Pierwsza z ksiąg Biblii, Genesis,
mówi o stworzeniu człowieka w Edenie, tam, gdzie wilk pasł się razem z
barankiem. Bóg stworzył Kobietę i Mężczyznę nieśmiertelnymi, wiecznie młodymi,
władcami wszystkich innych rzeczy, które stworzył i które miały stworzyć.
Jednak w ogrodzie była jeszcze jedna osoba: wąż zwany Lewiatanem, który skusił
Ewę do pierwszego grzechu. Bóg nie wybaczył do końca swoim stworzeniom, wygnał
ich z Edenu, a los dzieci Adama i Ewy – Kaina i Abla – niejako przypieczętował
ludzki los. Gdzieś w tyle, za zasłoną ludzkich trudów człowieka, które i tak
zakończy śmierć, czai się upadły anioł – kiedyś niosący światło Lucyfer, dziś Szatan,
władca Piekieł, tak straszny, jak opisał go Dante w Boskiej Komedii,
pragnący ludzkiej zguby. Przez ludzki świat przewalają się wojny, powstają i
upadają wielkie imperia, królowie uznani za śmiertelne bóstwa budują sobie
grobowce z armią terakoty lub łodzią, czy też wysyłają swoje prochy na Księżyc,
wielkie religie dają nadzieję na zbawienie, a każdy cud sprawia, że niektórzy
są pewni istnienia Kogoś. Są ludzie, którzy błądzą, szukając Architekta w
helisach DNA, wywoływaniu duchów, kosmosie, ewolucji; niektórzy sądzą, że go
znaleźli, inni – wręcz przeciwnie. Jednak pewne jest, że jesteśmy w gruncie
rzeczy bezsilni, z całą tą pewną siebie techniką, obracającą się przeciwko nam
w postaci broni jądrowej. Bezsilni wobec tajemnicy Kosmosu, tego, co jest potem,
przejęci pustką Wszechświata, w którym jesteśmy jedynymi, którzy żyją i zdają
sobie sprawę z Samotności i Pustki, szukając istnień pozaziemskich, wiecznie
rozdarci pomiędzy Jasnością a Morkiem, tajemnicą Wiecznego, pierwiastkiem
boskim, którego tak obsesyjnie szukamy, a pierwiastkiem szatańskim, którego
natura jest niemal identyczna. Pogrążamy się w chaosie, nawet nie wiedząc, jak
bardzo cierpimy, zadając pytanie – tak naprawdę nie wiemy komu – o sens
istnienia, o to, dlaczego czujemy się samotni, odrzuceni, bezsilni, zdani na
łaskę i nie łaskę sił od nas silniejszych, mających moc stwarzania i obracania
wniwecz, rzeczy tak od siebie różnych, jak miłość i nienawiść, tak
paradoksalnie sobie bliskich.
Pan Lockwood, młody,
zmęczony życiem towarzyskim człowiek, ucieka na wieś, w dzikie, ponure
wrzosowiska Yorkshire. Ponieważ jest tam nowy, postanawia złożyć wizytę swojemu
sąsiadowi – Heathcliffowi, właścicielowi ponurego majątku Wuthering Heights
(tytułowych Wichrowych Wzgórz). Człowiek ten i jego nieliczna rodzina, a także
nieprzyjemne doznania, jakich doświadcza nasz bohater podczas nocy tam
spędzonej, na tyle zaczyna go interesować, że postanawia wypytać miłą służącą
swojej posiadłości, Ellen Dean, która, jak się okazuje, zna każdy szczegół
historii tamtego domu i jego mieszkańców. Tak rozpoczyna się ponura, straszliwa
historia, wypełniona nienawiścią, mrokiem i złem do granic wytrzymałości
psychicznej nie tylko czytelnika, ale i pana Lockwooda, który, wystraszony,
odjeżdża z powrotem do Londynu – powraca jednak, jak czytelnik, zahipnotyzowany
czarną magią przeklętego dworu i siłą kosmicznego, wszechogarniającego mitu,
jakim naprawdę jest ta książka.
