piątek, 10 lipca 2015

Zapomniani nadchodzą. Recenzja książki



Była wczesna godzinna poranna, jednak słońce parzyło już niemiłosiernie, osłabiając jeszcze wyczerpanych długą podróżą Rzymian. Spragnieni, rzucili się do wielkiego, czystego potoku, jednak ten okazał się pułapką – niedaleko widać było zbliżające się wojska Partów, złożone z niezwykle uzdolnionych łuczników i katafarków, ciężką jazdę, rozbijającą szeregi wroga niczym polska husaria. Najpierw panuje zamęt i strach, jednak po jakimś czasie żołnierze już wiedzą, że zaraz dojdzie do bitwy, która – być może – zadecyduje o całej kampanii. Armia rzymska staje w szyku bitewnym, adrenalina krąży w żyłach legionistów, zmęczenie i znużenie straszliwym upałem znika. Marek Licyniusz Krassus, członek triumwiratu i dowódca wojsk rzymskich, wydał ostateczne rozkazy: legiony i poszczególne kohorty mają robić się na kwadraty; w powietrzu można było usłyszeć dźwięk trąb bucinae. Przy wodzu, ubranym dziś w czarny płaszcz, stał jego syn, Publiusz – jeszcze nie wie, że za kilka godzin Partowie zatkną jego głowę na włóczni, by zasiać strach wśród Rzymian. Sam Krassus nie myśli o tym, co się zaraz stanie, zdając się nie dostrzegać szybkich strzał wroga, zdolnych przebić rzymską tarczę – scutum – niezwykłych umiejętności łuczników i ciężkiej jazdy, ignorując to, że sam niemal nie ma konnicy. Widzi za to morze złota, komnaty pokryte złotymi płytkami, bele jedwabiu i inne kosztowności, które będą jego, kiedy wkroczy do stolicy Królestwa Partów. Myśli o Pompejuszu i Cesarze, swoich dwóch rywalach z triumwiratu, z których jeden zniszczył cylijskich piratów, a drugi odnosi błyskotliwe zwycięstwa w Galii, wyobraża sobie swój tryumf, większy od tych odbywanych przez tamtych dwóch. Tymczasem wysoko ponad nimi krążą sępy, jakby przeczuwając krwawą rzeź, która zaraz będzie mieć tu miejsce. Po obu stronach dowódcy dają już sygnały do ataku. Do pamięci kolejnych pokoleń bitwa ta przejdzie jako jedna z największych porażek Rzymu, obok bitwy pod Kannami i Lasu Teutoburskiego. Jeden z tych spektakularnych upadków wielkich, niemal nieśmiertelnych ludzi. Jeszcze krótka modlitwa do swoich bogów. Zaraz rozpocznie się bitwa pod Carrhae. 

Żołnierze Republiki, którym udało się wyjść cało z masakry musieli podporządkować się zwycięzcom - zostali wysłani przez Partów do ochrony granic ich królestwa, gdzieś na krańcach Margiany, niedaleko Indusu, oddzielającego tę krainę od Indii.  Zapomniani przez Rzym, gdzie toczyła się krwawa wojna domowa i upadała Republika, zaczęli życie na nowo. Świadczyć o tym wioska o intrygującej nazwie Liqian (po chińsku oznacza to Rzym), gdzie ludzie mają blond włosy, czasem zielone oczy i genotyp świadczący o częściowej przynależności do rasy białej. Nie było już odwrotu, w tamtych czasach odległość od Rzymu była zbyt wielka, by nawet pomarzyć o powrocie do domu – a przecież dotarli dalej niż jakikolwiek Rzymianin dotychczas, tam, gdzie ludzie mieli żółtą skórę, czarne włosy i skośne oczy, gdzie inny naród obmywał się Indusie, czcząc boga Winszu w rozmaitych wcieleniach. Nawet wtedy, kiedy po zwycięstwie pod Farsalos Cezar zdobył władzę absolutną, a Oktawian August ugruntował pryncypat, nikt o nich się nie upomniał. Jakie więc były ich losy? 

