Była wczesna godzinna poranna, jednak słońce parzyło już
niemiłosiernie, osłabiając jeszcze wyczerpanych długą podróżą Rzymian.
Spragnieni, rzucili się do wielkiego, czystego potoku, jednak ten okazał się
pułapką – niedaleko widać było zbliżające się wojska Partów, złożone z
niezwykle uzdolnionych łuczników i katafarków, ciężką jazdę, rozbijającą
szeregi wroga niczym polska husaria. Najpierw panuje zamęt i strach, jednak po
jakimś czasie żołnierze już wiedzą, że zaraz dojdzie do bitwy, która – być może
– zadecyduje o całej kampanii. Armia rzymska staje w szyku bitewnym, adrenalina
krąży w żyłach legionistów, zmęczenie i znużenie straszliwym upałem znika. Marek
Licyniusz Krassus, członek triumwiratu i dowódca wojsk rzymskich, wydał
ostateczne rozkazy: legiony i poszczególne kohorty mają robić się na kwadraty;
w powietrzu można było usłyszeć dźwięk trąb bucinae.
Przy wodzu, ubranym dziś w czarny płaszcz, stał jego syn, Publiusz – jeszcze
nie wie, że za kilka godzin Partowie zatkną jego głowę na włóczni, by zasiać
strach wśród Rzymian. Sam Krassus nie myśli o tym, co się zaraz stanie, zdając
się nie dostrzegać szybkich strzał wroga, zdolnych przebić rzymską tarczę – scutum – niezwykłych umiejętności
łuczników i ciężkiej jazdy, ignorując to, że sam niemal nie ma konnicy. Widzi
za to morze złota, komnaty pokryte złotymi płytkami, bele jedwabiu i inne
kosztowności, które będą jego, kiedy wkroczy do stolicy Królestwa Partów. Myśli
o Pompejuszu i Cesarze, swoich dwóch rywalach z triumwiratu, z których jeden
zniszczył cylijskich piratów, a drugi odnosi błyskotliwe zwycięstwa w Galii, wyobraża
sobie swój tryumf, większy od tych odbywanych przez tamtych dwóch. Tymczasem
wysoko ponad nimi krążą sępy, jakby przeczuwając krwawą rzeź, która zaraz
będzie mieć tu miejsce. Po obu stronach dowódcy dają już sygnały do ataku. Do
pamięci kolejnych pokoleń bitwa ta przejdzie jako jedna z największych porażek
Rzymu, obok bitwy pod Kannami i Lasu Teutoburskiego. Jeden z tych
spektakularnych upadków wielkich, niemal nieśmiertelnych ludzi. Jeszcze krótka
modlitwa do swoich bogów. Zaraz rozpocznie się bitwa pod Carrhae.
Żołnierze Republiki, którym udało się wyjść cało z masakry
musieli podporządkować się zwycięzcom - zostali wysłani przez Partów do ochrony
granic ich królestwa, gdzieś na krańcach Margiany, niedaleko Indusu,
oddzielającego tę krainę od Indii.
Zapomniani przez Rzym, gdzie toczyła się krwawa wojna domowa i upadała
Republika, zaczęli życie na nowo. Świadczyć o tym wioska o intrygującej nazwie
Liqian (po chińsku oznacza to Rzym),
gdzie ludzie mają blond włosy, czasem zielone oczy i genotyp świadczący o
częściowej przynależności do rasy białej. Nie było już odwrotu, w tamtych
czasach odległość od Rzymu była zbyt wielka, by nawet pomarzyć o powrocie do
domu – a przecież dotarli dalej niż jakikolwiek Rzymianin dotychczas, tam,
gdzie ludzie mieli żółtą skórę, czarne włosy i skośne oczy, gdzie inny naród
obmywał się Indusie, czcząc boga Winszu w rozmaitych wcieleniach. Nawet wtedy,
kiedy po zwycięstwie pod Farsalos Cezar zdobył władzę absolutną, a Oktawian
August ugruntował pryncypat, nikt o
nich się nie upomniał. Jakie więc były ich losy?