Z całą pewnością mogę
powiedzieć, że to nie jest historia o miłości, pisanie o powieści jako o
romansie jest śmiesznym nieporozumieniem. Więź, jaka łączy Heathcliffa i
Catherine jest o wiele silniejsza i straszliwsza niż miłość – to poczucie
nierozerwalnej więzi, tak głębokiej, że trudnej do opisania. Powiedziałabym –
mistycznej, której ostatecznym dopełnieniem jest śmierć, bardziej porównywalnej
do ekstatycznych przeżyć świętych niż jakiegokolwiek pojęcia ludzkiej miłości.
Właściwie trudno jest nawet mówić o tym, by takie uczucie było dostępne dla
zwykłych śmiertelników, dlatego też głównych bohaterów nie warto rozpatrywać w
kategoriach postaci ludzkich; są raczej bogami, których pochodzenia – w
szczególności, jeśli chodzi o Heathcliffa, tajemnicze, cygańskie dziecko, które
pan Earnshaw gdzieś znalazł i które, niebawem, zniszczy rodzinę – nie sposób
ustalić. Bogami, którzy opuścili ziemię, niszcząc ją swoją nienawiścią i
kształtując od nowa, pozostawiając ludzi samym sobie, tkwiących w swoich
problemach w dzikim, pełnym chaosu świecie, pełnym pułapek, niczym wrzosowiska.
Odchodzą tylko w pewien sposób, bo mimo że ich groby zaciera czas, duchy wciąż
powracają nie tylko do Wuthering Heights i na wrzosowiska; ich cienie,
niespokojnie, wciąż krążwą wokół, zwodząc ludzi i dręcząc ich swoją nieuchwytną
obecnością, jak to czyniła Catherine przez osiemnaście lat. Zresztą i tak
książka wymyka się wszystkim interpretacjom, komplikując wszystko niezwykłym
splotem filozoficznej metafizyki z zawiłym portretami psychologicznymi boga
Dionizosa, Jahwe czy Szatana (zwanego tu Heathcliffem), jego jasnego
przeciwnika Edgara Lintona i Catherine, bogini ziemi, nieszczęśliwej w Niebie i
za życia, spędzającej wieczność na wrzosowiskach; kobiecie rozdartej między
Jasnością i Morkiem, jednoczącą i zarazem dzielącą te dwa przeciwieństwa nawet
w grobie. W historię pewnego rodzaju mistycznej jedności głównych bohaterów,
wpleciona została jeszcze opowieść o Człowieku – Haretonie Earnshawie, drugiej
Catherine i Lintonie – chimerycznej poczwarze, jaką zawsze staje się wyrodne
dziecko boga i zwykłej śmiertelniczki; rzecz o jego skomplikowanej relacji z
bóstwami, które wystawiają go na próbę charakteru, przygotowując do samotnego
spotkania ze światem, już bez nich. Ciężko jednoznacznie powiedzieć także o
wszystkich zawiłościach tekstu, wielowarstwowych symbolach i odniesieniach do
literatury, szczególnie, jak słusznie zauważył Tłumacz mojego wydania, do Pierścienia
Nibelunga, ciężko napisać na temat coś więcej, czując na sobie kosmiczny
ciężar opowieści.
Jest tu wszystko, co można
znaleźć w utworach, będących szczytową formą ludzkiego geniuszu, zarówno jeśli
chodzi o filozofię i literaturę. Oprócz wspominanego Pierścienia Niebelunga
Wagnera i melodyce poematów Byrona
pojawia się wiele odwołań do innych tekstów kultury, a także luźnych skojarzeń.
Grzechem byłoby nie wymienić fatalizmu szekspirowskich dramatów (Makbeta i
Króla Leara), złożonej symboliki i nastroju grozy rodem z opowiadań
Poego, najdzikszych elementów mitologii greckiej, iście lovecraftowskiej wiary
w Tytanów, nie mówiąc o nawiązań do Biblii i najbardziej demoniczno-mrocznych
elementów wierzeń zwykłego ludu. Dostrzegam także nieco wpływów Nietzschego (zresztą Autorka z pewnością byłaby spełnieniem jego marzeń o nadczłowieku) i
ogólnego europejskiego romantyzmu, który, jak śmiem twierdzić, w tej powieści
osiągnął jedną ze swoich najdoskonalszych form, z mrocznej ballady
przeistaczając się w horror, o wiele bardziej straszny niż dzisiejsze ucinanie
kończyn i zmuszający do zadawania pytań, jakich nigdy nie ośmielilibyśmy sobie
zadać.
