Kto z nas nie lubi zapachu książek? Wącham każdą nową
książkę tuż po przyjściu z księgarni – bo w miejscu publicznym wyglądałoby to,
jakbym nie była tak do końca normalna – a także stare książki przy dokonywaniu
kolejnego remanentu w mojej biblioteczce, próbując po zapachu odgadnąć treść i
jakość książki, a podczas czytania robię to kilkakrotnie. Mogę wam przysiąc, że
każda książka pachnie inaczej, a za każdym razem zapach druku i kart papieru
jest tak samo hipnotyzujący, że czuję się jak narkomanka po kilku porządnych
niuchach heroiny. To właśnie – razem z szelestem przewracanych stron i fakturą
papieru – sprawia, że książki papierowe są dla mnie ważniejsze od e-booków, o
audiobookach już nie mówię, bo forma odstrasza mnie od razu. Ale to nie są
jednak jedyne piękne zapachy, jakimi może zachwycać się kobieta – od
niepamiętnych lat wytwarzano perfum, połączenia najpiękniejszych, najbardziej
oszałamiających zapachów (choć nie czarujmy się, że mężczyźni na ogół są
bezradni wobec własnego wzroku i węchu, a odpowiednie perfum idealnie podkreśla
to, co kobieta chce wyeksponować). Niestety, nie stać mnie, by iść do sklepu i
kupić Chanel bez zaplanowania i półrocznych cięć w budżecie na książki, ale
przecież jest tyle innych pięknych zapachów – uwielbiam szczególnie jaśmin i
piżmo, na co dzień jednak wolę lekkie, orzeźwiające połączenia zapachów
owocowych i kwiatowych.
Na co jeszcze jest wyczulony mój nos? Na miętę, farbę,
benzynę (w ćwiczeniach z zerówki uznałam, że to przyjemny zapach…) i zapach
ciepłego kakao, na szpital i kawę (ponieważ jestem uzależniona od kofeiny,
kiedy poczuję nawet lekką woń, moje serce zaczyna szybciej bić), czekoladę,
mokrą, wieczorną trawę, las, deszcz, powietrze po burzy i pot, jeden z
najgorszych zapachów, jakie istnieją. Był to koniec moich dziecinnych marzeń,
zainspirowanych jakimś magazynem z modą podebranym u cioci, kiedy okazało się,
że nigdy nie zostanę marines ani którąś z lasek Bonda, z którymi jeździł w
palących się autach, a sam 007 nigdy do naszego kochanego kraju nad Wisłą nie
przyjedzie. Projektowanie perfum zawsze wydawało mi się jakąś sztuką, bardziej
delikatną od wyrafinowanej, koronkowej poezji, opierającą się na pięknie i
podświadomości człowieka, potrafiącą przeistoczyć dziwaka i chłopczycę w
królową balu. Cóż z tego, kiedy nos nie ten; a zdolności człowiek czuje tylko
do literatury, zżerającej czas i niszczącej zdrowie? Dlatego kiedy w moje
lepkie łapki wpadła powieść, w której – jak głosił szumnie blurb – główna
bohaterka projektuje nowe zapachy, mając wręcz fenomenalny węch, wiedziałam, że
pomimo tandetnej okładki (która już wtedy powinna była mnie przestrzec) to coś
dla mnie.
Narzeczony Daphne zostawia dziewczynę przy ołtarzu, kompromitując
ją przy gościach. Co więcej, wszystko wygląda na perfidnie zaplanowaną akcję, o
której jego rodzina już wiedziała. Od tamtego dnia dziewczyna, zawodowa i
doskonała projektantka perfum, traci swój węch absolutny, prawdopodobnie od
stresu. Nieszczęśliwa wyjeżdża z rodzinnego San Francisco do małej mieściny,
gdzie ma pomóc upadającej firmie, produkującej środki czystości, na której
czele stoi sfrustrowany szef, Jesse (samotny ojciec małego Bena, więc jak
prawdziwa chrześcijanka nie chciałaby się nim zaopiekować?)… W tym miejscu
chyba zakończę tę część recenzji, bo jeszcze kilka słów i domylibyście się
reszty. Zresztą chyba i tak przewidujecie, jak połączą się losy Sfrustrowanego
Szefa i Daphne. Mi wystarczyło przeczytać o gościu na początku książki, bym
domyśliła się reszty akcji tej niewielkiej książeczki. Wróżbito Macieju,
właśnie masz poważną konkurencję w tej oto blogerce książkowej!