Ze wstydem muszę przyznać, że poza Quo Vadis, które swojego czasu zrobiło na mnie wielkie wrażenie i Ja, Klaudiusz Roberta Gravesa, którą nie przeczytałam do końca tylko dlatego, że pożyczyłam cioci, a kiedy mi już oddała, zawalona byłam stosem innych pozycji, nie czytałam żadnej innej historii dotyczącej starożytnego Rzymu, mimo tego zawsze zainteresowana byłam podobnymi lekturami. Kiedy więc zobaczyłam jej okładkę, pomyślałam, że muszę ją przeczytać, a moja intuicja podpowiadała mi, że to coś zdecydowanie dla mnie. Informacja, że książka jest słusznych rozmiarów cegłą mnie nie przeraziła, wręcz przeciwnie, bo kiedy człowiek polubi bohaterów i historię, to nawet po przeczytaniu powieści o sześciuset stronach czuje, jakby mu wyrywano serce (to uczucie, kiedy uświadamiasz sobie, że teraz nie wiadomo, co rozbić ze swoim życiem!) i jakoś tak ciężko powrócić do rzeczywistości, szczególnie, że książka naprawdę odpowiada moim zainteresowaniom i poszerza wiedzę i horyzonty o nowe informacje. Rzuciłam się więc na książkę jak zwierz i po dokładnym przejrzeniu kart tytułowych oraz powąchaniu, zabrałam się za lekturę. 

Tarkwiniusz to etruski wojownik i wróżbita, pragnący zemsty na pewnym właścicielu ziemskim, który zabił jego mentora. Brennus jest Galem, który zostaje wzięty do niewoli i sprzedany do szkoły dla gladiatorów, gdzie staje się najlepszym wojownikiem. A Romulus i Fabiola to bliźniaki, dzieci zgwałconej przez pewnego arystokratę niewolnicy bardzo, ale to bardzo obleśnego kupca, pragnące zemsty. Los również jest dla nich niełaskawy – on zostaje sprzedany do szkoły gladiatorów, a ona do Lupanaru, ekskluzywnego burdelu. Jednak przeznaczenie tej czwórki jest zdumiewające: trzech mężczyzn połączy wyprawa wojenna, będąca początkiem długiej i pasjonującej odysei, a Fabiola okaże się ważna dla przyszłości Imperium. Jak to się stanie? I czy przeznaczenie bohaterów się wypełni? 

Niewątpliwie jednym z najważniejszych plusów powieści jest pomysł. Powieści o Rzymie zwykle dotyczą krwawych intryg arystokratów, wielkich dowódców (nie tylko powieści; każdy przecież zna Gladiatora Ridley’a Scotta, pod z względem fabuły przypominającego nieco inny film tego pana, Królestwo Niebieskie, ale mającego fenomenalny soundtrack Hansa Zimmera i Lisy Gerrard), ewentualnie gladiatorów czy chrześcijan (vide: równie słynne Quo Vadis), nigdy jednak lub bardzo rzadko dotykającego problemów bękartów, niewolników, prostytutek, najemników, Galów i Etrusków, powoli wymierających pod potęgą Rzymu. Bardzo ciekawie jest poznać perspektywę tych ludzi, nienawidzących wszystko, co rzymskie, gnących jednak kark przed potęgą znienawidzonych orłów, poznać ich codzienność, będącą zupełnym przeciwieństwem życia arystokracji. Rzadko także osią akcji i tłem losów bohaterów staje się jakaś wyprawa wojskowa poza granice Rzymu, poza granice znanego dotychczas świata, historia kampanii owianej złą sławą i zapomnianej, przegranej dla Rzymian i Krassusa, znanego głównie z ukarania niewolników po powstaniu Spartakusa (nie mam dużo skrupułów, jeśli chodzi o wojny, ale postawienie krzyży z niewolnikami po obu stronach drogi z Rzymu do Kapui to zdecydowanie niewyobrażalne okrucieństwo). Oddanie głosu takim ludziom najważniejszych głosów w książce to bardzo odważny i pomysłowy zabieg, pozwalający na ciekawe spojrzenie na rzymskie realia, ukazanie polityki wielkich nobilów z perspektywy ludzi, których ich rozkazy obowiązują, w pewien sposób determinując ich życie. Dzięki temu, zamiast pięknych, marmurowych posągów mamy szansę – nie wiem jednak, czy jest to szansa warta wykorzystania – spoglądania na brud, nędzę i podłość codziennego życia miejskiej biedoty tłoczącej się w wąskich uliczkach między insula, czyli czynszowymi kamienicami, oraz życie zwykłego żołnierza. Co prawda nie zawsze jest to bardzo przyjemne i budzące takie wrażenia estetyczne jak opisy willi arystokracji, jednak każde novum podnosi wartość książki i dla mnie jest kolejnym pasjonującym wyzwaniem. 