To prozatorska powieść
jednej z największych poetek, umiejącej słowami dotknąć rzeczy niedostępnych,
takich, jakich ja, skromna recenzentka i gryzipiórek, nie potrafię nawet w
jednej trzeciej oddać w tej recenzji, czym ją zdecydowanie zubożam i przez co
staje się tak ciężka do napisania – mimo że piszę ją jak prawdziwie opętana.
Tekst pulsuje emocjami, niemal namacalnymi, słowa zlewają się w jedno, tworząc
atmosferę dzikości i nieokiełzanego mroku, strasznego i hipnotyzującego.
Jesteśmy w stanie uwierzyć wszystkiemu, co Autorka napisze, widzimy
konstruowane przez nią obrazy, zapadając się w błota nienawiści i zła,
drzemiącego w bohaterach. Jej słowa mają melodię czegoś, co mogłabym nazwać horror
lullaby, niekojarzącej się jednak z dziećmi-upiorkami, co zawsze trącało
kiczem, ale z prawdziwym mrokiem dzikich wrzosowisk – słowa są efemeryczne,
piękne, wzniosłe (ale nie patetyczne), snujące się jak ballada dzikich ludzi ze
stepów czy wrzosowisk, przesycone jednak złem, nienawiścią i bólem (jedyne
muzyczne porównanie, jakie mi się nasuwa, to oczywiście dark wave'owa twórczość
Lisy Gerrard, poetki dźwięku; jej delikatne, ale przesycone duszącym rokiem utwory są doskonałą
ilustracją muzyczną powieści). Przedziwną właściwością książki jest to, że
wypada doskonale jako proza, ale także jako poemat – zapisując choćby fragment
dialogów wierszem, nie odczulibyśmy różnicy; mimo wszystko książka nie jest
przepoetyzowana, przeładowana barokową ornamentyką i charakterystyczną dla
poezji metaforyką, tchnie autentyzmem nawet wtedy, kiedy Heathcliff lub
Catherine mówią o rzeczach wzniosłych, mrocznych, podniosłych, kiedy prowadzą
dialogi o swoim uczuciu czy dają upust swojej rozpaczy. Zresztą te momenty
zostały skontrastowane z kwestiami służącego Josepha w miejscowej gwarze i
stylem opowieści Nelly, lekkim i nieco humorystycznym, chociaż zwykle jest to
czarny humor; dzięki temu całość jest eteryczna i harmonijna, mamy większe
wrażenie dystansu między światem drugiej Catherine, Nelly, Haretona i
wszechświatem niezrozumiałych, mrocznych emocji trójki głównych bohaterów
(trójka... Trójca... dlaczego ta książka musi być tak wieloznaczna,
wielopoziomowa i utrudniać mi tym samym recenzję?), niezrozumiałym dla
otoczenia. Poza tym słowa Autorki, z pozoru lekkie i piękne, tworzą wokół
czytelnika atmosferę gęstego mroku, pełnego duchów i czyjeś Obecności, zbyt
wielkiej do udźwignęcia – może to Przeznaczenie, które w mitologii greckiej
było silniejsze od bogów, może to Szatan albo Bóg? Słowa, które w przerażająco
wirtuozerski i plastyczny sposób opisują wszystkie stadia choroby psychicznej
Catherine, hipnoryzują czytelnika na tyle, by czytać dalej, ryzykując zdrowiem
własnego układu nerwowego, sprawiając, że przenosimy się w niemal namacalny
sposób do mrocznych pokojów Wuthering Heights i zajrzymy w oczy Heathcliffa,
czy tego chcemy, czy nie. Oplątują czarną magią, porażają zmysły, przeciekają
do naszego mózgu i czarują swoim prawdziwie gotyckim pięknem, robiąc do
dyskretnie, niemal niezauważalnie, snując się leniwie jak żałobny tren i
przytłaczając swoim ogromem, rozrywając wulkanem silnych emocji, od których
same – choć znacznie lżejsze – są trwadsze, nie pozwalając całkowitemu
szaleństwu zniszczyć powłoki eterycznego mroku i delikatnej zjawy Catherine. Na
początku byłam tym przerażona, a potem lekko zazdrosna, bo takie oddziaływanie
na czytelnika tylko za pomocą słów, tworzących sugestywne obrazy, niezbyt
przekombinowanych, jest wielkim darem, niemal już niespotykanym.