Książka jest niezwykle oryginalnym i nowatorskim
połączeniem Klasycznego Harlequina, tylko trzynaście stron dłuższego od
charakterystycznych, białych książeczek i powieści religijnej w stylu
amerykańskiej pruderii. Zaskakujące? I to bardzo! Bohaterowie co kilka linijek
tekstu opowiadają o woli Boga i jego łasce, o Biblii i przeznaczeniu, a zamiast
ostrych scen erotycznych mamy tu słodkie chwile romantycznej miłości, łącznie z
oświadczynami, weseliskiem i małżeńskim seksem, a wszystko to połączone z
dziwnym problemem Daphne, dotyczącym braku węchu, który nie można wytłumaczyć
naukowo, co, jak sugeruje Autorka wiąże się z Boskim cudem, a może z Cudem
Miłości. Czy to nie jest wspaniałe, romantyczne i słodkie? Jak można oprzeć się
tej książce, wabiącej niczym połączenie najsłodszych perfum z odświeżaczem do
powietrza i Rajdem do zabijania
insektów?
Dobrze, spokojnie. Po kolei. Przez więcej niż pół tej
chudej książeczki nie dzieje się nic konkretnego, a Autorka staje na rzęsach,
żeby z krótkiego opowiadania stworzyć powieść – mamy nawet szczegółowy opis
wizyty Daphne (swoją drogą, co to za romantyczne imię! Ja mam w łazience takie
mydło w kostce, swoją drogą jest bardzo dobre) u chirurga plastycznego, który
zamiast leczyć jej nos, wstrzykuje jej botoks do ust; pozostawiam to bez
komentarza i wiele innych rzeczy, będących w większości rozdmuchanymi
szczegółami, nic do fabuły nie wnoszącymi, za to zmieniającymi nieco konwencję
klasycznego Harlequina z siedmioma kanonicznymi rozdziałami, które tu, przez te
wszystkie szczególiki zostają rozdrobnione na dwadzieścia ileś, co jednak nie
wprowadza jakichś rewelacji w schematach, które pozostają te same: pierwsze
spotkanie, drugie spotkanie, randka, perypetia, rozwiązanie perypetii i na
końcu romantyczny koniec. Chyba że pod uwagę weźmiemy to, że pisarka ma ambicje
zostania pastorem czy teologiem, wciąż powierzając swoich bohaterów opiece
Boga, zachwycając się, że Pan ich oszczędził i cytując Biblię, bo to
rzeczywiście bardzo oryginalne w Harlequinach i powieściach religijnych.
Innowacja. Zaraz tysiąc innych pisarek to ściągnie, czy tylko się zainspiruje i
pobożne gospodynie domowe, zamiast grzeszyć przy czytaniu Pięćdziesięciu twarzy Grey’a będą miały (w końcu!) idealne książki
dla siebie. O tym, co interesowało mnie najbardziej, czyli perfum, jest tu
najmniej, bo przecież Daphne straciła węch, a udawanie, że tak nie jest
pochłania całą energię bohaterki (swoją drogą, chyba ciężko tak udawać).
Zamiast opisów połączeń zapachów i wlewania gotowych perfum do pięknych, nieraz
bardzo pomysłowych buteleczek, dostałam zupełnie coś innego, co jednak – muszę
przyznać – czytało się tak szybko, że nie warto było odłożyć książeczki czy
rzucić o ścianę. Mam jednak opisać, jak czuje się osoba jednocześnie wpuszczona
w maliny, nabita w butelkę i – najlepsze – wystrychnięta na dudka? Każdy
przecież zna to paskudne uczucie.