Pisarz ma naprawdę szeroką, ugruntowaną wiedzę o starożytnym Rzymie, a w dodatku pasję, o czym mówi chociażby objętość tej powieści. Zarówno w tekście jak i w Słowniczku z łacińskimi terminami użytymi w książce, demonstruje szeroką wiedzę m.in. na temat gladiatorów, uzbrojenia armii i kampanii wojennych, jednak zna wielu rzymskich pisarzy i realia życia codziennego z niezłą znajomością rozkładu Miasta (w sumie o insula to ja wiedziałam już w czwartej klasie podstawówki, więc nie sztuka o tym pisać), ale szanuję go bardzo za ciekawy opis Seleucji, stolicy Królestwa Partów, oraz zwyczajów wojennych wojowników. Jestem także zaskoczona użyciem przez Autora słów łacińskich, co sprawiało, że powieść była bardziej prawdziwa, jednak jestem ciekawa, czy faktycznie pisarz tak doskonale zna język Rzymian, czy tylko te wyrażenia. Być może to okaże się dopiero w tomie drugim, na który – muszę to przyznać – mam wielką ochotę. Znalazłam, co prawda, kilka fantazyjnych poprawek prawdy historycznej, szczególnie z klasami gladiatorów, które pochodzą już z epoki Cesarstwa, oraz ze sposobem śmierci Krassusa –roztopione złoto, według legendy, wlano mu do gardła podczas pertraktacji pokojowych, które okazały się pułapką, a nie na publicznej egzekucji; nie mówiąc o dziwnych okolicznościach darowania Fabioli wolności przez kochanka. Na szczęście, zanim zdążyłam postawić zarzut o nieznajomość realiów i faktów, Autor wytłumaczył się w swoim komentarzu na końcu powieści i mogłam odetchnąć z ulgą. Chociaż nie do końca akceptuję przeinaczanie faktów, rozumiem, że dzięki temu fabuła stała się barwniejsza, a powieść nie jest rzetelną monografią dla historyków. 

Fabuła jest dość zaskakująca i momentami naprawdę porywająca, choć – jak zwykle – moja wiedza historyczna sprawiła, że mniej frajdy sprawił mi wątek ojca bliźniaków, bo tak naprawdę już po scenie ze zgwałceniem matki Fabioli i Romulusa i po przeczytaniu blurbu domyśliłam się, kim ów zły człowiek jest, co z kolei pozwoliło mi domyśleć się dalszych losów dziewczyny, jej kochanka i powodu, dla którego bohaterka jest ważna dla losów swojej ojczyzny. O słodka nieświadomości! Ci, którzy nie znają tego fragmentu historii Rzymu, tym razem mają o wiele lepiej niż ja, bo nie doznam tego fantastycznego uczucia, kiedy serce bije szybciej w niecierpliwym oczekiwaniu na rozwój akcji i ostateczne rozstrzygnięcie wątku w kolejnych tomach trylogii. To tak boleśnie przypomina czytanie Korony Śniegu i Krwi, kiedy od pierwszego zdania wiedziałam, że Przemysł II zostanie na końcu książki zamordowany. Mimo tego i tak piszczałam nad książką z ekscytacji, bo sama nie wpadłabym na tak sprytne i fascynujące połączenie fikcji z historią. I szczerze mówiąc, i tak nie mogę się doczekać ostatecznego rozstrzygnięcia tego wątku. Możecie mówić, że jestem dziwna, ale taka jest prawda. Fascynująca okazuje się także wyprawa Krassusa na Partię – tu również wiedziałam, jaki będzie wynik – zakończona pięknie porywającym opisem bitwy pod Carrhae i egzekucją nieszczęsnego wodza wyprawy jako epilogiem. Wątek ten sprawił, że te części powieści pochłonęłam w oszałamiającym tempie, dając się ponieść toczącej się wartko historii i co chwilę wstrzymując oddech, bo Autor sugerował czytelnikom, że któryś z głównych bohaterów umrze. Poza tym z zainteresowaniem czytałam o problemach Fabioli w Lupanarze, choć ten wątek, trzeba przyznać, nieco mnie zaszokował. 