Ze wstydem muszę przyznać, że poza Quo Vadis, które swojego czasu zrobiło na mnie wielkie wrażenie i Ja, Klaudiusz Roberta Gravesa, którą nie
przeczytałam do końca tylko dlatego, że pożyczyłam cioci, a kiedy mi już
oddała, zawalona byłam stosem innych pozycji, nie czytałam żadnej innej
historii dotyczącej starożytnego Rzymu, mimo tego zawsze zainteresowana byłam
podobnymi lekturami. Kiedy więc zobaczyłam jej okładkę, pomyślałam, że muszę ją
przeczytać, a moja intuicja podpowiadała mi, że to coś zdecydowanie dla mnie.
Informacja, że książka jest słusznych rozmiarów cegłą mnie nie przeraziła,
wręcz przeciwnie, bo kiedy człowiek polubi bohaterów i historię, to nawet po
przeczytaniu powieści o sześciuset stronach czuje, jakby mu wyrywano serce (to
uczucie, kiedy uświadamiasz sobie, że teraz nie wiadomo, co rozbić ze swoim
życiem!) i jakoś tak ciężko powrócić do rzeczywistości, szczególnie, że książka
naprawdę odpowiada moim zainteresowaniom i poszerza wiedzę i horyzonty o nowe
informacje. Rzuciłam się więc na książkę jak zwierz i po dokładnym przejrzeniu
kart tytułowych oraz powąchaniu, zabrałam się za lekturę.
Tarkwiniusz to etruski wojownik i wróżbita, pragnący
zemsty na pewnym właścicielu ziemskim, który zabił jego mentora. Brennus jest
Galem, który zostaje wzięty do niewoli i sprzedany do szkoły dla gladiatorów,
gdzie staje się najlepszym wojownikiem. A Romulus i Fabiola to bliźniaki,
dzieci zgwałconej przez pewnego arystokratę niewolnicy bardzo, ale to bardzo
obleśnego kupca, pragnące zemsty. Los również jest dla nich niełaskawy – on
zostaje sprzedany do szkoły gladiatorów, a ona do Lupanaru, ekskluzywnego burdelu.
Jednak przeznaczenie tej czwórki jest zdumiewające: trzech mężczyzn połączy
wyprawa wojenna, będąca początkiem długiej i pasjonującej odysei, a Fabiola
okaże się ważna dla przyszłości Imperium. Jak to się stanie? I czy
przeznaczenie bohaterów się wypełni?
Niewątpliwie jednym z najważniejszych plusów powieści jest
pomysł. Powieści o Rzymie zwykle dotyczą krwawych intryg arystokratów, wielkich
dowódców (nie tylko powieści; każdy przecież zna Gladiatora Ridley’a Scotta, pod z względem fabuły przypominającego
nieco inny film tego pana, Królestwo
Niebieskie, ale mającego fenomenalny soundtrack Hansa Zimmera i Lisy
Gerrard), ewentualnie gladiatorów czy chrześcijan (vide: równie słynne Quo Vadis), nigdy jednak lub bardzo
rzadko dotykającego problemów bękartów, niewolników, prostytutek, najemników,
Galów i Etrusków, powoli wymierających pod potęgą Rzymu. Bardzo ciekawie jest
poznać perspektywę tych ludzi, nienawidzących wszystko, co rzymskie, gnących
jednak kark przed potęgą znienawidzonych orłów, poznać ich codzienność, będącą
zupełnym przeciwieństwem życia arystokracji. Rzadko także osią akcji i tłem
losów bohaterów staje się jakaś wyprawa wojskowa poza granice Rzymu, poza
granice znanego dotychczas świata, historia kampanii owianej złą sławą i
zapomnianej, przegranej dla Rzymian i Krassusa, znanego głównie z ukarania
niewolników po powstaniu Spartakusa (nie mam dużo skrupułów, jeśli chodzi o
wojny, ale postawienie krzyży z niewolnikami po obu stronach drogi z Rzymu do
Kapui to zdecydowanie niewyobrażalne okrucieństwo). Oddanie głosu takim ludziom
najważniejszych głosów w książce to bardzo odważny i pomysłowy zabieg,
pozwalający na ciekawe spojrzenie na rzymskie realia, ukazanie polityki
wielkich nobilów z perspektywy ludzi, których ich rozkazy obowiązują, w pewien
sposób determinując ich życie. Dzięki temu, zamiast pięknych, marmurowych
posągów mamy szansę – nie wiem jednak, czy jest to szansa warta wykorzystania –
spoglądania na brud, nędzę i podłość codziennego życia miejskiej biedoty
tłoczącej się w wąskich uliczkach między insula,
czyli czynszowymi kamienicami, oraz życie zwykłego żołnierza. Co prawda nie
zawsze jest to bardzo przyjemne i budzące takie wrażenia estetyczne jak opisy
willi arystokracji, jednak każde novum podnosi
wartość książki i dla mnie jest kolejnym pasjonującym wyzwaniem.
