Łatwo można zbłądzić. Jeden, dwa nieostrożne
kroki w tą lub w tamtą stronę mogą sprawić, że utoniemy w bagnie. Już nie będę
wymieniać takich tradycyjnych uzależnień jak narkotyki, alkohol, przygodny seks
(chyba, że ktoś chciałby mieć AIDS), podejrzani znajomi czy tajemnicze filmy i
gazety – o tym trąbi każda kolorowa broszura w gabinecie psychologa szkolnego,
do znudzenia demaskując mity na temat samopoczucia po heroinie, podczas gdy
uczniowie gimnazjum palą jointy dziewczynkami z pierwszej klasy podstawówki
(przykład z życia). Chodzi mi tu o depresję, która często bywa powodem
eksperymentów ze środkami uzależniającymi i lekami, podsuwa myśli o cięciu się
czy samobójstwie, które jest, niestety, plagą dzisiejszej młodzieży. Wystarczy
szkolna lub domowa trauma, by uciec w ślad krótkiego zadowolenia i oszołomienia
pulsującą muzyką w klubie i korzystaniem z źle zrozumianej wolności – właśnie
tym wszystkim, o czym pisałam wyżej. Jeśli nie znajdzie się ktoś, kto zepchnie nas
z tej drogi, pokazując, jak mamy żyć zgodnie z naszą naturą i w harmonii ze
światem, czyli, mówiąc mniej podniośle, bez używek, być może nasze życie stanie
się lepsze, a krzywdy w jakiś sposób zamienione w radość czy też w spokój.
Trzeba jednak takiemu człowiekowi zaufać, podążyć drogą, którą nam pokazuje –
to nie jest łatwe, chociaż trudne też nie, kiedy kochamy tę osobę; miłość
oznacza przecież wiarę, całkowite zaufanie drugiemu człowiekowi (nawet jeśli
jest nim stuletni wampir Edward, który być może zaraz ukąsi nas w szyję).
Tylko, będąc zagubionym, nie mamy żadnego punktu odniesienia, a więc nie wiemy,
czy droga, którą prowadzi nas nasz wybawiciel, jest tą właściwą, czy też razem
zagubiliśmy się jeszcze bardziej. A jeśli ta druga osoba sprowadza nas na
większe manowce? A my się poddajemy, bo przecież jesteśmy osobami łatwowiernymi,
mimo tego, co zobaczyliśmy w życiu pełnymi jasnych marzeń na przyszłość, które
nam są obiecywane. Czy jednak to jest prawda? Masz pewność, że tak?
Ojciec Madory wyszedł na pustynię i nie wrócił.
Popełnił samobójstwo, z którym matka nie mogła się pogodzić. Wtedy świat Madory
się zawalił, imprezy z przyjaciółką, narkotyki i chłopcy byli dla niej
codziennością. Jej świat stawał się coraz mroczniejszy, a ona zdawała chyba
sobie z tego sprawę, że autostrada jest jednokierunkowa i prowadzi do zimnego
grobu lub żywota spędzonego w więzieniu. I wtedy pojawił się on – Willis,
żołnierz piechoty morskiej (ah, żołnierz! przez to mam dla niego więcej
sympatii niż powinnam) i uratował dziewczynę od całkowitego upadku, a przynajmniej
tak się wydawało. Pod płaszczykiem dobroci i chęci zbawienia świata kryje się
bowiem choroba psychiczna bohatera, a pod chorobą psychiczną kryją się tragiczne
wydarzenia z przeszłości, z dzieciństwa – z okresu, jak słusznie przypuszczał
doktor Freud – w którym kształtuje się osobowość człowieka. Równolegle z
historią Madory toczy się opowieść o Djangu, dwunastoletnim synu znanego rockmana,
który wraz z matką chłopca zginął w tragicznym wypadku, tym samym skazując chłopca
na pobyt u nieciekawej ciotki, który jednak, połączony z historią Madory, daje
niezwykle wybuchową mieszankę, która jest odpowiedzialna za zwroty akcji na
końcu powieści.