Reszta fabuły była bardzo nużąca, ciągnąca się jak flaki z olejem i zupełnie niepotrzebna. Przez wszystkie strony do wypłynięcia bohaterów na wyprawę z Krassusem, męczyłam się niemiłosiernie mając dziwne wrażenie, że nie ważne ile przeczytam i tak większa połowa książki będzie przede mną. Czytałam, czytałam i czytałam, a stron i tak zostawało tyle, że lepiej nie mówić. O ile lepiej byłoby, gdyby Autor poprzestał na rozdziale przekrojowo opisującym życie Romulusa i Brennusa w szkole gladiatorów, jednocześnie robiąc coś wątkiem Tarkwiniusza, żeby nie było tak długo i rozwlekle. Tym samym mógł rozwinąć swobodnie wątek matki bliźniaków, chyba ważniejszy niż jakieś porachunki w szkole gladiatorów z gościem, który i tak umrze, co bezpowrotnie skończy ten niepotrzebny wątek – o fakcie zgwałcenia Welwienny wiemy niewiele, bo cały krótki rozdział zakończony jest dziewięć miesięcy później, gdzie rodzą się bliźniaki, co samo w sobie jest głupstwem, bo w następnym rozdziale akcja toczy się w tym samym roku, co wcześniej i powoli zaczyna robić się mały chaos. Autor przecież mógł napisać osobny rozdział o tym, że niewolnica urodziła Romulusa i Fabiolę, zresztą przez taki zabieg pisarza nie poznałam w całości monologu owego kupca, czego bardzo żałuję. Z każdą stroną jest coraz lepiej, jak to u debiutantów, bo opowieść o wyprawie wojennej Krassusa wciągnęła mnie bardzo, a moje zaciekawienie nie osłabło nawet wtedy, kiedy skończyły się przekazy historyczne i opowiadając losy Zapomnianego Legionu Autor kierował się już tylko swoją wyobraźnią – wtedy wolałam nawet ten wątek od opowieści o Fabioli, chociaż wcześniej było dokładnie odwrotnie. Cóż, można powiedzieć, że zostałam w pewien sposób nagrodzona za przebrnięcie przez nieciekawe pierwsze dwieście-trzysta stron, co jednak nie znaczy, że miło by było, gdyby Autor wszystko ładnie skrócił. No ale wtedy książka nie byłaby taką śliczną cegłą! 