Pisarz ma naprawdę szeroką, ugruntowaną wiedzę o
starożytnym Rzymie, a w dodatku pasję, o czym mówi chociażby objętość tej
powieści. Zarówno w tekście jak i w Słowniczku
z łacińskimi terminami użytymi w książce, demonstruje szeroką wiedzę m.in.
na temat gladiatorów, uzbrojenia armii i kampanii wojennych, jednak zna wielu
rzymskich pisarzy i realia życia codziennego z niezłą znajomością rozkładu
Miasta (w sumie o insula to ja
wiedziałam już w czwartej klasie podstawówki, więc nie sztuka o tym pisać), ale
szanuję go bardzo za ciekawy opis Seleucji, stolicy Królestwa Partów, oraz
zwyczajów wojennych wojowników. Jestem także zaskoczona użyciem przez Autora
słów łacińskich, co sprawiało, że powieść była bardziej prawdziwa, jednak jestem ciekawa, czy faktycznie pisarz tak
doskonale zna język Rzymian, czy tylko te wyrażenia. Być może to okaże się
dopiero w tomie drugim, na który – muszę to przyznać – mam wielką ochotę.
Znalazłam, co prawda, kilka fantazyjnych poprawek prawdy historycznej,
szczególnie z klasami gladiatorów, które pochodzą już z epoki Cesarstwa, oraz
ze sposobem śmierci Krassusa –roztopione złoto, według legendy, wlano mu do
gardła podczas pertraktacji pokojowych, które okazały się pułapką, a nie na
publicznej egzekucji; nie mówiąc o dziwnych okolicznościach darowania Fabioli
wolności przez kochanka. Na szczęście, zanim zdążyłam postawić zarzut o
nieznajomość realiów i faktów, Autor wytłumaczył się w swoim komentarzu na
końcu powieści i mogłam odetchnąć z ulgą. Chociaż nie do końca akceptuję
przeinaczanie faktów, rozumiem, że dzięki temu fabuła stała się barwniejsza, a
powieść nie jest rzetelną monografią dla historyków.
Fabuła jest dość zaskakująca i momentami naprawdę
porywająca, choć – jak zwykle – moja wiedza historyczna sprawiła, że mniej
frajdy sprawił mi wątek ojca bliźniaków, bo tak naprawdę już po scenie ze
zgwałceniem matki Fabioli i Romulusa i po przeczytaniu blurbu domyśliłam się,
kim ów zły człowiek jest, co z kolei pozwoliło mi domyśleć się dalszych losów dziewczyny,
jej kochanka i powodu, dla którego bohaterka jest ważna dla losów swojej
ojczyzny. O słodka nieświadomości! Ci, którzy nie znają tego fragmentu historii
Rzymu, tym razem mają o wiele lepiej niż ja, bo nie doznam tego fantastycznego
uczucia, kiedy serce bije szybciej w niecierpliwym oczekiwaniu na rozwój akcji
i ostateczne rozstrzygnięcie wątku w kolejnych tomach trylogii. To tak boleśnie
przypomina czytanie Korony Śniegu i Krwi,
kiedy od pierwszego zdania wiedziałam, że Przemysł II zostanie na końcu książki
zamordowany. Mimo tego i tak piszczałam nad książką z ekscytacji, bo sama nie
wpadłabym na tak sprytne i fascynujące połączenie fikcji z historią. I szczerze
mówiąc, i tak nie mogę się doczekać ostatecznego rozstrzygnięcia tego wątku.