Pomysł, z pewnością, był żaden. Skopiowane od szablonu,
dodane kilka zupełnie bezcelowych wydarzeń, żeby było wystarczająco dużo stron
na książkę (nieważne, że przez większość książki nic się nie dzieje). Chyba że tym zaszczytnym mianem mamy określić
wątek religijny, faktycznie bardzo oryginalny, bo chyba jeszcze niespotykany
albo bardzo rzadki w powieściach tego typu. Jednak to, nawet w połączeniu z
zostawieniem Daphne samotnej przed ołtarzem i tymi perfumami (nie mogę
narzekać; jedna mała scenka ma miejsce w specjalnym laboratorium, poza tym nie
ma tam nic więcej na ten temat), których jest tam tyle co śniegu wiosną, czy
prawie nic. Jedyną nadzieją, oczywiście zmarnowaną przez Autorkę, jest wątek
utraty węchu przez Daphne, co pisarka (pisarka? No dobrze, teraz nawet ja ze
swoimi grafomańskimi recenzjami jestem pisarką czy czymś w tym rodzaju, więc
ona, ta Autorka, też może) przekształciła w niezwykle romantyczny fragment
wątku miłosnego, co oddala ją od rzeczywistości od lata świetlne.
Co można powiedzieć o bohaterach? Cóż, jaka jest lalka
Barbie każdy widzi. Chociaż to lalka Barbie bardzo chrześcijańska, słodka,
naiwna, pruderyjna, zło dobrem zwyciężająca, lodzio miodzio. Skrzywdzona przez jednego narzeczonego ofiara
szalonego lekarza, któremu nawet nie potrafiła odmówić wykonania tego zabiegu z
botoksem. Głęboka jak podłoga, autentyczna jak schematyczny człowiek-patyczak,
który ozdabia moje pokryte już kurzem podręczniki z gimnazjum, bohaterka,
której nie sposób nie pokochać. Naprawdę. Przecież ona była taka cudowna, że
tajemnicza utrata węchu w magiczny (raczej cudowny sposób, określenie magiczny jest przecież zbrodnią!) sposób
ustąpiła, gdy znalazła Tego Jedynego. A on? Jesse jest bardzo typowym
przystojniakiem po przejściach z dzieckiem w wieku przedszkolnym, który – będąc
oczywiście chrześcijaninem, jak wszyscy w tej książce, szuka dobrej laski, z
którą ułoży sobie życie. Jest tylko imieniem i nazwiskiem wypisanym na kartce
papieru, bo życia w nim nie ma zupełnie, nie mówiąc już o jakiś bardziej
skomplikowanych cechach charakteru, no, może poza mocną wiarą do Boga i
ufnością w jego wyroki, oraz – mimo wszystko – naprawdę dobrymi sposobami
podrywanie Daphne, która z radością chce być podrywana i tą całą rycerskością.
A wszystko po to, by czytelniczki, kiedy już przeczytają książkę, z tęsknotą
spojrzały na plastikowego Kena na półeczce i za okno, by sprawdzić, czy
Wymarzony zaparkował na podwórku swoje ferrari.
O reszcie bohaterów, posiadających równie słodkie imiona
co bezpłciowe osobowości, wolę już nie mówić, bo nawet mi zabrakłoby
złośliwości, cierpliwości i czasu, by napisać o tych wszystkich mankamentach i
błędach, z których się składają, a potem jeszcze dodać, że w sumie i tak są
papierowi jak papier właśnie, więc nie opłaca się o nich dużo pisać. Lepiej
będzie to przemilczeć – to sprawi, że nam wszystkim będzie mniej przykro. W końcu
nie chcę się dołować i znów śnić tych koszmarów, w których każda książka jest
gorsza od drugiej. Więc cóż? Wyruszamy dalej, przed nami jeszcze mnóstwo
fascynujących wrażeń, również tych zapachowych.