Czytając rzadkie recenzje na innych blogach i
opis na stronie Wydawnictwa, na początku poczułam zaciekawienie, a potem
ekscytację, szczególnie kiedy jedna z blogerek napisała, że powieść ma drugie
dno, a pod prostą historią kryje się coś więcej. A ja, jak wiecie, bardzo lubię
takie historie. Im bardziej zawiłe i w stylu pomotanych Wichrowych Wzgórz,
tym lepiej, nie mówiąc o odkrywaniu przed czytelnikiem fragmentów prawdy o
człowieku i otaczającym go świecie, zagadnienia, jakie w mniejszym lub większym
stopniu, nawet zupełnie nieświadomie, porusza każda książka, od monografii
historycznych zaczynając, a na paranormal romance za pięć złotych
kończąc. Skończyłam więc jak najszybciej poprzedni egzemplarz recenzencki i
jeszcze tego samego dnia zabrałam się do czytania; lektura musiała mnie
wciągnąć, po tego dnia pojechałyśmy z Mamą do pewnej cioci, a ja, nie dbając o
chorobę lokomocyjną, przez całą drogę zażarcie czytałam. Czy jednak się
opłacało, czy książka była warta pięknych, wiejskich widoczków, jakie przez
lekturę nie obserwowałam?
Niewątpliwym plusem książki jest pomysł, banalnie
prosty, jednak – co jest dziwne – niezwykle rzadko spotykany w literaturze.
Przedstawienie historii wyalienowanej dziewczyny, opanowanej strachem przed
światem, po części przez słowa swojego chłopaka, a po części przez własne
doświadczenia, wymagało od Autorki wiele odwagi. Nie jest to z pewnością
najłatwiejszy temat, wymaga uważnego uchwycenia psychiki takiego bohatera, co
jest niezwykle trudne – mało kto przez kilkanaście lat z własnej woli żyje na
pustkowiu, widząc tylko jedną, przepraszam, dwie osoby, bez telewizora i
Internetu, dlatego ciężko opisać jego emocje, dla nas przecież obce. I jeszcze
silnie podkreślony wątek Willisa, będący dowodem na to, że pisarka ma ambicje
jeszcze głębiej wniknąć problem, stopniowo odkrywając przed czytelnikiem
dzieciństwo chłopaka – z pewnością niezbyt traumatyczne, ale mocno wpływające
na psychikę tego wrażliwego, dziwnego człowieka – i pokazując nam
psychologiczne, racjonalne wytłumaczenie źródła jego zachowań wobec Madory i
Lindy. Obie te rzeczy zbliżają powieść raczej do psychologicznego thrillera,
jednego z tych, które mają ambicję wiernie ukazać psychikę bohaterów, zamiast
ukazywać jakąś sensacyjną akcję; sam motyw więzienia
– chociaż za zgodą ofiary – i praktyk, do jakiś dopuszczał się Willis, jest
bardziej charakterystyczny dla książek tego typu niż do powieści obyczajowej.
Wszystko jednak komplikuje wątek Djanga, rasowa obyczajówka, bardzo zresztą
schematyczna i wtórna, jak i historia jego rodziny, z niewiadomych powodów
bardzo przez Autorkę rozbudowana. Powieść balansuje więc na granicy tych dwóch
gatunków, łącząc je ze sobą w równych proporcjach, a potem – w finale opowieści
– spleść je ze sobą, przez co książka należy do grupy tych dziwnych,
oryginalnych opowieści, których gatunek wciąż pozostaje niezidentyfikowany,
trudny do zdefiniowania. Czy to dobrze, tego nie wiem, bo czasami można
przesadzić z rozpiętością gatunkową i polec, tutaj jednak oba gatunki bardzo
się przenikają, dzięki czemu Autorka uniknęła chaosu, przynajmniej w wątku
Madory. Bo bądź co bądź, w historii Djanga można by z powodzeniem wyrzucić całą
tą opowieść o rodzinnych tajemnicach, które rozwiązują się po śmierci matki
chłopca, Caro, i spadają na barki ciotki Robin. Nie wiem, jaki miało to wpływ
na całą fabułę, chyba że pisarka chciała wprowadzić dysonans do harmonijnej
historii i narazić się na moją krytykę. Owszem, historia ciekawa, ale przecież chciałam
czytać o czymś innym!
Fabuła rozwija się powoli, niemal niezauważalnie.