Pisząc o języku, nie można
zapomnieć o kilku uwagach dotyczących tłumaczenia. Miałam kiedyś styczność z
fragmentami oryginału angielskiego, którego czytanie na głos było prawdziwą
przyjemnością, a mrok owijał mnie jeszcze bardziej intensywnie, niż teraz,
kiedy przeczytałam całą książkę w tłumaczeniu polskim. Tłumacz podjął się
tytanicznej pracy, którą wykonał doskonale nie tylko dzięki swoim zdolnościom,
ale i głębokiemu zrozumieniu tekstu powieści, który, tak jak inne książki
wielkich pisarzy, potrzebuje znajomości tematu, obcowania z nim i jakiejś
duchowej więzi, czegoś w rodzaju zrozumienia Autora. W naszej polskiej mowie
książka zyskała na dzikości, czymś w rodzaju wiatru przenikającego przez
wrzosowiska, nie tracąc nic na specyficznej melodii. Uważam jednak, że żadne
polskie tłumaczenie nie wytrzymuje porównania z oryginałem, tak samo, jak to
jest ze sztukami Szekspira – by zgłębić duszę książki, trzeba przeczytać ją
słowo po słowie w oryginale, rozumiejąc nagle podwójne znaczenie
nieprzetłumaczalnych fraz i zaginionych znaczeń, jakie starał się przekazać
Autor, a jakie tłumacz musiał pominąć.
Ciężko powiedzieć o
cokolwiek więcej o bohaterach, nie wchodząc w tereny interpretacji powieści i
rozważań filozoficzno-akademickich, balansujących na granicy religioznawstwa i
metafizyki i niebezpiecznie zbliżających się do herezji z punktu widzenia
większości religii. Jednak gdy spróbowałabym pominąć to, celowo zubożając
recenzję o to, co było istotą powieści, uczucia rządzące w świecie tej książki
nie pozwalają na dokładne ich opisanie. Postacie są gwałtowne, zmieniające
swoje maski jak w kalejdoskopie, nieokiełzane i wywołujące pewien rodzaj
strachu, kryjącego się gdzieś w mrocznych odmętach ludzkiej podświadomości,
zarezerwowanego dla istot z innego świata, co też nam, maluczkim, w pewien
sposób zakłóca perspektywę.
