niedziela, 16 sierpnia 2015

Szukając tożsamości. Recenzja książki

Życie nastolatka przypomina stanie na rozchwianym moście pomiędzy dzieciństwem a dorosłością i każdy to wie. Już nie dziecko, ale i nie dorosły; nastolatkowie przeżywają dorosłe problemy na swój – raczej dziecinny – sposób, wyobrażając sobie dorosłe życie, które i tak później jest zupełnie inne. Dlatego to taki ważny okres w życiu człowieka, to całe przygotowanie do dorosłości, ciągnącej się nawet po sześćdziesiąt, pięćdziesiąt lat  (wbrew temu, co mówią niektórzy, to jest naprawdę mnóstwo czasu). Młody człowiek, buntując się przeciw rodzicom, poszukuje swojej własnej drogi, rewiduje swoje poglądy, zaczyna zauważać na dawnej bagatelizowane sprawy, naśladuje dorosłych (czasem będąc w tym bardzo zabawnym) ale jednocześnie w pewien sposób drwi z nich. Otwiera się przed nim świat – tajemniczy, przerażający, dziwny, jak w piosence Niemena. Zaczynają się pojawiać te pytania (hm, może ja za bardzo wierzę w inteligencję społeczeństwa?) - kim jestem?, jaki cel mam w życiu?; próba samookreślenia się, kształtowanie swojej samodzielnej tożsamości, tego, kim się jest, dokąd się zmierza, jaki ma się cel. No i jeszcze nie mogę zapomnieć o hormonach! Głupie hormony. Pomijając wszelkie trądziki, szybko przetłuszczające się włosy, przygody z makijażem u dziewcząt i golarką u chłopaków, płcie przeciwne – oczywiście nie interesują mnie przypadki homoseksualizmu, bo to kontrowersyjny temat-rzeka, którego się boję – zaczynają się przyciągać. Cóż, mało kto jest Romeem, a większość gimnazjalnych związków to po prostu zmiana statusu na Facebooku (generalizuję, ale co tam), co więcej - pewien znany mi chłopak swoją przygodę z pornografią rozpoczął w drugiej klasie podstawówki, natomiast pewna dziewczyna została mamą w szóstej, ale marzenie o tej drugiej połówce omija w tym wieku mało kogo. I cóż – problemy tylko czekają na okazję, szczerząc swoje wampirze ząbki i wymachując skórzanymi paskami (ponoć nie można bić dzieci, ale czasami wyjścia nie ma). To jednak nie wszystko. Bezcelowy pośpiech, kryzys wartości i dominująca samotność na Facebooku – by nie rzec w sieci – wiele wrażliwych, nastolatkowych doprowadza do depresji, samookaleczeń, samobójstw i przemocy, szczególnie że wielu ludzi ma straszliwe traumy z dzieciństwa, które, jak słusznie twierdził Freud, mają swoje konsekwencje w dalszym życiu. I często doprowadzają do tragedii. Do upadku z tego rozchwianego mostka, zanim człowiek zdąży dowlec się do dorosłości.

Miles to wycofany, nieco dziwny outsider (pasjonuje się znajdywaniem ostatnich słów różnych sławnych ludzi; to naprawdę, naprawdę dziwne, ale niezwykle interesujące, chyba mogłabym dorzucić do jego kolekcji parę rzeczy).  Rodzice posyłają go do szkoły z internatem, stawiając synka przed nowymi, nieznanymi wyznaniami. Przed brutalną, bezkompromisową rzeczywistością szkolnych struktur, bez limitowym alkoholom, bonusowymi kąpielami w jeziorku i miłością. A przynajmniej fascynacją, bo tak najtrafniej określić to, co Miles poczuł do tajemniczej Alaski (byli już ludzie nazywający się Europa, America, Azja; teraz czekam na dziewczynę o imieniu Sahara albo Australia). Dziewczyny, która pali, bo chce umrzeć. Dziewczyny, która kocha książki i seks. Dziewczyny fascynującej, innej niż wszystko innej. Dziewczyny z raną, która domaga się zaleczenia. Podążając za nią, Miles zacznie naprawdę dorastać, zadawać sobie trudne pytania, pozna smak pierwszej miłości – bynajmniej nie niewinnej – i prawdziwej przyjaźni. A także pozna zdecydowanie gorzki smak ludzkiej tragedii.