Trzeba przyznać, że w tym przypadku okładka była znakiem
ostrzegawczym: uważaj, Kylie, jestem harlequinem!
, ale ja, jak ten harcerz z absurdalnej piosenki o Stokrotce wlazłam w
pokrzywy po pas na całe zmarnowane półtora godziny. Obrazek jest śliczny,
słodki i bardzo romantyczny, utrzymany w biało-różowo-błękitnych barwach z
dopieszczoną Photoshopem twarzą kobiety, co razem tworzy mieszankę ciężką do
strawienia dla osoby, która słodkości raczej nie lubi i która, tak jak ja, od
razu czuje załamanie światła w żołądku. Chociaż nie powiem, że nie wygląda to
malowniczo; róż z błękitem tworzą bardzo dobrą kompozycję na chrzcie i w pokoju
maluchów, ale z pewnością nie na okładkach książek, chyba że ktoś takie
słodkości lubi. Jedyną zaletą wydania jest naprawdę niewielki format, dzięki
któremu powieść zmieści się do damskiej torebki – zresztą chyba taki był zamysł
całej serii, do której należy ta powieść; książek, ekhem, bardzo kobiecych – również
mojej, dzięki czemu nie szłam dziwnie przekrzywiona bądź z podejrzanie
wypchniętą torebką, gdzie dwa lub trzy grube tomiszcza niszczyły swoje grube
okładki (dziś już tego nie robię, ze względów estetycznych). Mówiąc więc
obiektywnie, okładka jest naprawdę starannie wykonana i w miarę estetyczna,
moja subiektywna opinia jednak… Eh, nie ważne. W każdym razie wiecie. Tak jak
reszta książki.
Trzeba jednak przyznać, że Autorka, choć ma bardzo, ale to
bardzo ubogi zasób słownictwa, pisze płynnie i potoczyście. Lekko, można by
powiedzieć, dzięki czemu książkę czyta się w tempie ekspresowym. Styl,
oczywiście, jest mocno harlequinowaty i koszmarnie naiwno-słodki, mimo czego
miałam dziwne wrażenie, że każde słowo napisane przez pisarkę narodziło się
dziwnym bólem, jakby zmuszała siebie do pisania tej powieści, czemu tak
naprawdę zupełnie się nie dziwię. Nie wiem jednak, czy jest to zasługa tłumacza
(a może raczej jednego z tych świetnych programów do tłumaczenia, przez które
takie książki jak ta zostają przepuszczone), bo – o dziwo – nie ma potknięć
językowych i słów, które nie pasują do reszty, wybijają czytelnika z rytmu
czytania. Bo tu naprawdę jest jakaś harmonia, melodia, co prawda naiwna i do
granic bólu słodka, ale jest. Nawet wtedy, kiedy bohaterowie wyznają sobie
miłość, słowami oblepionymi lukrem tak, że aż się mdło robi czy z emfazą modlą
się do Boga, cytują Biblię i tak dalej co, słowo honoru, przy całych tych
słodyczach brzmi jeszcze bardziej absurdalnie niż na ustach osoby z jakiejś
sekty. Naprawdę. O dziwo jednak dało się to wszystko czytać, bo, jak widzicie,
naprawdę dobrnęłam do końca, a prostszy od budowy cepa styl pisarki był już
mniejszym złem, niż wszystko, o czym napisałam powyżej. Naprawdę.
Ja to mam szczęście do złych książek, naprawdę. Zamiast
wyławiać same perły z literackiego morza, przyciągam tylko to, co czytać nie
powinnam, a naprawdę ciekawe pozycje umykają mi, zostawiając na pastwę tego
czegoś tam, jak to powyżej. Może naprawdę powinnam zająć się literaturą
niszową, elitarną, literackim undergroundem
i odpuścić sobie nawet spojrzenia w stronę nowoczesnej literatury popularnej i biedronkowych biblioteczek?