Postacią najbardziej
wyeksponowaną jest Heathcliff, osobistość równie dzika co jego imię i straszna
jak czarne, nieprzeniknione oczy. Z początku tylko zwykły znajda, z którego
powodu powoli rozpada się rodzina Earnshawów, dumny i nieumiejący ukryć chęci
zemsty na prześladowcach; później Szatan, Bóg i psychopata w jednej osobie, rozkoszujący
się upadkiem i cierpieniem swoich wrogów, związany mistyczną, ciężką do
wytłumaczenia więzią z Catherine Earnshaw (tę drugą, dla jasności, nazwę
Linton). Mistrz zła i ciemności, nieczuły dla swojego syna i córki ukochanej,
przed śmiercią przechodzi jednak odmianę, coś na kształt dwukrotnego katharsis
(przez post i deszcz) to postać tak zawiła i pełna wykluczających się
sprzeczności, o niejasnych symbolach nie mówię, że zasługiwałaby na niejedną
rozprawę filozoficzną. Tak samo, jak Catherine – zafascynowałam się tą
bohaterką, obserwując jej drogę z upartej, również pełnej sprzeczności,
krąbrnej dziewczynki, w chorą psychicznie kobietę, może opętaną, z pewnością
jednak nienależącą do rasy ludzkiej, której Niebem są dzikie wrzosowiska
Yorkshire (bardzo możliwe jest więc, że po śmierci tułała się tam z
Heathcliffem i, być może, z Edgarem Lintonem). Jej przeznaczeniem – czy też
wyborem – jest łączyć i rozdzielać światło jej męża i mrok (kochanka?,
mistycznego brata?, osobistego demona? Przeznaczenia?) Heathcliffa, ale
jednocześnie ich łączyć. Symbol bogini-ziemi, łączącej Piekło i Niebo, ale
jednocześnie rozdzielającej te dwie rzeczywistości, może też ludzkiej kobiety,
która oddała duszę istocie, jaką jest Heathcliff, za co zapłaciła najwyższą
cenę? Przy tych dwojga Edgar Linton, jasny, ale nudnawy sędzia, szukający
ukojenia w księgach, prezentuje się o wiele mniej okazale, blado i słabo, choć
zapewne darzymy go najstabilniejszym uczuciem, niewahającym się pomiędzy
nienawiścią a miłością. Postać zarysowana przez Autorkę dość mniej dogłębnie
niż Heathcliff i Catherine, zawsze pozostająca w ich cieniu, niemająca wpływu
na przebieg fabuły, zwykle obserwująca z boku dopełniające się Przeznaczenie i
wdychająca tylko ciężko. Jakby, w przeciwieństwie do Heathcliffa, był
przekonany, że nic w przyszłości nie da się zmienić – trudno mówić o
jakiejkolwiek większej interwencji, gdy Catherine Linton wyszła najpierw za
naturalnego syna Heathcliffa i swojej ciotki, a potem za wychowanka tegoż,
prawowitego dziedzica Wuthering Heights. Nie przyciąga wzroku, jest
czytelnikowi raczej obojętny, w przeciwieństwie do swojego protagonisty, mimo
że jego rola w powieści jest bardzo duża, jako męża Catherine Earnshaw i ojca jej córki, usuwa się w jednak w cień,
sam tego chcąc i przez całe życie usuwając się innym z drogi.
Powieść obfituje także w
postacie zupełnie pospolite, pozbawione całej mistycznego nimbu istot
nadnaturalnych, ponadprzeciętnych, niepozbawione są jednak ciekawego rysu i
głębi, starannie naszkicowanej przez pisarkę.
Najbardziej sympatyczną z nich jest Nelly Dean, narratorka całej
opowieści, służąca najpierw Earnshawów, a potem u Lintonów, ciepła kobieta
pełna życiowej mądrości, stąpająca twardo po ziemi, niepozbawiona, tak jak
przecież każdy z nas, wad, czy sympatyczny pan Lockwood, znudzony i
zniesmaczony życiem towarzyskim Londynu (o którym pisałam już w recenzji Rozważnej
i romantycznej Jane Austen). Ciekawie nakreśloną postacią, przejawiającą
czasami cechy swojej matki (co też jest ciekawym tropem do rozważań) jest
Catherine Linton, którą, na szczęście, mimo Przeznaczenia, jakie musi się
dopełnić – chodzi tu o ślub z synem Heathclifffa i jego wychowankiem, Haretonem
Earnshawem, ukochanym dziewczyny – czeka znacznie szczęśliwszy los, zupełnie
ludzki i doskonale nam znany. Tak samo, jak Haretona, którego z każdą następną
stroną lubiłam coraz bardziej, bo rozwijał się, a jego sylwetka z brudnego,
wulgarnego chłopaka przepoczwarzała się w prawowitego dziedzica Wuthering
Heights, którym stał się po śmierci – a właściwie odejściu – Heathcliffa,
rozumiejąc swoje Przeznaczenie i w końcu mając siłę na życie bez opiekuna.