Możecie mówić, że jestem dziwna, ale taka jest prawda. Fascynująca okazuje się
także wyprawa Krassusa na Partię – tu również wiedziałam, jaki będzie wynik –
zakończona pięknie porywającym opisem bitwy pod Carrhae i egzekucją
nieszczęsnego wodza wyprawy jako epilogiem. Wątek ten sprawił, że te części
powieści pochłonęłam w oszałamiającym tempie, dając się ponieść toczącej się
wartko historii i co chwilę wstrzymując oddech, bo Autor sugerował czytelnikom,
że któryś z głównych bohaterów umrze. Poza tym z zainteresowaniem czytałam o
problemach Fabioli w Lupanarze, choć ten wątek, trzeba przyznać, nieco mnie
zaszokował.
Reszta fabuły była bardzo nużąca, ciągnąca się jak flaki z
olejem i zupełnie niepotrzebna. Przez wszystkie strony do wypłynięcia bohaterów
na wyprawę z Krassusem, męczyłam się niemiłosiernie mając dziwne wrażenie, że
nie ważne ile przeczytam i tak większa połowa książki będzie przede mną.
Czytałam, czytałam i czytałam, a stron i tak zostawało tyle, że lepiej nie
mówić. O ile lepiej byłoby, gdyby Autor poprzestał na rozdziale przekrojowo
opisującym życie Romulusa i Brennusa w szkole gladiatorów, jednocześnie robiąc
coś wątkiem Tarkwiniusza, żeby nie było tak długo i rozwlekle. Tym samym mógł
rozwinąć swobodnie wątek matki bliźniaków, chyba ważniejszy niż jakieś
porachunki w szkole gladiatorów z gościem, który i tak umrze, co bezpowrotnie
skończy ten niepotrzebny wątek – o fakcie zgwałcenia Welwienny wiemy niewiele,
bo cały krótki rozdział zakończony jest dziewięć
miesięcy później, gdzie rodzą się bliźniaki, co samo w sobie jest
głupstwem, bo w następnym rozdziale akcja toczy się w tym samym roku, co
wcześniej i powoli zaczyna robić się mały chaos. Autor przecież mógł napisać
osobny rozdział o tym, że niewolnica urodziła Romulusa i Fabiolę, zresztą przez
taki zabieg pisarza nie poznałam w całości monologu owego kupca, czego bardzo
żałuję. Z każdą stroną jest coraz lepiej, jak to u debiutantów, bo opowieść o
wyprawie wojennej Krassusa wciągnęła mnie bardzo, a moje zaciekawienie nie osłabło
nawet wtedy, kiedy skończyły się przekazy historyczne i opowiadając losy
Zapomnianego Legionu Autor kierował się już tylko swoją wyobraźnią – wtedy
wolałam nawet ten wątek od opowieści o Fabioli, chociaż wcześniej było
dokładnie odwrotnie. Cóż, można powiedzieć, że zostałam w pewien sposób
nagrodzona za przebrnięcie przez nieciekawe pierwsze dwieście-trzysta stron, co
jednak nie znaczy, że miło by było, gdyby Autor wszystko ładnie skrócił. No ale
wtedy książka nie byłaby taką śliczną cegłą!
Wydanie książki jest naprawdę dobre. Okładka przedrukowana
od zagranicznego wydawcy mimo żółtego koloru bardzo mi się spodobała – jest
niemal filmowa, bardzo rzymska i
przyciągająca wzrok wszystkich historycznych geeków w księgarniach i na
portalach. Choć może fotografia niezbyt nawiązuje do treści książki, bo mamy
tam po prostu rzymską armię, przyjemnie jest patrzeć na oficera z
charakterystycznym czubem i stojących za nim żołnierzy z rozpoznawalnymi przez
wszystkich kwadratowymi tarczami. Imię i nazwisko Autora zostały pięknie
wytłoczone, tak że z przyjemnością można gładzić okładkę, a na skrzydełkach
umieszczono fragmenty dwóch recenzji i zdjęcie pisarza, sympatycznego człowieka,
z krótkim tekstem– miło było przeczytać,
że pisarz fanatycznie uwielbia starożytny Rzym, a fragment o kilku powieściach
zainteresował mnie. Faktycznie, w Internecie można zobaczyć kilka innych
książek Autora poza wydawaną teraz trylogią. Eh, może teraz pisze o wiele
lepiej; przecież recenzowana książka jest debiutem. W środku mamy estetyczny
spis treści, małą grafikę przy rozpoczęciu każdego rozdziału, wyraźnie
oddzielone od reszty książki słowniczek łacińskich słów i komentarz pisarza, a
także gratkę - drugi rozdział następnego tomu (świetny chwyt reklamowy, muszę
przyznać, bo już nie mogę się doczekać, co wyniknie ze spotkania Fabioli ze
Scewolą). Więc niby wszystko ładnie, pięknie, ale. Mam jeden zarzut – mapka.