Wydanie książki jest naprawdę dobre. Okładka przedrukowana od zagranicznego wydawcy mimo żółtego koloru bardzo mi się spodobała – jest niemal filmowa, bardzo rzymska i przyciągająca wzrok wszystkich historycznych geeków w księgarniach i na portalach. Choć może fotografia niezbyt nawiązuje do treści książki, bo mamy tam po prostu rzymską armię, przyjemnie jest patrzeć na oficera z charakterystycznym czubem i stojących za nim żołnierzy z rozpoznawalnymi przez wszystkich kwadratowymi tarczami. Imię i nazwisko Autora zostały pięknie wytłoczone, tak że z przyjemnością można gładzić okładkę, a na skrzydełkach umieszczono fragmenty dwóch recenzji i zdjęcie pisarza, sympatycznego człowieka, z krótkim  tekstem– miło było przeczytać, że pisarz fanatycznie uwielbia starożytny Rzym, a fragment o kilku powieściach zainteresował mnie. Faktycznie, w Internecie można zobaczyć kilka innych książek Autora poza wydawaną teraz trylogią. Eh, może teraz pisze o wiele lepiej; przecież recenzowana książka jest debiutem. W środku mamy estetyczny spis treści, małą grafikę przy rozpoczęciu każdego rozdziału, wyraźnie oddzielone od reszty książki słowniczek łacińskich słów i komentarz pisarza, a także gratkę - drugi rozdział następnego tomu (świetny chwyt reklamowy, muszę przyznać, bo już nie mogę się doczekać, co wyniknie ze spotkania Fabioli ze Scewolą). Więc niby wszystko ładnie, pięknie, ale. Mam jeden zarzut – mapka. Czy to ja mam coś ze wzrokiem, czy ona jest po angielsku? Nie, bo wyraźnie widzę, na przykład, Jerusalem zamiast Jerozolima. To jest angielski, bo po łacinie czy po polsku wyrazy wyglądałyby nieco inaczej. I nie chodzi o to, że nie umiem angielskiego i mam problem, ale to jest trochę bez sensu, naprawdę – jeśli chciano umieścić mapkę z wydania oryginalnego, wypadałoby chociaż trochę poprawić pisownię, chociaż napisać polskie tłumaczenie małym druczkiem. Albo pozostawić książkę bez mapy, ostatecznie taki zapaleniec jak ja wydrukowałby sobie coś z Internetu. Zresztą nie nazwy nie brzmią jakoś zupełnie inaczej, ale jakoś tak dziwnie. Nie wiem jednak, dlaczego tak się stało – niedbałość wydawnictwa czy inne kwestie? Well, mam nadzieję, że w drugim tomie ten drobny mankament zniknie, by powieść była wydana idealnie. 

Bohaterowie byli naszkicowani nieźle jak na debiut, jednak do ideału naprawdę wiele im brakuje. Chociaż widać, że pisarz bardzo się starał, w większości przypadków mu to nie wyszło, a problem, jak mi się wydaje, leży właśnie w tym zbyt mocnym staraniu się. Najładniej naszkicowaną postacią jest Tarkwiniusz, może i dlatego, że Autorowi udało się stworzyć nimb tajemnicy i starych, magicznych mocy, unoszący się wokół tej postaci. Etrusk jest bardzo enigmatyczny, zdystansowany i niezwykle delikatny, jeśli chodzi o kontakty z ludźmi, a jego wiedza robi naprawdę duże wrażenie. Całości dopełnia jego nieco egzotyczny wygląd i ciekawa broń, a podwód zemsty i historia jego młodości sprawiają, że można naprawdę polubić tę postać i się do niej przywiązać, tak jak ja. W pewnym momencie, kiedy pisarz zasugerował, że ktoś z trójki przyjaciół umrze i być może będzie to Tarkwiniusz, pomyślałam, że nie wytrzymam i odłożę książkę, bo przeżyłam nieco wcześniej śmierć Robba Starka i od tego czasu nie jestem w stanie patrzeć, jak giną ulubione postacie, w tym przypadku – jak na razie mogę jednak odetchnąć z ulgą. Ale co będzie dalej? Drugą postacią, która pisarzowi wyszła wcale dobrze, jest Fabiola, postać psychologicznie dość ciekawa, chociaż nie mogłam zrozumieć niektórych jej decyzji i trudno było mi pojąć, jak można lubić a nie kochać kogoś takiego jak Brutus. Szczególnie, że większość postępków dziewczyny prowadzi do wątpliwej moralnie i nieco naciąganej zemsty, w której to właśnie jej kochanek zostanie wykorzystany do cna. Jak to ludzie nie doceniają tego co mają! Pisarz pokazał także, że ma talent do postaci epizodycznych, których osobowość może (jeśli chce) zakreśli w krótkim dialogu bądź opisie; do nich należą takie chodzące portrety ludności Rzymu w tamtych czasach jak Julia, weteran bez ręki, Juba, bohaterski centurion kohorty bohaterów czy spotkani przypadkowo przechodnie. Bardzo przyjemnie czytało mi się fragmenty o nich i mam nadzieję, że chociaż kilka z tych sylwetek powróci w tomie drugim (ta, połowę z nich Autor zdążył już uśmiercić). 