Może wtedy mój czuły narząd węchu nie zarejestrowałby zapachu świeżutkiego,
wymuskanego plastiku, zmieszanego z kwiatowym perfum z sylwetką Hello Kitty czy
Hannah Montany (wspomnienia!) i spływającym po kartach książki lepkim, różowym
lukrem? Może wtedy nie musiałabym schodzić do tego piekiełka z dziewczyną o
imieniu mojego mydła, jej byłym narzeczonym i Jessem by słuchać ich modłów do
Boga i uczyć się, że nasz Pan tak pokieruje naszym życiem, byśmy byli zawsze
szczęśliwi, co jest mi zupełnie obojętne? Wystarczą mi lalki Barbie, bo
ostatecznie książek o sztuce robienia perfum – ze słynnym Pachnidłem na czele – jest wystarczająco dużo, żebym miała szansę
poczuć się szczęśliwa; mimo tej powieści wiem, że jest tyle innych pięknych
zapachów, które sprawią, że w końcu zapomnę o tym, że taka książka istnieje
faktycznie.
Tytuł: „Zapach deszczu”
Autor: Kristin Billerbeck
Moja ocena: 0,5/10
Opis i tak nie zachęca do przeczytania, z okładki można wywnioskować, że to kolejna ze sztampowych obyczajówek... Mówię zdecydowane "nie" tej pozycji.
OdpowiedzUsuńKsiążka jak widzę przewidywalna, ale zaciekawiła mnie. Powiadasz mały zasób słów - może to i dobrze im bardziej plastycznie tym gorzej się czyta,
OdpowiedzUsuńHaha rozumiem, że po prostu nie dało się dać samego 0/10 :D
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Jak dawno nie byłam na Twoim blogu (tak naprawdę nie wiem dlaczego :/)! Ta recenzja jest tak fantastyczna, że nawet nie zauważyłam jej obszerności, ale książkę, którą tu przedstawiasz chyba sobie podaruję :c Chociaż okładka i tytuł są naprawdę bardzo zachęcające, czytając Twoją opinię widziałam tylko oryginalną młodzieżówkę. Chociaż, kto wie, może złapę ją gdzieś na promocjach to zobaczę o co chodzi z tą utratą węchu i religijnością :P
OdpowiedzUsuńPrzesyłam uściski! <3
isabelczyta.blogspot.com
Książka dosłownie zmieszana z błotem ;D
OdpowiedzUsuńOjej, jakieś mam takie szczęście, że zazwyczaj jak trafiam na Twojego bloga, to czytam recenzję, w której mocno i dosadnie krytykujesz książki. :D Co nie popatrzę, to urządzasz taką rzeź. Ale to dobrze, takie recenzje są potrzebne, by uwypuklić braki w książkach. Charakterystyka tej Barbie mnie rozbawiła, naprawdę. :D
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, że na nią trafiłaś, ale z drugiej strony cieszę się, bo przynajmniej mnie i wiele innych osób ochroniłaś przed tą książką :S
OdpowiedzUsuńKapitalna recenzja, dawno się tak nie uśmiałam :D
http://ogrod-w-kieszeni.blogspot.com/
Dzięki Twojej recenzji upewniłam się, że na pewno po nią nie sięgnę :D
OdpowiedzUsuńOcena 0,5, to ciekawe. Ja podchodzę do takich książek z wielkim luzem. To taki typowy odmóżdżacz od ciężkiego dnia. Nie przypisuję jej jakiejś edukacyjnej wartości.
OdpowiedzUsuńNominowałam Cię do Liebster Blog Award :)
OdpowiedzUsuńhttp://diamentowe-slowa.blogspot.com/
Ojej, chyba nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak niską oceną. Będę unikać!
OdpowiedzUsuńPS Ja wącham książki, gdzie popadnie. To uzależnienie i ciężko się z nim kryć :D
Okładka książki przypomina reklamę perfum. xD Zdecydowanie nie sięgnę po książkę.
OdpowiedzUsuń