Pisarka cierpliwie, rozdział po rozdziale, rozbudowuje percepcję czytelnika; z
każdą stroną wzbogaca świat Madory o kolejne szczegóły, wypełniając początkowe
zarysy postaci o nowe cechy. Najpierw, zanim przejdziemy do właściwej
akcji, dowiadujemy się historii młodości
dziewczyny, by później obserwować Willisa i Madorę jako zwykłą parę, do której
nie możemy mieć żadnych - może poza
miejscem zamieszkania – zarzutów, a on wydaje nam się naprawdę dobrym,
szlachetnym człowiekiem, szczególnie, że jego działania na pierwszy rzut oka
wydają się naprawdę szlachetne. Z każdym jednak rozdziałem powieść staje się
mroczniejsza, niczym powoli przyciemniane zdjęcie, aż w pewnym momencie wydaje
się, że dojdzie do ostatecznego rozwiązania, które, niestety, nie przyszło
Autorce na myśl (morderstwo jednak nie pasowałoby do klimatu całości). A przecież
trochę akcji jest dopiero na końcu książki, przez całą niemal powieść
bohaterowie spełniają swoje codzienne obowiązki, żyją tak jak dotychczas – pod
zwykłymi z pozoru zajęciami kryje się jednak podskórne napięcie, przez co
powieść staje się pełna niedomówień i podtekstów – wymaga od czytelnika
umiejętności czytania między wierszami i wrażliwej podświadomości. Druga z
historii, mam wrażenie, że należy je omawiać oddzielnie, nie stawia takich
wymagań, nawet jeśli chodzi o zrozumienie owej zagadki z przeszłości. Co
prawda, grzechem byłoby stwierdzenie, że nie zdarzają się tam perełki, jak
wizyta Djanga w szkole podstawowej w miasteczku ciotki, taka bolesna w swoim
autentyzmie (wciąż mam nadzieję, że powstanie jakaś powieść poświęcona przemocy
w szkole i jej mechanizmom) czy scena, w której bohater wpatruje się w puste
samochody rodziców, wiedząc, że już nie wrócą. Jednak to już nie jest to – może
jednak dlatego, że, powiedzmy sobie wyraźnie, Django nie jest tak ciekawą
postacią, a jego wątek został za bardzo rozbudowany i wzbogacony o niepotrzebne
sceny, mające tylko symboliczne nawiązanie do tytułu i tematu powieści.
Czasami, szczególnie przy końcu, powieść epatuje tą miłą naiwnością, jaką
jeszcze trzy lata temu nazwałabym nadzieją na lepszą przyszłość, tutaj jednak pisarka
zaserwowała nam to w wersji mocno polukrowanej, radosnej, a przez to zupełnie
nierealnej. Przynajmniej dla mnie. Zresztą, wszystko, co działo się przy końcu
książki było nadciąganie, jakieś takie zbyt piękne, żeby było prawdziwe,
drażniące. Mimo wszystko powieść potrafi wciągnąć czytelnika do wnętrza, w
pewien sposób zaintrygować, trzeba dać jej tylko szansę i być cierpliwym,
przedzierając się przez kolejne warstwy, w przypadku historii Madory,
precyzyjnie skonstruowane w ciekawą, starannie napisaną opowieść.
Jasne jest, że pierwszoplanową bohaterką jest Madora.
Dziewczyna zagubiona w swoim życiu i uczuciach, córka marnotrawna, dziewczyna
wykorzystana i dziewczyna skrzywdzona, nie tylko przez swojego chłopaka. To ona stanowi centrum tej historii,
jej myśli i uczucia są ważne, najważniejsze. Autorka dość umiejętnie kreśli
obraz ofiary, ale nie tylko Willisa – przecież dziewczyna nigdy nie spotkałaby
go, gdyby nie narkotyki i szalone imprezy, a one były skutkiem rodzinnych,
mrocznych spraw. Madora desperacko szuka bezwarunkowej miłości, ocalenia i
akceptacji, dlatego tak łatwo poddaje się manipulacjom drugiej osoby, przecież
tak dobrej i prawej, jaką jest Willis, lepszy nawet od matki dziewczyny.