Galeria postaci mniej udanych jest jednak o wiele dłuższa. Mamy tu bohaterów nudnych i rozlazłych jak Romulus, świadectwa szlifowania wyszlifowanego diamentu i przez to psucie wszystkiego, postacie tak wesołe i sympatyczne, że aż infantylne jak Brennus i zupełnie bezpłciowe mimo starań Autora (Rufus Celiusz, Jowina, Pompeja, Gemellus,  Docilosa i te osiłki z Lupanaru). Postacie mimo tego, że pozornie rozsadzają je emocje, bardzo płaskie, papierowe i płytkie, czasami źle, nienaturalnie  skonstruowane. Nie czuć tu bowiem lekkości, z jaką pióro Autora daje życie postaciom, tylko obrazuje wewnętrzne rozdarcie pisarza i staranie się, za wszelką cenę, żeby było jeszcze lepiej, co naprawdę pogarsza sytuację. Nie ma życia, za to bardziej posągowe zimno i sztywność w ich ruchach, emocjach i myślach, czasem niewłaściwe reakcje, brak głębi psychologicznej, która sprawiłaby, że ich sylwetki stałyby się prawdziwe. Nie wystarczy przecież napisać, że Romulus pragnął zemsty, przynajmniej mi nie wystarczy. Lepiej, żeby było to czuć, żeby czytelnik wiedział, o co chodzi, nawet bez tego słowa zemsta. Może i wymagam zbyt dużo, bo to jest literatura wysokoartystyczna i Autor nie ma nawet takich aspiracji, ale dla mnie rozrywkę definiuje ciekawa akcja i pełni życia bohaterowie. Warsztat Autora z pewnością polepsza się z powieści na powieść, ciekawi mnie więc, czy w następnych tomach trylogii postacie bohaterów rozwiną się o nowe aspekty i wymiary, na co mam ogromną nadzieję. 

Rzeczą, która najbardziej denerwowała mnie przy czytaniu powieści, był język, styl pisarza. To największy mankament, przez który czytanie zabierało mi tyle czasu, a czasem myślałam, że z powodu jakiś paranormalnych właściwości powieści nigdy nie doczytam jej do końca. Naprawdę. Chociaż pisarz też się tu bardzo starał, a opis bitwy pod Carrhae dowiódł, że nie jest jednym z tych pisarzy, którzy porywają się za pisanie czy to z braku pieniędzy czy to z nadmiaru wolnego czasu, ale ma talent, nad którym musi jeszcze wiele pracować, by styl jego książek był choć trochę bliski moim ideałom. Książka napisana jest dość topornie (szczególnie pierwsze rozdziały!), z widocznym trudem przy tworzeniu zdań i dobieraniu słów, co świadczy o ubogim zasobie językowym Autora, małymi skandalami były słowa wyjęte z kontekstu epoki, takie jak salwa czy kolubryna, wyglądające jakby pisarz próbował naginać czasoprzestrzeń (prawda, że pojawiły się w narracji a nie w dialogu, ale i tak uważam, że realiów należy przestrzegać bezwzględnie) Te wady są mocno widoczne na początku, maleją wraz z przeniesieniem akcji na tereny kampanii Krassusa, jakby pisarz lepiej wyobrażał sobie te bardziej krwawe partie książki wraz ze straszliwą bitwą i konsekwencjami. Tu bliżej pisarzowi do mistrzostwa niż sto stron wcześniej; udało mu się nawet wywołać u mnie małą hiperwentylację, ale kiedy akcja znów przeniosła się do Rzymu, wszystko szybko oklapło, było niemal tak samo źle jak wcześniej, kiedy kręciłam się na moim leżaku, a w sercu czułam ból, czytając słowa chropowate, odstające od siebie, nie płynące przez moje uszy jak muzyka pełna wyrafinowanych harmonii. Może pisarzowi lepiej wychodzą sceny bitew i zabijania niż standardowe epizody erotyczne czy dialogi (chociaż tu było kilka perełek, jak kłótnia Krassusa z legatem, rozmowa Brennusa ze swoim kuzynem czy iskrzący emocjami dialog Gemellusa z Tarkwiniuszem) na ogół średnie i bardzo średnie. Chociaż opisy walk gladiatorów też nie grzeszyły dynamiką, za to były bardzo nieporadnie, bardzo rozwlekle i ciężko napisane, że pojawiające się w mojej wyobraźni obrazy nie były takie sugestywne i ciekawie napisane, jak wtedy, kiedy czytałam Sienkiewicza czy Gravesa. Cały sekret polepszenia się stylu pisania Autora tkwi po prostu w tym, że trzeba być panią Katarzyną Michalak lub inną damą od harlequinów czy paranormal romance, żeby po napisaniu czterystu stron swojej powieści nie nauczyć się czegoś nowego, nawet nieświadomie poprawić swój styl i wzbogacić swoje słownictwo, zresztą idę o zakład, że początek był napisany rok wcześniej niż końcówka, a podczas tego okresu pisarz z pewnością dużo czytał, co sprawiło, że bitwa pod Carrhae jest o wiele bardziej porywająca niż wszystkie te dramy pomiędzy gladiatorami. Tak, możecie mnie nawet oskarżyć o czary, ale kiedy było mi już naprawdę źle i myślałam, że skończę swoją walkę z książką dla tej ślicznej paczki, która przyszła z Allegro, pocieszałam się, że może będzie lepiej. I było na tyle dobrze, że mniej żałuję czasu spędzonego na czytaniu powieści. Naprawdę. 

