna, obiecująca sobie, że nie będzie zwracać uwagi na chłopaka, którego potem namiętnie całuje, taka nijaka. Bezbarwna. Właściwie może być każdą nastolatką, a jednocześnie wydaje się pacynką, cieniem na ścianie, własnym imieniem i nazwiskiem, książkowym robotem, w którego usta pisarka włożyła jakieś słowa, które ta ma wypowiedzieć, a raczej wyrecytować. Bo w Charlie nie ma iskierki życia, czegoś, co pozwalałoby nam sądzić, że jest prawdziwą, żywą osobą, którą jesteśmy w stanie zrozumieć, polubić, której z chęcią dopingujemy, przewracając strony książki, razem przeżywając wiele rzeczy tak znanych nam z naszego życia. Jednak tak nie jest – postać jest nienaturalna nawet w swoim cierpieniu, pozbawiona głębi, nudna i nijaka. Do bólu szablonowa, bez najmniejszego śladu pomysłu Autorki na coś więcej niż imię i nazwisko; postać ociężała i topornie skonstruowana. Cóż, chciałabym napisać jeszcze więcej, niż to, że bohaterka to postać bez żadnego polotu, źle nakreślona, ale tu naprawdę nie ma sensu rozważać sens jej decyzji, jakieś psychologiczne motywy i tak dalej, bo takich rzeczy tam po prostu nie ma.
Pozostałe postacie rażą schematycznością i złym wykonaniem. Brooklyn (hołd dla jednej z dzielnic Nowego Jorku w dalekiej przyszłości, jakie to amerykańskie), najlepsza przyjaciółka naszej bohaterki to osoba, jak przypuszczam, chora na rozdwojenie jaźni, bo w jednej chwili jest typową pick up girl w wersji dystopicznej, imprezowiczką i tak dalej, a później twardym, niemal zrobotyzowanym żołnierzem podziemia, by na końcu zmienić się w zupełnie kogoś innego – zrównoważoną, niewinną piękność, opowiadającą o swoich trudnych relacjach z ojcem. Hm. Każda z odsłon tej postaci zupełnie się nie udała, bo, tak jak w przypadku głównej bohaterki, zabrakło głębi, wiarygodności, odrobiny życia, a nie naśladowania. Identycznie z jest Maxem (tak, od początku wiemy, kim jesteś!), który, jak to w tego typu książkach bywa, jest dobrym ciachem, z seksownym uśmiechem i ze wszystkim, co kobiety lubią w mężczyznach najbardziej, a o czym myśli przed zaśnięciem każda nastolatka, która takiego nie spotkała jeszcze w swoim życiu. Szkoda tylko, że tej woskowej figurze zabrakło rozumu, odwagi, rozsądku i wielu innych uczuć, jakie zwykle ma człowiek, posiadający, oprócz kaloryfera, mózg. Jego rola w powieści jest nikła, chociaż w pewnym to do jego przysięgi odnosi się tytuł powieści – prawdziwą gwiazdą jest zakochana w nim od początku Charlie, toteż nie mamy szans poznać go bliżej. Chociaż wątpię, czy byłby ciekawą postacią, nawet gdyby pisarka podsiadła fałdy i napisała wszystko od nowa. Za to Xawer, przywódca ruchu oporu, mógłby być ciekawą, intrygującą postacią, jedną z najlepszych w powieści. Jestem pewna, że w innym życiu i świecie, w którym powieść ta byłaby głębsza i ciekawsza, z przyjemnością zagłębiałabym mroczne kąty jego psychiki. Jednak tutaj i ten bohater jest prosty, sztuczny, zupełnie niewiarygodny, mało intrygujący, już o jakiś bardziej skomplikowanych uczuciach w jego przypadku nie może być mowy. Cóż, zdaję sobie sprawę, że to również wymogi gatunku, ale nie można po prostu być bez uczuć i recytować bezmyślnie podane kwestie. To jest nudne i tak bardzo męczące, że powieść przestaje być lekkim czytadłem. Są jeszcze inni bohaterowie, znani mi tylko z imienia, momentami mający tyle wspólnego z rzeczywistością co ja z rachunkiem różniczkowym (czyli nic) i tu należy wymienić Syndey (nie, to nie jest miasto w Australii) oraz cudowną, kochaną siostrzyczką Charlie, Angeliną, prawdziwym aniołkiem, o jeszcze większych zdolnościach niż siostra, postać niemożliwie i niewyobrażalnie przesłodzona.