Paraliżuje ją strach, nie potrafi sama nic zrobić sama; potrzebuje kogoś, kto
będzie ją prowadził, dopiero na końcu, kiedy jest być może już za późno, bierze
los w własne ręce i zaczyna nim kierować. Budzi jednak sympatię czytelnika i
współczucie, a także pewnego rodzaju obrzydzenie, bo my, istoty raczej
niezależne, nie wyobrażamy sobie, jak z własnej chęci można komuś służyć i nie
widzieć w tym nic złego (pachnie sektami, prawda?). Postać jest także nieźle
skonstruowana, z pewnością widać, że w Autorka w kreację tę włożyła dużo pracy,
ukazując możliwie jak najwięcej aspektów psychicznego uzależnienia Madory od drugiego
człowieka. Jednak już od początku coś się psuło i Autorka, niestety, nie
poprawiła tego do końca książki – postać głównej bohaterki jest bez życia, co
takie znowu niepopularne wśród postaci książkowych nie jest. Bohaterka nie
przypomina Belli ze Zmierzchu, jednak
przypomina bardziej modelowy przykład psychicznego zniewolenia, jaki studenci
psychologii poznają na zajęciach i z podręczników – zbiór cech, przeżyć,
wspomnień i nic poza tym. Z pewnością to wina języka, jaki używa Autorka, o
czym jeszcze będzie, ale także przerostu formy nad treścią. Pisarka,
konstruując koronkową, wielopoziomową fabułę, zapomniała przede wszystkim o
bohaterce, malując ją starannie zewnątrz, żeby pasowała, a środek, niestety,
pozostawiając pusty. Wielka szkoda, bo w postać tę można by się z wgryźć,
tworząc ciekawą, fascynującą wręcz osobowość, która wzbogaciłaby konstrukcję
pisarki o nowe znaczenia i światłocienie.
Z Willisem jest podobnie, chociaż jest postać pełniejsza
i barwniejsza o historię z dzieciństwa, cień tajemniczej w gruncie rzeczy
matki. Czasami, w najświetniejszych momentach powieści, staje się naprawdę
groźny, straszny, jakby nie potrzeba było wiele środków, by stworzyć bohatera,
którego wszyscy by się bali, złego do szpiku kości i będącego w rzeczywistości
socjopatą, tylko grającego rolę dobrego chłopaka Madory i opiekuna zagubionej w
życiu Lindy oraz starszych ludzi, którymi się opiekował (gdy odkryłam, jakie są
jego prawdziwe zamiary wobec nich, bardzo się przeraziłam). Mimo że nie jest
postacią dobrze zarysowaną, niewystarczająco szczegółowo nakreśloną (a Autorka
raczej nie stosuje się do konkluzji księdza Twardowskiego, który kiedyś
napisał, że warto pochwalić diabła tylko za to, że ma wyczesany ogon) ma w
sobie coś fascynującego, pierwotnego i pociągającego; może przez wojskową
przeszłość czy długie włosy, a może przez nienawiść, jaką darzy większość
ludzi. Przez większość czasu jednak, niestety, zachowuje się jak modelowy
psychopata i nie wzbudza żadnych emocji w czytelniku, przynajmniej we mnie.
Może Autorka bała się zbytniego zbliżenia do kryminału? A może nie potrafiła
sprostać zadaniu i zagłębić mroczną, pełną cierpienia, psychikę socjopaty?
Przecież trudno to oddać słowami i nie popaść w kicz, jest trudniejsze niż
większość innych rzeczy. Znów muszę powtórzyć to słowo, którego ostatnio
nadużywam, co jest znakiem z pewnością złym: szkoda! Ile dałaby tej powieści
postać, będąca jedną dziesiątą osobowości Hitlera czy (porównanie może zbyt
jaskrawe) Hannibala Lectera, a nie jedną tysięczną!
Postaci innych jest niewiele – tu wyróżnia się
Django, niczym nie wyróżniający się dwunastolatek, który ma sławnych, umarłych
rodziców i, ponoć, wysokie IQ. Depresja chłopaka wyszła słabo, tak samo jak
jego biadanie po śmierci rodziców, za to pisarka świetnie ukazała bogatą
wyobraźnię chłopaka, dzięki czemu nawet go polubiłam, jeśli można lubić kolejną
płaską postać, która, chociaż Autorka to wciąż powtarza, nie ma żadnych cech
charakteru, które sprawiłyby, że postać ta stała się bardziej wiarygodna i
żywa. Już lepsza od niego jest Linda ze swoim ognistym charakterem, z pewnością
traumatyczną przeszłością i bezpośredniością, jednak ciężko jest ją polubić, a
wyobrażanie sobie przebywanie z taką osobą w jednym pomieszczeniu z pewnością
nie byłoby jedną z najmilszych rzeczy, delikatnie mówiąc (dlatego też podziwiam
Madorę i przecieram oczy ze zdumienia, że można być tak łatwowiernym i poddanym
komuś). Z drugiej strony, nie można się dziwić osobie tak długo przetrzymywanej
w jednym miejscu, będącym jej więzieniem. Poza nimi mamy jeszcze suchą, nudną
ciotkę Robin, zwykłą kobietę, która niczym się nie wyróżnia i nie budzi jakiś
szczególnych emocji, jej matkę-podróżniczkę i ojca, postacie dramatu z
tajemniczej karty życia matki Djanga. Wszystkie są podobne, przeciętnie
nakreślone, bez ciekawszych, głębszych charakterów i ciekawych interakcji,
idealnych na przeciętnych bohaterów książkowych, służących do popychania akcji
do przodu. A szkoda, bo powieść w tej materii ma bardzo duży potencjał,
rezolutnie zaprzepaszczony przez Autorkę – samych uczuć Madory i Willisa
starczyłoby na sześćset stronicową powieść.