Nasuwa się tu naturalne dla mnie porównanie z Aragornem z Władcy Pierścieni,
który ze zwykłego Obieżyświata staje się królem i dziedzicem, potomkiem Numenóru,
zaczyna rozumieć, kim jest i jakie jest jego przeznaczenie; żeni się też z
Arweną, która, w gruncie rzeczy, była potomkinią ludzi i elfów (analogia do
Catherine Linton jest zbyt wyraźna, by tego nie wspomnieć; wynika to chyba z
tego, że Tolkien i Autorka tej książki inspirowali się Pierścieniem
Nibelunga Wagnera). Nie jest jednak
tak, że wszyscy ludzie są dobrzy przynajmniej na tyle, by ich lubić i życzyć im
przetrwania w tym dzikim, wciąż zmieniającym się świecie – wielu z nich nie
zasługuje nawet, by zostać tak mistrzowsko i dokładnie opisanymi przez Autorkę.
Wystarczy tu wspomnieć chociaż tę poczwarę, Lintona, zmutowane połączenie
hipochondrii, skrajnego egoizmu i słabego zdrowia z chorobą psychiczną i
przemocą domową, czy brata Catherine Earnshaw, Hindley'a, pogrążonego w mrokach
alkoholizmu i nienawiści do wszystkiego i wszystkich, w szczególności do
Heathcliffa, nienawiści takiej samej dla obu stron i będącej treścią
dzieciństwa Earnshawa. Między nimi, jakby dopełniając mrocznego, ponurego obrazu
Wuthering Heights, przemyka Joseph, zdewociały staruch mówiący wciąż dialektem
Yorkshire, modelowy przedstawiciel wyznawców kanonicznej religii, niezły
krętacz i opryskliwy bliźni, zupełnie nieświadomy pojedynku bogów,
rozgrywającego się na jego oczach; postać komiczna, choć tym mrocznym humorem,
jakiego nie powstydziłby się żaden z szefów Piekła.
Książka ma charakter
wieczornej opowieści, gawędy pani Dean podczas choroby pana Lockwooda,
uzupełnianej jego spostrzeżeniami podczas kilku wizyt w Wuthering Heights. Nie
jest to bynajmniej opowieść o zaburzonej linii fabularnej czy zbiór wspomnień,
subiektywny przegląd wydarzeń, jednak zdecydowanie brak dynamiki opowieści
przekazywanej nam przez narratora trzecioosobowego, co dla osób chcących
rozsmakować się w klimatach książki, zamiast wstrzymywać dech, czekając na
jakieś niespodziewane wydarzenie, nie jest to problemem. Zresztą taki sposób
narracji jest od początku do końca świadomym wyborem Autorki, doskonałym moim
zdaniem, ponieważ inny punkt widzenia czy wścibski narrator trzecioosobowy
zniszczyliby delikatną konstrukcję powieści, a fabuła byłaby zbyt dosłowna –
tak naprawdę nie wiemy wszystkiego o bohaterach, zaledwie tyle, co robili w
obecności Nelly, wiele przez to ginie w mrokach domyślenia, tajemnicy,
niedomówień i luk, które już nigdy nie zostaną zapełnione; wydaje się, że
pisarka umiejętnie miesza szyki interpretatorom powieści, umiejętnie zasupłując
kolejne symbole, aluzje i nawiązania, z zatrważającą wirtuozerią kryjąc kolejne
warstwy historii i zwiększając ilość interpretacji. Cała
mitologiczno-filozoficzna wymowa zostaje przecież zręcznie ukryta w wiejskich
realiach końca XVIII wieku, którymi rządzi, nawet na wsi, konwenans, prawo,
chęć zysku i inne przyziemne sprawy, z którymi muszą się liczyć nawet sami
bogowie. Powiedzieć jednak, że w
powieści nic się nie dzieje, również byłoby kolosalnym błędem – niemal
niezauważalnie, Przeznaczenie plecie swoje sieci, opierając się na wydarzeniach
codziennych i zwykłych, a przełom nie nadchodzi z nigdy z hukiem, dlatego też
ciężko zauważyć punkty przełomowe, jednak wiele po nich się niezauważalnie
zmienia, prawie nigdy na lepsze. Każde więc, nawet najdrobniejsze wydarzenie
jest ważne, przyciągające uwagę czytelnika stężeniem emocji, jakie towarzyszą
wszystkiemu, co robią bohaterowie, choć przyznam, że część po śmierci Catherine
Earnshaw była mniej interesująca, ponieważ perspektywa oddaliła się od mroków
Wuthering Heights, a, do pewnego momentu zwykłe, życie Catherine Linton nie
było tak hipnotyzujące, jak emocje mieszkańców mrocznego majątku. Jednak po
drobnym rozjaśnieniu znów nadciąga mrok, zakończony piękną, ale niezwykle
gotycką sceną śmierci (odejścia) Heathcliffa i skłamałabym, mówiąc, że
później znów wszystko jest dobrze – człowiek, pozostawiony przez bogów, musi
sobie radzić sam, codziennie zwyciężając z rzeczywistością i opierając się
kryjącej się w nim ciemności, co, pomimo zahartowania przez bogów, jest trudne,
jak przejście przez wrzosy, kryjące w sobie wiele pułapek. A kto pomoże je
ominąć?
