czwartek, 9 lipca 2015

Zapach plastiku. Recenzja książki



Kto z nas nie lubi zapachu książek? Wącham każdą nową książkę tuż po przyjściu z księgarni – bo w miejscu publicznym wyglądałoby to, jakbym nie była tak do końca normalna – a także stare książki przy dokonywaniu kolejnego remanentu w mojej biblioteczce, próbując po zapachu odgadnąć treść i jakość książki, a podczas czytania robię to kilkakrotnie. Mogę wam przysiąc, że każda książka pachnie inaczej, a za każdym razem zapach druku i kart papieru jest tak samo hipnotyzujący, że czuję się jak narkomanka po kilku porządnych niuchach heroiny. To właśnie – razem z szelestem przewracanych stron i fakturą papieru – sprawia, że książki papierowe są dla mnie ważniejsze od e-booków, o audiobookach już nie mówię, bo forma odstrasza mnie od razu. Ale to nie są jednak jedyne piękne zapachy, jakimi może zachwycać się kobieta – od niepamiętnych lat wytwarzano perfum, połączenia najpiękniejszych, najbardziej oszałamiających zapachów (choć nie czarujmy się, że mężczyźni na ogół są bezradni wobec własnego wzroku i węchu, a odpowiednie perfum idealnie podkreśla to, co kobieta chce wyeksponować). Niestety, nie stać mnie, by iść do sklepu i kupić Chanel bez zaplanowania i półrocznych cięć w budżecie na książki, ale przecież jest tyle innych pięknych zapachów – uwielbiam szczególnie jaśmin i piżmo, na co dzień jednak wolę lekkie, orzeźwiające połączenia zapachów owocowych i kwiatowych. 

Na co jeszcze jest wyczulony mój nos? Na miętę, farbę, benzynę (w ćwiczeniach z zerówki uznałam, że to przyjemny zapach…) i zapach ciepłego kakao, na szpital i kawę (ponieważ jestem uzależniona od kofeiny, kiedy poczuję nawet lekką woń, moje serce zaczyna szybciej bić), czekoladę, mokrą, wieczorną trawę, las, deszcz, powietrze po burzy i pot, jeden z najgorszych zapachów, jakie istnieją. Był to koniec moich dziecinnych marzeń, zainspirowanych jakimś magazynem z modą podebranym u cioci, kiedy okazało się, że nigdy nie zostanę marines ani którąś z lasek Bonda, z którymi jeździł w palących się autach, a sam 007 nigdy do naszego kochanego kraju nad Wisłą nie przyjedzie. Projektowanie perfum zawsze wydawało mi się jakąś sztuką, bardziej delikatną od wyrafinowanej, koronkowej poezji, opierającą się na pięknie i podświadomości człowieka, potrafiącą przeistoczyć dziwaka i chłopczycę w królową balu. Cóż z tego, kiedy nos nie ten; a zdolności człowiek czuje tylko do literatury, zżerającej czas i niszczącej zdrowie? Dlatego kiedy w moje lepkie łapki wpadła powieść, w której – jak głosił szumnie blurb – główna bohaterka projektuje nowe zapachy, mając wręcz fenomenalny węch, wiedziałam, że pomimo tandetnej okładki (która już wtedy powinna była mnie przestrzec) to coś dla mnie. 

Narzeczony Daphne zostawia dziewczynę przy ołtarzu, kompromitując ją przy gościach. Co więcej, wszystko wygląda na perfidnie zaplanowaną akcję, o której jego rodzina już wiedziała. Od tamtego dnia dziewczyna, zawodowa i doskonała projektantka perfum, traci swój węch absolutny, prawdopodobnie od stresu. Nieszczęśliwa wyjeżdża z rodzinnego San Francisco do małej mieściny, gdzie ma pomóc upadającej firmie, produkującej środki czystości, na której czele stoi sfrustrowany szef, Jesse (samotny ojciec małego Bena, więc jak prawdziwa chrześcijanka nie chciałaby się nim zaopiekować?)… W tym miejscu chyba zakończę tę część recenzji, bo jeszcze kilka słów i domylibyście się reszty. Zresztą chyba i tak przewidujecie, jak połączą się losy Sfrustrowanego Szefa i Daphne. Mi wystarczyło przeczytać o gościu na początku książki, bym domyśliła się reszty akcji tej niewielkiej książeczki. Wróżbito Macieju, właśnie masz poważną konkurencję w tej oto blogerce książkowej! 