Czy to ja mam coś ze wzrokiem, czy ona jest po angielsku? Nie, bo wyraźnie
widzę, na przykład, Jerusalem zamiast
Jerozolima. To jest angielski, bo po
łacinie czy po polsku wyrazy wyglądałyby nieco inaczej. I nie chodzi o to, że
nie umiem angielskiego i mam problem, ale to jest trochę bez sensu, naprawdę –
jeśli chciano umieścić mapkę z wydania oryginalnego, wypadałoby chociaż trochę
poprawić pisownię, chociaż napisać polskie tłumaczenie małym druczkiem. Albo
pozostawić książkę bez mapy, ostatecznie taki zapaleniec jak ja wydrukowałby
sobie coś z Internetu. Zresztą nie nazwy nie brzmią jakoś zupełnie inaczej, ale
jakoś tak dziwnie. Nie wiem jednak, dlaczego tak się stało – niedbałość
wydawnictwa czy inne kwestie? Well,
mam nadzieję, że w drugim tomie ten drobny mankament zniknie, by powieść była
wydana idealnie.
Bohaterowie byli naszkicowani nieźle jak na debiut, jednak
do ideału naprawdę wiele im brakuje. Chociaż widać, że pisarz bardzo się
starał, w większości przypadków mu to nie wyszło, a problem, jak mi się wydaje,
leży właśnie w tym zbyt mocnym staraniu się. Najładniej naszkicowaną postacią
jest Tarkwiniusz, może i dlatego, że Autorowi udało się stworzyć nimb tajemnicy
i starych, magicznych mocy, unoszący się wokół tej postaci. Etrusk jest bardzo
enigmatyczny, zdystansowany i niezwykle delikatny, jeśli chodzi o kontakty z
ludźmi, a jego wiedza robi naprawdę duże wrażenie. Całości dopełnia jego nieco
egzotyczny wygląd i ciekawa broń, a podwód zemsty i historia jego młodości
sprawiają, że można naprawdę polubić tę postać i się do niej przywiązać, tak
jak ja. W pewnym momencie, kiedy pisarz zasugerował, że ktoś z trójki przyjaciół
umrze i być może będzie to Tarkwiniusz, pomyślałam, że nie wytrzymam i odłożę
książkę, bo przeżyłam nieco wcześniej śmierć Robba Starka i od tego czasu nie
jestem w stanie patrzeć, jak giną ulubione postacie, w tym przypadku – jak na
razie mogę jednak odetchnąć z ulgą. Ale co będzie dalej? Drugą postacią, która
pisarzowi wyszła wcale dobrze, jest Fabiola, postać psychologicznie dość
ciekawa, chociaż nie mogłam zrozumieć niektórych jej decyzji i trudno było mi
pojąć, jak można lubić a nie kochać kogoś takiego jak Brutus.
Szczególnie, że większość postępków dziewczyny prowadzi do wątpliwej moralnie i
nieco naciąganej zemsty, w której to właśnie jej kochanek zostanie wykorzystany
do cna. Jak to ludzie nie doceniają tego co mają! Pisarz pokazał także, że ma
talent do postaci epizodycznych, których osobowość może (jeśli chce) zakreśli w
krótkim dialogu bądź opisie; do nich należą takie chodzące portrety ludności
Rzymu w tamtych czasach jak Julia, weteran bez ręki, Juba, bohaterski centurion
kohorty bohaterów czy spotkani przypadkowo przechodnie. Bardzo przyjemnie
czytało mi się fragmenty o nich i mam nadzieję, że chociaż kilka z tych
sylwetek powróci w tomie drugim (ta, połowę z nich Autor zdążył już uśmiercić).
Galeria postaci mniej udanych jest jednak o wiele dłuższa.