W książce zakochałam się od
pierwszego wejrzenia, pewnego nudnego dnia w mojej klinice. Powieść czytała
dziewczyna leżąca obok (wciąż mam jeszcze to szczęście leżeć na odziale dziecięcym,
choć już niedługo się to skończy), a ja, ponieważ moja wizyta była krótka,
zdążyłam tylko pogłaskać foliowaną okładkę, która wydawała mi się trochę
nieodpowiednia w kontekście, jak sądziłam wtedy, romansowej treści; mrok trochę
mnie również zaniepokoił, chociaż jako koneser doceniłam minimalizm i doskonałe
wykonanie. Jednak pozostała w mojej pamięci, wciąż zaostrzając mi apetyt na
powieść. Teraz kiedy przeczytałam to dzieło, okładka wydaje mi się zupełnie na
miejscu – oddaje klimat bardziej niż jakakolwiek inna, jednocześnie nie
rezygnując z minimalizmu i nie popadając w kicz, chorobę większości okładek
horrorów, powieści gotyckich i klasyki. Kolory są trzy – ciemnoniebieski,
czarny i dwa odcienie jasnofioletowego i bladoróżowego, jaki zostały użyte przy
tytule i nazwisku Autorki (nie mogę przestać przyglądać się tym zawijasom,
jakie rozchodzą się od litery R). Poza tym mamy jeszcze, jak
przypuszczam, portret Catherine Earnshaw, z rozmytymi rysami i błękitnymi
oczami; niemal czujemy, jak wokół postaci wieje wiatr, bawiąc się jej długimi,
czarnymi włosami. Do tego idealnie pasuje miękka, foliowana okładka,
nadając wrażenia lekkości, eteryczności
i zadowalająco chroniąca książkę przed uszkodzeniami.
Powtarzam się, ale to nie
jest romans. Ani powieść obyczajowa, czy też, jak można sądzić po głębszej
analizie, mit o stosunkach bogów i ludzi. Powieść jest ponad wszelkimi
podziałami, ponad całą tą gadką o grozie, horrorach, powieściach gotyckich, a
nawet fantastyce, nie mówiąc o powieści psychologicznej. Książka ma w sobie
wszystkie te gatunki, a jednocześnie żaden z nich, bo Autorka, czego jestem
więcej niż pewna, nie pisała tej opowieści, by ludzie definiowali ją jakimś
gatunkiem; pisała to, co chciała. Jest jedną z tych powieści, które próbują
opisać cały ziemski chaos, zadać pytania najważniejsze, wykrzyczeć cały ból i
tęsknotę, rozliczyć się z tymi, których ludzkość odrzuciła, lub którą sami
odrzucili, rzucając na ziemię i skazując na nierówną walkę z Przeznaczeniem,
bólem i strachem. To powieść dzika, tajemnicza,
pełna pytań bez odpowiedzi, strachu – choć w jednym ze swoich wierszy Autorka
przekonuje, że niczego się nie boi – smutku i gniewu. Wymykająca się wszystkim
definicjom i analizom, nieprzeciętna, kosmiczna i jednocześnie delikatna i
efemeryczna; pełna fascynacji człowiekiem i pogardą dla niego, oraz pewnego
rodzaju współczucia dla bogów, skazanych na wieczne niezrozumienie przez ludzi,
będących tak blisko ludzi, ale jednocześnie tak daleko, nawet wtedy, kiedy
odchodzą.