Chciałam pochwalić pisarkę za postać królowej Sabary, ale tego nie zrobię. Autorka próbowała być tu bardziej ambitna, ukazać w pewnym stopniu mrok w duszy tej kobiety, ale ostatecznie wszystko jej się poplątało i zamiast ciekawego efektu wciąż młodej Esencji w starym ciele, otrzymaliśmy... sama nie wiem co. Psychopatyczną staruszkę, lubującą się zadawaniu bólu? Nie! Dziękuję! Naprawdę, wolę wężowatego Voldemorta i ducha Saurona, a nawet Hannibala Lectera, bo to geniusze zła, skonstruowani tak, by ich zło fascynowało, a nie sprawiało, że czytelniczka ma ochotę uderzyć czołem o biurko i zastanawiać się, czy lepiej płakać, czy się śmiać.
Już dawno zauważyłam, że na wszystkie powyższe błędy wypływają z problemu z językiem – co wydaje się bardzo logiczne. W końcu cały świat w książce tworzą słowa, które, zależnie od Autora, są lepsze lub gorsze. Nimi pisarz przedstawia nam bohaterów, fabułę, sprawia, że lektura jest wciągająca lub nie. W tym przypadku ze stylem jest fatalnie. Delikatnie mówiąc, oczywiście. Językowo powieść jest uboga, nawet jak na znaczące uproszczenia języka, powszechne w literaturze popularnej, przez co zdania są tylko zbitkami słów, bez melodii i rytmu, tak naprawdę niczego nie opisującymi, niczego nie wyjaśniającymi, zupełnie nieplastycznymi opisami, żalami głównej bohaterki (to wszystko w narracji pierwszoosobowej, wyobraźcie sobie jak to musi mnie boleć) i sztywnymi dialogami, wydobywającymi się z gardeł bohaterów jak pogadanki robotów. Styl jest niezwykle nieporadny, pozbawiony emocji, toporny i, przynajmniej dla mnie, cięższy do strawienia niż barokowa zawiłość czy neologizmy innych pisarzy. Pisarka ma trudności z nazwaniem większości uczuć, rzeczy, bardziej wyrafinowanym opisem sytuacji, miejsca, akcji, ale wydaje się tym nie przejmować, bo z każdą stroną jest gorzej. Przypuszczalnie, gdyby powieść była blogową historią jakiejś nastolatki, dopiero wkraczającej nieśmiało w świat pisarstwa, napisałabym, że jest na dobrej drodze, jednak myślę, że od dorosłej osoby, której powieść została przetłumaczona na inne języki, należy wymagać czegoś więcej. Nie mówię już o tym, że pisarka nie podejmuje nawet nieśmiałych prób poprawienia sytuacji, pogłębienia językowo swojej historii, poprawienia swojego stylu pisania, wydłużenia większości scen i nadania światłocieni niektórym momentom. Niestety, nic takiego się nie dzieje, pisarka podnosząc z każdym słowem poziom patosu, ze sceny na scenę coraz mniej dba o język, nie starając się pisać lepiej i ciekawiej, tym samym zwiększając dawkę kiczu, bylejakości (i także mojej irytacji) i zniżając moją ocenę jej wypocin niemal do zera.
Ludanią rządziły słowa – języki zakazane i te, które dana grupa społeczna musiała używać. Tak powinno być też z książką – wirtuozeria pisarki, niezwykłe postacie, błyskotliwa akcja powinny nas wciągnąć do danego świata, zafascynować, nie pozwolić odejść, nie pozwolić zapomnieć, a nawet opętać. Czasami jednak jest tak, że słowa tworzące opowieść są kulawe – jak tu – i wtedy, wiem to z doświadczenia, możemy się bardzo starać, ale i tak nam się nie uda zapamiętać danej opowieści; zagubi się w tysiącach innych, podobnych, zapląta się i pomiesza z innymi słowami, a przede wszystkim odepchnie nas od danej historii, rozczaruje; może nawet przestaniemy czytać książkę w połowie, wcale tego nie żałując. Słowa wtedy są bez mocy, są puste, nie są niczym innym tylko zbitką liter czy głosek – nie mają w sobie obrazów, dźwięków, emocji, więc historie nimi opisywane są nieszczere, sztuczne, kiczowate. Zabierające tylko czas, niedające należytego odpoczynku po ciężkim dniu, ani niewgłębiające się w temat, tak, by chociaż ta recenzja nie była tylko suchym i nudnym tekstem, odradzającą kolejną książkę, niewartą nawet zmarnowania iluś tam drzew w lasach równikowych.