Okładka przede wszystkim pasuje do serii, ponadto
odznacza się nowoczesnym, ciekawym designem. Zastosowanie niemal całej tęczy
tutaj nie razi, sprawia tylko, że pomimo minimalistycznej ilustracji, okładka
sprawia wrażenie pełnej, a jednocześnie bardzo ciekawej i odpowiedniej dla
powieści. Prosty krój czcionki, jakim na okładce napisano nazwisko pisarki i
tytuł, również jakoś dziwnie pasuje, sprawiając, że po prostu miło patrzy się
na okładkę, nie dostając oczopląsu przy licznych zawijasach i rozmiarach użytej
czcionki. Trzeba także przyznać, że obrazek na okładce jest ciekawy,
intrygujący; dziewczyna wpatrująca się w motyla uwięzionego w słoiku to
metafora nawiązująca nie tylko do treści książki, ale i do samej jej treści, co
chwali się Wydawnictwu. Wydanie jest
bardzo przyzwoite – miękka okładka przyjemna w dotyku, tak samo jak kremowy
papier, a skrzydełka dodają powieści nieco powagi (mam takie dziwne uczucie, że
oprawa broszurowa jest najskromniejsza, a skrzydełka dodają książce nieco
szyku, cóż, może jestem dziwna).
Najbardziej przygnębiającą rzeczą, jaką
zaznaczali także inni recenzenci, jest język, jakim powieść została napisana.
Oczywiście, z zasady nie mam nic przeciwko stylowi prostemu i komunikatywnemu,
który sprawia, że daną powieść czyta się szybko i sprawnie, nawet w jeden czy
dwa wieczory, jednak nie lubię popadania w skrajności – w barkowe frazy z
jednej strony i suchy język znudzonego reportera z drugiej, najgorzej jednak
jest z wahaniem się pomiędzy stylem prostym, przyjemnym, ale pełnym emocji,
warstw i znaczeń, które potrzebują skupienia i czasu a suchymi, plastikowymi
niemal relacjami o myciu się, ubieraniu oraz podobnych czynnościach, na co
decyduje się pisarka. Jeśli rozdziały o Madorze napisane są co najmniej
przyzwoicie, na tyle, bym czuła pulsujące emocje, to historia Djanga i jego
rodziny zdecydowanie nie grzeszy dobrym stylem, jeśli można tak delikatnie
powiedzieć, czyta się jak pierwszą lepszą opowieść obyczajową, taktującą o
problemach miłosnych młodej Francuzki, czyli zupełnie nie tak, jak powinno się
pisać o tematach poruszanych przez pisarkę. Za prosto. I w ogóle, jakoś tak
czasami za sztuczno. A przede wszystkim za powierzchownie, by wgryźć się w
problem, odkrywając przed czytelnikiem kolejne warstwy i znaczenia opowieści,
by ukazać bohaterów jako pełnowartościowe, żyjące osoby, przeżywające swoje
problemy i radości, wiarygodne i
wzbudzające żywsze uczucia czytelników. Na dłuższą metę dostałabym także
choroby lokomocyjnej, albo zemdliłoby mnie od kolejnych fragmentów, które czyta
się tak miło, pośród których czai się sztuczność i zbytnia prostota, jak
przeciągnięcie długimi pazurem po tablicy.