Mamy tu bohaterów nudnych i rozlazłych jak Romulus, świadectwa szlifowania
wyszlifowanego diamentu i przez to psucie wszystkiego, postacie tak wesołe i
sympatyczne, że aż infantylne jak Brennus i zupełnie bezpłciowe mimo starań
Autora (Rufus Celiusz, Jowina, Pompeja, Gemellus, Docilosa i te osiłki z Lupanaru). Postacie
mimo tego, że pozornie rozsadzają je emocje, bardzo płaskie, papierowe i
płytkie, czasami źle, nienaturalnie
skonstruowane. Nie czuć tu bowiem lekkości, z jaką pióro Autora daje
życie postaciom, tylko obrazuje wewnętrzne rozdarcie pisarza i staranie się, za
wszelką cenę, żeby było jeszcze lepiej, co naprawdę pogarsza sytuację. Nie ma
życia, za to bardziej posągowe zimno i sztywność w ich ruchach, emocjach i
myślach, czasem niewłaściwe reakcje, brak głębi psychologicznej, która
sprawiłaby, że ich sylwetki stałyby się prawdziwe. Nie wystarczy przecież
napisać, że Romulus pragnął zemsty, przynajmniej mi nie wystarczy. Lepiej, żeby
było to czuć, żeby czytelnik
wiedział, o co chodzi, nawet bez tego słowa zemsta.
Może i wymagam zbyt dużo, bo to jest literatura wysokoartystyczna i Autor nie
ma nawet takich aspiracji, ale dla mnie rozrywkę definiuje ciekawa akcja i
pełni życia bohaterowie. Warsztat Autora z pewnością polepsza się z powieści na
powieść, ciekawi mnie więc, czy w następnych tomach trylogii postacie bohaterów
rozwiną się o nowe aspekty i wymiary, na co mam ogromną nadzieję.
Rzeczą, która najbardziej denerwowała mnie przy czytaniu
powieści, był język, styl pisarza. To największy mankament, przez który
czytanie zabierało mi tyle czasu, a czasem myślałam, że z powodu jakiś
paranormalnych właściwości powieści nigdy nie doczytam jej do końca. Naprawdę.
Chociaż pisarz też się tu bardzo starał, a opis bitwy pod Carrhae dowiódł, że
nie jest jednym z tych pisarzy, którzy porywają się za pisanie czy to z braku
pieniędzy czy to z nadmiaru wolnego czasu, ale ma talent, nad którym musi
jeszcze wiele pracować, by styl jego książek był choć trochę bliski moim
ideałom. Książka napisana jest dość topornie (szczególnie pierwsze rozdziały!),
z widocznym trudem przy tworzeniu zdań i dobieraniu słów, co świadczy o ubogim
zasobie językowym Autora, małymi skandalami były słowa wyjęte z kontekstu
epoki, takie jak salwa czy kolubryna, wyglądające jakby pisarz
próbował naginać czasoprzestrzeń (prawda, że pojawiły się w narracji a nie w
dialogu, ale i tak uważam, że realiów należy przestrzegać bezwzględnie) Te wady
są mocno widoczne na początku, maleją wraz z przeniesieniem akcji na tereny
kampanii Krassusa, jakby pisarz lepiej wyobrażał sobie te bardziej krwawe
partie książki wraz ze straszliwą bitwą i konsekwencjami. Tu bliżej pisarzowi
do mistrzostwa niż sto stron wcześniej; udało mu się nawet wywołać u mnie małą
hiperwentylację, ale kiedy akcja znów przeniosła się do Rzymu, wszystko szybko
oklapło, było niemal tak samo źle jak wcześniej, kiedy kręciłam się na moim
leżaku, a w sercu czułam ból, czytając słowa chropowate, odstające od siebie,
nie płynące przez moje uszy jak muzyka pełna wyrafinowanych harmonii. Może
pisarzowi lepiej wychodzą sceny bitew i zabijania niż standardowe epizody
erotyczne czy dialogi (chociaż tu było kilka perełek, jak kłótnia Krassusa z
legatem, rozmowa Brennusa ze swoim kuzynem czy iskrzący emocjami dialog
Gemellusa z Tarkwiniuszem) na ogół średnie i bardzo średnie. Chociaż opisy walk
gladiatorów też nie grzeszyły dynamiką, za to były bardzo nieporadnie, bardzo
rozwlekle i ciężko napisane, że pojawiające się w mojej wyobraźni obrazy nie
były takie sugestywne i ciekawie napisane, jak wtedy, kiedy czytałam
Sienkiewicza czy Gravesa. Cały sekret polepszenia się stylu pisania Autora tkwi
po prostu w tym, że trzeba być panią Katarzyną Michalak lub inną damą od
harlequinów czy paranormal romance, żeby po napisaniu czterystu stron swojej
powieści nie nauczyć się czegoś nowego, nawet nieświadomie poprawić swój styl i
wzbogacić swoje słownictwo, zresztą idę o zakład, że początek był napisany rok
wcześniej niż końcówka, a podczas tego okresu pisarz z pewnością dużo czytał,
co sprawiło, że bitwa pod Carrhae jest o wiele bardziej porywająca niż
wszystkie te dramy pomiędzy gladiatorami. Tak, możecie mnie nawet oskarżyć o
czary, ale kiedy było mi już naprawdę źle i myślałam, że skończę swoją walkę z
książką dla tej ślicznej paczki, która przyszła z Allegro, pocieszałam się, że
może będzie lepiej. I było na tyle dobrze, że mniej żałuję czasu spędzonego na
czytaniu powieści. Naprawdę.