Książka jest niezwykle oryginalnym i nowatorskim połączeniem Klasycznego Harlequina, tylko trzynaście stron dłuższego od charakterystycznych, białych książeczek i powieści religijnej w stylu amerykańskiej pruderii. Zaskakujące? I to bardzo! Bohaterowie co kilka linijek tekstu opowiadają o woli Boga i jego łasce, o Biblii i przeznaczeniu, a zamiast ostrych scen erotycznych mamy tu słodkie chwile romantycznej miłości, łącznie z oświadczynami, weseliskiem i małżeńskim seksem, a wszystko to połączone z dziwnym problemem Daphne, dotyczącym braku węchu, który nie można wytłumaczyć naukowo, co, jak sugeruje Autorka wiąże się z Boskim cudem, a może z Cudem Miłości. Czy to nie jest wspaniałe, romantyczne i słodkie? Jak można oprzeć się tej książce, wabiącej niczym połączenie najsłodszych perfum z odświeżaczem do powietrza i Rajdem do zabijania insektów? 

Dobrze, spokojnie. Po kolei. Przez więcej niż pół tej chudej książeczki nie dzieje się nic konkretnego, a Autorka staje na rzęsach, żeby z krótkiego opowiadania stworzyć powieść – mamy nawet szczegółowy opis wizyty Daphne (swoją drogą, co to za romantyczne imię! Ja mam w łazience takie mydło w kostce, swoją drogą jest bardzo dobre) u chirurga plastycznego, który zamiast leczyć jej nos, wstrzykuje jej botoks do ust; pozostawiam to bez komentarza i wiele innych rzeczy, będących w większości rozdmuchanymi szczegółami, nic do fabuły nie wnoszącymi, za to zmieniającymi nieco konwencję klasycznego Harlequina z siedmioma kanonicznymi rozdziałami, które tu, przez te wszystkie szczególiki zostają rozdrobnione na dwadzieścia ileś, co jednak nie wprowadza jakichś rewelacji w schematach, które pozostają te same: pierwsze spotkanie, drugie spotkanie, randka, perypetia, rozwiązanie perypetii i na końcu romantyczny koniec. Chyba że pod uwagę weźmiemy to, że pisarka ma ambicje zostania pastorem czy teologiem, wciąż powierzając swoich bohaterów opiece Boga, zachwycając się, że Pan ich oszczędził i cytując Biblię, bo to rzeczywiście bardzo oryginalne w Harlequinach i powieściach religijnych. Innowacja. Zaraz tysiąc innych pisarek to ściągnie, czy tylko się zainspiruje i pobożne gospodynie domowe, zamiast grzeszyć przy czytaniu Pięćdziesięciu twarzy Grey’a będą miały (w końcu!) idealne książki dla siebie. O tym, co interesowało mnie najbardziej, czyli perfum, jest tu najmniej, bo przecież Daphne straciła węch, a udawanie, że tak nie jest pochłania całą energię bohaterki (swoją drogą, chyba ciężko tak udawać). Zamiast opisów połączeń zapachów i wlewania gotowych perfum do pięknych, nieraz bardzo pomysłowych buteleczek, dostałam zupełnie coś innego, co jednak – muszę przyznać – czytało się tak szybko, że nie warto było odłożyć książeczki czy rzucić o ścianę. Mam jednak opisać, jak czuje się osoba jednocześnie wpuszczona w maliny, nabita w butelkę i – najlepsze – wystrychnięta na dudka? Każdy przecież zna to paskudne uczucie. 

Pomysł, z pewnością, był żaden. Skopiowane od szablonu, dodane kilka zupełnie bezcelowych wydarzeń, żeby było wystarczająco dużo stron na książkę (nieważne, że przez większość książki nic się nie dzieje). Chyba że tym zaszczytnym mianem mamy określić wątek religijny, faktycznie bardzo oryginalny, bo chyba jeszcze niespotykany albo bardzo rzadki w powieściach tego typu. Jednak to, nawet w połączeniu z zostawieniem Daphne samotnej przed ołtarzem i tymi perfumami (nie mogę narzekać; jedna mała scenka ma miejsce w specjalnym laboratorium, poza tym nie ma tam nic więcej na ten temat), których jest tam tyle co śniegu wiosną, czy prawie nic. Jedyną nadzieją, oczywiście zmarnowaną przez Autorkę, jest wątek utraty węchu przez Daphne, co pisarka (pisarka? No dobrze, teraz nawet ja ze swoimi grafomańskimi recenzjami jestem pisarką czy czymś w tym rodzaju, więc ona, ta Autorka, też może) przekształciła w niezwykle romantyczny fragment wątku miłosnego, co oddala ją od rzeczywistości od lata świetlne. 