I co ja mam teraz zrobić? Gdyby książka była zła, cieszyłabym się, bo ocena byłaby oczywista. Ale koszmarnie przecież nie jest, bo poza nudnym, ciągnącą się jak ser z pizzy pierwszą częścią, opisana przez Autora bitwa pod Carrhae przyprawiła mnie o szybsze bicie serca. Jednak przecież każda bitwa jest dla mnie emocjonująca. Problem jednak w tym, że pisarz Gravesem nie jest. Ani Sienkiewiczem. A ja jestem maruda i wybredzam. I co ja mam z tym zrobić? Ciężko ocenia się przecież debiut, bo to debiut, ale Autor nie musiał od razu pisać takiej kolubryny. A co z Zapomnianym Legionem? Czy ta powieść dostatecznie mocno wpisuje ten niezwykle fascynujący, chociaż nieco pomijany kawałek historii Rzymu? W sumie to dopiero pierwszy tom, a dramat z seriami polega na tym, że trudno jest ocenić każdą książkę bez znajomości pozostałych, bo to jak oglądanie tylko kawałka fresku i ocenianie po tym całej reszty – po którą mam zamiar i tak sięgnąć, jako że geekiem historycznym jestem. Cóż, ocena jest taka, jaka jest, bo nie chcę mieć tej książki na sumieniu, już i tak czarnym jak smoła, a Autor być może nas jeszcze wszystkich zadziwi, tak przynajmniej przypuszczam. Pożyjemy i zobaczymy, bo Zapomniany Legion dopiero rozpoczął swoją mozolną wędrówkę na nasze biblioteczki i do szerszej świadomości – i kto wie, co zdarzy się dalej.

Tytuł: „Zapomniany Legion”
Autor: Ben Kane
Moja ocena: 3,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu ZNAK

6 komentarzy :

  1. Obstawiam, że ja też domyśliłabym się tego fragmentu, ponieważ z historii zwłaszcza uwielbiam antyk - Grecja, Rzym, Egipt... Ale głównie mitologię, więc raczej nie sięgnę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mimo, że lubię historię, książki tej raczej nie przeczytam.. Czuję, że nie odnalazłabym się w niej :(

    Pozdrawiam i zapraszam do siebie, czeka na Ciebie nominejszyn: http://opiniumkosa.blogspot.com/2015/07/liebster-blog-award-3.html

    :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To kompletnie nie mój gust literacki, więc raczej wątpię abym kiedykolwiek sięgnęła po ten tytuł.

    OdpowiedzUsuń
  4. Książka raczej nie dla mnie, ale myślę że mojemu bratu mogłaby się spodobać :))
    Niemniej jednak, sama jestem trochę ciekawa tej książki i może kiedyś się na nią skuszę :D
    addictedtobooks.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  5. Zainteresowała mnie tak książka. :)

    http://my-opinion-of-books.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!