Tytuł: „Przysięga”
Autor: Kimberly Derting
Moja ocena: 0,5/10 





13 komentarzy :

  1. Patrze - ładna okładka, o i na dodatek pojawiła się na twoim blogu. To myślę sobie przeczytam. No i przeczytałam i aż smutek bierze, że tak ci się to nie spodobało, ale przyznam, że twoje wredne docinki jakoś tutaj idealnie pasowały. Autorkę znam, czytałam jedną z jej książek i też mnie nie zachwyciła. Widać chyba jej przeznaczeniem jest pisać banalne historie.

    http://czytadelnia-joan.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Eh, już myślałam, że będzie to ciekawa książka, że po tej recenzji z uśmiechem zapiszę ją do listy książek do przeczytania. Niestety... :-/ Choć, jakoś szczególnie nie szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedyś próbowałam ją przeczytać, ale poległam :) Faktycznie nuda aż wycieka z tej książki ;)
    Thievingbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Dostałam książkę jakieś dwa lata temu na Gwiazdkę i wstyd przyznać, ale jeszcze jej nie przeczytałam Teraz już wiem, że lepiej jej nie tykać i niech zbiera kurz dalej. ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Parę razy gdzieś widziałam tą książkę, ale nie przykuła mojej uwagi. Czytając twoją recenzję wnioskuję, że nic, a nic nie straciłam ;)
    recenzje-starlight.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Pamiętam, gdy książka była nowością - miałam na nią ogromną ochotę. Później pojawiły się opinie - i cóż niewiele różniły się od twoich. Wykreśliłam ją z listy i praktycznie zapomniałam o istnieniu. :( szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  7. O książce nie słyszałam, ale po Twojej recenzji będę w stosunku do niej wstrzemięźliwa

    OdpowiedzUsuń
  8. Będę omijać tą książkę z daleka :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie czytałam tej książki i zdecydowanie po nią nie sięgnę. Nie przepadam za tego typu książkami, a jeśli jest tak zła, jak ją opisujesz, to zdecydowanie szkoda na nią czasu;)

    OdpowiedzUsuń
  10. No powiem Ci, że 0,5 pkt to niezły motyw :D W ogóle rozpisałaś się! :) Zawsze twierdziłam, że negatywy pisze się lepiej :D

    Bookeaterreality

    OdpowiedzUsuń
  11. Aż się przeraziłam, widząc taką ocenę! Ale cóż, z pewnością nie jest ona bezpodstawna. Ja (na szczęście) pierwszy raz słyszę o tym tytule i oczywiście po lekturze Twojej recenzji raczej nie mam chęci na przeczytanie tejże książki.
    Pozdrawiam, Shelf of Books

    OdpowiedzUsuń
  12. Właśnie te powieści, które reklamują przyrównując do innych są często rozczarowaniem. Świetna recenzja! Pozdrawiam i zapraszam do mnie:
    window-on-the-book.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  13. Po pierwsze - bardzo lubię twoje recenzje. Świetnie piszesz. :) Co do powieści - będę omijać. Z tego co napisałaś, wygląda na to, że wszystko w niej zostało skopane.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!