Należy jednak pochwalić Autorkę za dialogi,
momentami bardzo żywe, a także podjęcie wielkiego trudu, jakim jest napisanie
opisów, niedługich i niezbyt ciekawych, to prawda, ale samo zauważenie wokół
bohaterki przyrody i jej opisanie, podkreślające jeszcze bardziej jej alienację
i samotność zasługuje mój szacunek dla pisarki i wszelkie pochwały – jak widać
jest jeszcze ktoś, kogo w świecie łączy internetowych i metropolii potrafi
zauważyć urodę kamienia w kanionie Evers…
Szczerze mówiąc, sięgając po książkę nie
wiedziałam, czego miałam spodziewać się po książce, dlatego zbytnio nie czuję
się zawiedzona, chociaż temat zasługiwałby na znacznie rozszerzenie, spojrzenie
głębsze i bardziej przenikliwe, bardziej szczegółowe pytania, sięgające jeszcze
bardziej w psychikę i przeszłość bohaterów; bez tych skoków w bok do innych
historii i wątków, za to jeszcze bardziej pogłębiając uczucie samotności Madory
i ograniczając akcję do tego, co dzieje się między główną bohaterką, jej
chłopakiem i Lindą. Wtedy książka byłaby mniej pospolita a bardziej jeszcze
ciekawa i jednoznaczna, bardziej niepokojąca i bliższa moim ideałom. Jeszcze
raz powtórzę to słowo, które zbyt często tu czytacie: szkoda! Wielka szkoda!
Ale po co biadam, skoro wszystko się skończyło się dobrze? Madora przecież
wróciła do domu, odbierając od życia jedną z tych wielkich lekcji. A to
najlepsze zakończenie dla tej historii – chociaż niezbyt prawdopodobne – jakie
można sobie wyobrazić. Prawda?
Tytuł: „Uwięziona”
Autor: Dursilla Campbell
Moja ocena: 4,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu
Media Rodzina
Wspaniała recenzja - wręcz zapiera dech w piersiach! Fabuła wydaje się interesująca, ale już z wykonaniem gorzej, szczególnie jeśli chodzi o zbyt błahe podejście do tematu.
OdpowiedzUsuńNie moja tematyka.
OdpowiedzUsuńTwoja recenzja zaciekawiła mnie jedynie postacią Wilisa i aż żałuję, że nie wiem, co co z nim chodzi - tak tajemniczo bez spoilerów o nim napisałaś ^^
Ja pierwszy raz czytam opinie na temat tej książki na twoim blogu :) Z tego co widzę, jednak utwór nie sprostał wymaganiom TEMATU :( szkoda - jednak raczej się nie skusze.
OdpowiedzUsuńGdy widziałam ją w zapowiedziach w tamtym miesiącu, bardzo mnie zainteresowała. Teraz się cieszę że jednak po nią nie sięgnęłam. Skoro jest pospolita, to sobie ją odpuszczę.
OdpowiedzUsuńZainteresowalas mnie ta książka ;)
OdpowiedzUsuńA u Ciebie jak zwykle, pełne krytycznoliterackie teksty. Chciałabym umieć tak pisać jak Ty. Wspaniała recenzja. A co do książki to sama nie wiem. Na pewno nie będę jej szukała na siłę.
OdpowiedzUsuńBardzo szczegółowa i wyczerpująca recenzja, brawo:) Zastanowię się nad "Uwięzioną", może przeczytam, pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńOj nie, nie...
OdpowiedzUsuńDziękuję za tak dobrą recenzję ;)
Dzięki tobie nie sięgnę po ten tytuł!
Czy czytałaś książkę pt. "A jednak... strzelę!"? Jej tematyka mówi o przemocy w szkole. W ogóle czytałaś książki z wydawnictwa Ossolineum? Czytałam kilka bardzo interesujących i głębokich książek z niego. Co do książki to sięgnę po nią! :)
OdpowiedzUsuńZ tym wydawnictwem Ossolineum, chodziło mi głównie o serię Nasza Biblioteka.
OdpowiedzUsuńDziwna to książka, ale muszę przyznać, że ciekawa. Rozumiem Twoje zdanie, ale ja ją trochę wyżej oceniłam, bo podobała mi się analiza psychologiczna :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Książkę już mam, bo ''napaliłam się'' na nią odkąd zobaczyłam ją w zapowiedziach. Jeszce co prawda jej nie czytałam, ale na dniach zamierzam, dlatego trochę zmartwiła mnie Twoja chłodna ocena. Niemniej mam nadzieję, że ja będę nieco mniej krytyczna :)
OdpowiedzUsuńSłyszę bardzo różne opinie dotyczące tej książki. Chyba sama jednak poiwnnam się kiedyś przekonać, jaka jest... ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Insane z przy-goracej-herbacie.blogspot.com