Co można powiedzieć o bohaterach? Cóż, jaka jest lalka Barbie każdy widzi. Chociaż to lalka Barbie bardzo chrześcijańska, słodka, naiwna, pruderyjna, zło dobrem zwyciężająca, lodzio miodzio. Skrzywdzona przez jednego narzeczonego ofiara szalonego lekarza, któremu nawet nie potrafiła odmówić wykonania tego zabiegu z botoksem. Głęboka jak podłoga, autentyczna jak schematyczny człowiek-patyczak, który ozdabia moje pokryte już kurzem podręczniki z gimnazjum, bohaterka, której nie sposób nie pokochać. Naprawdę. Przecież ona była taka cudowna, że tajemnicza utrata węchu w magiczny (raczej cudowny sposób, określenie magiczny jest przecież zbrodnią!) sposób ustąpiła, gdy znalazła Tego Jedynego. A on? Jesse jest bardzo typowym przystojniakiem po przejściach z dzieckiem w wieku przedszkolnym, który – będąc oczywiście chrześcijaninem, jak wszyscy w tej książce, szuka dobrej laski, z którą ułoży sobie życie. Jest tylko imieniem i nazwiskiem wypisanym na kartce papieru, bo życia w nim nie ma zupełnie, nie mówiąc już o jakiś bardziej skomplikowanych cechach charakteru, no, może poza mocną wiarą do Boga i ufnością w jego wyroki, oraz – mimo wszystko – naprawdę dobrymi sposobami podrywanie Daphne, która z radością chce być podrywana i tą całą rycerskością. A wszystko po to, by czytelniczki, kiedy już przeczytają książkę, z tęsknotą spojrzały na plastikowego Kena na półeczce i za okno, by sprawdzić, czy Wymarzony zaparkował na podwórku swoje ferrari. 

O reszcie bohaterów, posiadających równie słodkie imiona co bezpłciowe osobowości, wolę już nie mówić, bo nawet mi zabrakłoby złośliwości, cierpliwości i czasu, by napisać o tych wszystkich mankamentach i błędach, z których się składają, a potem jeszcze dodać, że w sumie i tak są papierowi jak papier właśnie, więc nie opłaca się o nich dużo pisać. Lepiej będzie to przemilczeć – to sprawi, że nam wszystkim będzie mniej przykro. W końcu nie chcę się dołować i znów śnić tych koszmarów, w których każda książka jest gorsza od drugiej. Więc cóż? Wyruszamy dalej, przed nami jeszcze mnóstwo fascynujących wrażeń, również tych zapachowych. 

Trzeba przyznać, że w tym przypadku okładka była znakiem ostrzegawczym: uważaj, Kylie, jestem harlequinem! , ale ja, jak ten harcerz z absurdalnej piosenki o Stokrotce wlazłam w pokrzywy po pas na całe zmarnowane półtora godziny. Obrazek jest śliczny, słodki i bardzo romantyczny, utrzymany w biało-różowo-błękitnych barwach z dopieszczoną Photoshopem twarzą kobiety, co razem tworzy mieszankę ciężką do strawienia dla osoby, która słodkości raczej nie lubi i która, tak jak ja, od razu czuje załamanie światła w żołądku. Chociaż nie powiem, że nie wygląda to malowniczo; róż z błękitem tworzą bardzo dobrą kompozycję na chrzcie i w pokoju maluchów, ale z pewnością nie na okładkach książek, chyba że ktoś takie słodkości lubi. Jedyną zaletą wydania jest naprawdę niewielki format, dzięki któremu powieść zmieści się do damskiej torebki – zresztą chyba taki był zamysł całej serii, do której należy ta powieść; książek, ekhem, bardzo kobiecych  – również mojej, dzięki czemu nie szłam dziwnie przekrzywiona bądź z podejrzanie wypchniętą torebką, gdzie dwa lub trzy grube tomiszcza niszczyły swoje grube okładki (dziś już tego nie robię, ze względów estetycznych). Mówiąc więc obiektywnie, okładka jest naprawdę starannie wykonana i w miarę estetyczna, moja subiektywna opinia jednak… Eh, nie ważne. W każdym razie wiecie. Tak jak reszta książki. 

Trzeba jednak przyznać, że Autorka, choć ma bardzo, ale to bardzo ubogi zasób słownictwa, pisze płynnie i potoczyście. Lekko, można by powiedzieć, dzięki czemu książkę czyta się w tempie ekspresowym. Styl, oczywiście, jest mocno harlequinowaty i koszmarnie naiwno-słodki, mimo czego miałam dziwne wrażenie, że każde słowo napisane przez pisarkę narodziło się dziwnym bólem, jakby zmuszała siebie do pisania tej powieści, czemu tak naprawdę zupełnie się nie dziwię. Nie wiem jednak, czy jest to zasługa tłumacza (a może raczej jednego z tych świetnych programów do tłumaczenia, przez które takie książki jak ta zostają przepuszczone), bo – o dziwo – nie ma potknięć językowych i słów, które nie pasują do reszty, wybijają czytelnika z rytmu czytania. Bo tu naprawdę jest jakaś harmonia, melodia, co prawda naiwna i do granic bólu słodka, ale jest. Nawet wtedy, kiedy bohaterowie wyznają sobie miłość, słowami oblepionymi lukrem tak, że aż się mdło robi czy z emfazą modlą się do Boga, cytują Biblię i tak dalej co, słowo honoru, przy całych tych słodyczach brzmi jeszcze bardziej absurdalnie niż na ustach osoby z jakiejś sekty. Naprawdę. O dziwo jednak dało się to wszystko czytać, bo, jak widzicie, naprawdę dobrnęłam do końca, a prostszy od budowy cepa styl pisarki był już mniejszym złem, niż wszystko, o czym napisałam powyżej. Naprawdę. 