I co ja mam teraz zrobić? Gdyby książka była zła,
cieszyłabym się, bo ocena byłaby oczywista. Ale koszmarnie przecież nie jest,
bo poza nudnym, ciągnącą się jak ser z pizzy pierwszą częścią, opisana przez
Autora bitwa pod Carrhae przyprawiła mnie o szybsze bicie serca. Jednak
przecież każda bitwa jest dla mnie emocjonująca. Problem jednak w tym, że
pisarz Gravesem nie jest. Ani Sienkiewiczem. A ja jestem maruda i wybredzam. I
co ja mam z tym zrobić? Ciężko ocenia się przecież debiut, bo to debiut, ale
Autor nie musiał od razu pisać takiej kolubryny. A co z Zapomnianym Legionem?
Czy ta powieść dostatecznie mocno wpisuje ten niezwykle fascynujący, chociaż
nieco pomijany kawałek historii Rzymu? W sumie to dopiero pierwszy tom, a
dramat z seriami polega na tym, że trudno jest ocenić każdą książkę bez
znajomości pozostałych, bo to jak oglądanie tylko kawałka fresku i ocenianie po
tym całej reszty – po którą mam zamiar i tak sięgnąć, jako że geekiem
historycznym jestem. Cóż, ocena jest taka, jaka jest, bo nie chcę mieć tej
książki na sumieniu, już i tak czarnym jak smoła, a Autor być może nas jeszcze
wszystkich zadziwi, tak przynajmniej przypuszczam. Pożyjemy i zobaczymy, bo
Zapomniany Legion dopiero rozpoczął swoją mozolną wędrówkę na nasze
biblioteczki i do szerszej świadomości – i kto wie, co zdarzy się dalej.
Tytuł: „Zapomniany Legion”
Autor: Ben Kane
Moja ocena: 3,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
wydawnictwu ZNAK
Obstawiam, że ja też domyśliłabym się tego fragmentu, ponieważ z historii zwłaszcza uwielbiam antyk - Grecja, Rzym, Egipt... Ale głównie mitologię, więc raczej nie sięgnę :)
OdpowiedzUsuńMimo, że lubię historię, książki tej raczej nie przeczytam.. Czuję, że nie odnalazłabym się w niej :(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie, czeka na Ciebie nominejszyn: http://opiniumkosa.blogspot.com/2015/07/liebster-blog-award-3.html
:)
To kompletnie nie mój gust literacki, więc raczej wątpię abym kiedykolwiek sięgnęła po ten tytuł.
OdpowiedzUsuńKsiążka raczej nie dla mnie, ale myślę że mojemu bratu mogłaby się spodobać :))
OdpowiedzUsuńNiemniej jednak, sama jestem trochę ciekawa tej książki i może kiedyś się na nią skuszę :D
addictedtobooks.blog.pl
Zainteresowała mnie tak książka. :)
OdpowiedzUsuńhttp://my-opinion-of-books.blogspot.com/
Raczej nie dla mnie ;)
OdpowiedzUsuń