Tytuł: „Wichrowe Wzgórza”
Autor: Emily J. Brontë
Moja ocena: 10/10
Za egzemplarz
serdecznie dziękuję wydawnictwu MG
Mam w planach... a przez Twoją (a w sumie to dzięki niej) recenzję w coraz bliższych :)
OdpowiedzUsuńMieszanka gatunków? Chaos? Pytania bez odpowiedzi? - wchodze w to! Tak przybliżyłaś mi tę książkę, że jak najszybciej muszę ją zdobyć i przeczytać :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam: www.zapachdruku.blogspot.com
Cóż, dotąd sądziłam, że to zwykły romans, a teraz... muszę po to sięgnąć :)
OdpowiedzUsuńCUDOWNA historia miłosna!
OdpowiedzUsuńKoniecznie trzeba poznać!
Od jakiegoś czasu planuję przeczytać tę książkę, bo to w sumie trochę taki klasyk jest.
OdpowiedzUsuńhttp://biblioteczka-eileenjoy.blogspot.com/
To mój ulubiony klasyk :D Przepadłam od razu. Tę książkę po prostu trzeba przeczytać, choćby się paliło i waliło.
OdpowiedzUsuńGaleria Książek
Tego klasyka jeszcze nie czytałam i mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu :)
OdpowiedzUsuńMoje-ukochane-czytadelka
Za każdym razem jak czytam tę książkę, znajduje w niej coś nowego. To niesamowite!
OdpowiedzUsuńWidzę, że książka mocno przypadła Ci do gustu! Tylko chwalić sobie takie pozycje. Ja osobiście jeszcze nie miałam z nią do czynienia, ale mam nadzieję, że się to zmieni. trudno bowiem jest znaleźć odpowiednią pozycję dla siebie. Co prawda słyszałam o tej lekturze już wiele razy, aczkolwiek nie brałam jej jakoś pod uwagę. Zmieniłaś to we mnie.! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Natalia Z.
Jestem pod wrażeniem Twojej pochlebnej recenzji. Nie przypuszczałam, że ''Wichrowe wzgórza'' są aż tak znakomite. Ja książki co prawda nie czytałam, ale oglądałam ekranizację, która przypadła mi do gustu, zatem być może kiedyś skuszę się i na książkową wersję.
OdpowiedzUsuńTą książkę czytałam już jakiś czas temu i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zdecydowanie będę do niej regularnie wracać :))
OdpowiedzUsuńA to wydanie bardzo mi się podoba. Okładka jest bardzo ładna :>
addictedtobooks.blog.pl
Obił mi się parę razy o uszy tytuł "Wichrowe wzgórza", jednak... Właśnie, tak jak większa grupka osób myślałam, że jest to romansidło lub powieść obyczajowa. Miło mnie zaskoczyła informacja, że tak nie jest. Z chęcią sięgnę po tą książkę. :)
OdpowiedzUsuńNiestety zaspoilerowałaś mi informacją, że Aragorn weźmie ślub z Arweną. :/
http://my-opinion-of-books.blogspot.com/
Ale się rozpisałaś! Ale w sumie co się dziwić, "Wichrowe wzgórza" są cudowne. To moja ulubiona powieść.
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Pokochałam tę książkę od pierwszego wejrzenia! Jest cudowna i ja bym dała jej 11/10 :D
OdpowiedzUsuńMój ulubiony fragment to ten, gdzie Heathcliff chce połączyć swoją trumnę z Cathy <3
Zapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
Czytałam ją już dobre parę lat temu. Bardzo mi się podobała. Przydałoby się odświeżyć :)
OdpowiedzUsuńTo naprawdę piękna książka. Choć miałam ją w planach od długiego czasu, to dopiero w zeszłym roku udało mi się ją przeczytać. Rewelacyjna, głęboka, piękna, a zarazem tragiczna powieść.
OdpowiedzUsuń