Ja to mam szczęście do złych książek, naprawdę. Zamiast wyławiać same perły z literackiego morza, przyciągam tylko to, co czytać nie powinnam, a naprawdę ciekawe pozycje umykają mi, zostawiając na pastwę tego czegoś tam, jak to powyżej. Może naprawdę powinnam zająć się literaturą niszową, elitarną, literackim undergroundem i odpuścić sobie nawet spojrzenia w stronę nowoczesnej literatury popularnej i biedronkowych biblioteczek? Może wtedy mój czuły narząd węchu nie zarejestrowałby zapachu świeżutkiego, wymuskanego plastiku, zmieszanego z kwiatowym perfum z sylwetką Hello Kitty czy Hannah Montany (wspomnienia!) i spływającym po kartach książki lepkim, różowym lukrem? Może wtedy nie musiałabym schodzić do tego piekiełka z dziewczyną o imieniu mojego mydła, jej byłym narzeczonym i Jessem by słuchać ich modłów do Boga i uczyć się, że nasz Pan tak pokieruje naszym życiem, byśmy byli zawsze szczęśliwi, co jest mi zupełnie obojętne? Wystarczą mi lalki Barbie, bo ostatecznie książek o sztuce robienia perfum – ze słynnym Pachnidłem na czele – jest wystarczająco dużo, żebym miała szansę poczuć się szczęśliwa; mimo tej powieści wiem, że jest tyle innych pięknych zapachów, które sprawią, że w końcu zapomnę o tym, że taka książka istnieje faktycznie.

Tytuł: „Zapach deszczu”
Autor: Kristin Billerbeck
Moja ocena: 0,5/10



12 komentarzy :

  1. Opis i tak nie zachęca do przeczytania, z okładki można wywnioskować, że to kolejna ze sztampowych obyczajówek... Mówię zdecydowane "nie" tej pozycji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Książka jak widzę przewidywalna, ale zaciekawiła mnie. Powiadasz mały zasób słów - może to i dobrze im bardziej plastycznie tym gorzej się czyta,

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha rozumiem, że po prostu nie dało się dać samego 0/10 :D

    Bookeaterreality

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak dawno nie byłam na Twoim blogu (tak naprawdę nie wiem dlaczego :/)! Ta recenzja jest tak fantastyczna, że nawet nie zauważyłam jej obszerności, ale książkę, którą tu przedstawiasz chyba sobie podaruję :c Chociaż okładka i tytuł są naprawdę bardzo zachęcające, czytając Twoją opinię widziałam tylko oryginalną młodzieżówkę. Chociaż, kto wie, może złapę ją gdzieś na promocjach to zobaczę o co chodzi z tą utratą węchu i religijnością :P

    Przesyłam uściski! <3
    isabelczyta.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Książka dosłownie zmieszana z błotem ;D

    OdpowiedzUsuń
  6. Ojej, jakieś mam takie szczęście, że zazwyczaj jak trafiam na Twojego bloga, to czytam recenzję, w której mocno i dosadnie krytykujesz książki. :D Co nie popatrzę, to urządzasz taką rzeź. Ale to dobrze, takie recenzje są potrzebne, by uwypuklić braki w książkach. Charakterystyka tej Barbie mnie rozbawiła, naprawdę. :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Przykro mi, że na nią trafiłaś, ale z drugiej strony cieszę się, bo przynajmniej mnie i wiele innych osób ochroniłaś przed tą książką :S
    Kapitalna recenzja, dawno się tak nie uśmiałam :D

    http://ogrod-w-kieszeni.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Dzięki Twojej recenzji upewniłam się, że na pewno po nią nie sięgnę :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Ocena 0,5, to ciekawe. Ja podchodzę do takich książek z wielkim luzem. To taki typowy odmóżdżacz od ciężkiego dnia. Nie przypisuję jej jakiejś edukacyjnej wartości.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nominowałam Cię do Liebster Blog Award :)

    http://diamentowe-slowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  11. Ojej, chyba nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak niską oceną. Będę unikać!
    PS Ja wącham książki, gdzie popadnie. To uzależnienie i ciężko się z nim kryć :D

    OdpowiedzUsuń
  12. Okładka książki przypomina reklamę perfum. xD Zdecydowanie nie sięgnę po książkę.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!