O Autorze słyszał każdy. Każdy. Nawet jeśli ktoś nie czytał Gwiazd naszych wina to z pewnością w ucho wpadła mu piosenka Eda Sheerana All Stars do filmu o tym samym tytule, która dryfowała sobie po toplistach na fali popularności genialnego I See Fire. Zresztą tamta książka to była książka! Z czystym sumieniem uznałam ją jaką najlepszą do tej pory przeczytaną młodzieżówkę, chociaż teraz, gdy na niemal każdym nastolatkowym chomiczku, blogasku i półeczce uśmiecha się twarzyczka Tris z Niezgdonej jako Hazel Grace, cała fascynacja mi przeszła. Przy historii miłosnej wszyscy zapominają, że to jest historia o raku, jak uważa mój mózg (chociaż nie wiem, czy słusznie). W każdym razie stwierdziłam, że z przyjemnością sięgnę po inne książki Autora, a może w końcu przekonam się do tych wszystkich powieści dla młodych ludzi, bo jakoś tak wstyd, kiedy mówię znajomym, że dużo czytam, a potem nie kojarzę kim, u licha, jest jakaś tam Alaska (stan w USA!). Zresztą po śmierci Augustusa (nie ma sensu tego ukrywać i tak wszyscy są źli, bo każdy myślał, że to Hazel umrze) byłam gotowa sięgnąć po jakąś książkę pisarza na ślepo i wybór padł na tę. Ktoś porównał powieść do Buszującego w zbożu i wiedziałam, że ją przeczytam. Tak więc wypożyczyłam książkę z biblioteki i zaczęłam, pewnego leniwego popołudnia, czytać. Zaskoczenie, rozczarowanie? Hm. Hm, hm.

Z wiekiem robię się coraz bardziej subiektywna, widzę to. A może jestem jedną z tych zadufanych blogerek, które myślą, że wiedzą wszystko? Boże, jeśli widzisz, dlaczego nie grzmisz? Ale co zrobię - ta książka po prostu mi nie leży, bo chociaż powinnam rozumieć bohatera, ostatecznie nie ma między nami jakiejś makabrycznej różnicy wieku i jestem osobą otwartą i tolerancyjną. Primo, nigdy nie uczyłam się w szkole z internatem, nie wiem, jak tam jest. I do alkoholu, papierosów i nieposłuszeństwa jakoś mnie nie ciągnie. Bo nie. Secundo, nigdy nie byłam na koloniach i chociaż pruderyjna za bardzo nie jestem, wybryki Alaski z chłopakami i tak w ogóle jakoś mnie zdziwiły, jak zresztą te wszystkie szesnastolatki z paranormal romance, które obmyślają szczegóły swojego pierwszego razu. Po prostu jakoś to mnie nie kręci i moich znajomych też nie, co udowadnia, że nie wszyscy młodzi ludzie tacy są. Dlatego dużo scen z książki po prostu mnie zdziwiło. Nie dałoby się inaczej opowiedzieć tej historii? Naprawdę? Cóż, może wtedy chociaż polubiłabym bohaterów (ale o tym później), bo gdybym ich spotkała teraz, ciężko byłoby mi się z nimi zaprzyjaźnić. Ale to tylko takie moje tam wynurzenia. Lolita Nabokova (czy choćby wspominany wyżej klasyczny już Buszujący w zbożu, który powinien zastąpić w szkolnych lekturach Syzyfowe Prace) to o wiele bardziej kontrowersyjna opowieść, ale trzeba być ślepym czy coś, żeby nie wiedzieć, że to arcydzieło literatury jest.

Lubię sposób, w jaki Wydawnictwo oprawia książki pisarza. Sama nie mam żadnej, ale z pewnością taka dość jedolita seria musi naprawdę ładnie prezentować się na półce. Chociaż tak naprawdę zachwyciła mnie tylko okładka Gwiazd naszych wina i kilka z tych nowych, które niedawno wydano – tu ilustracja jest... jakaś taka. Pomarańcz i biel razem pięknie wyglądają to prawda, ale z samym obrazkiem mam jakiś problem. Czarny szkic twarzy Alaski na pomarańczowym tle wygląda ładnie i w ogóle, ale to ciemnopomarańczowe coś (co to jest w ogóle? W przypływie sarkastycznego humoru i wyobraźni pomyślałam, że to strach na wróble)? Sylwetka Milesa, tak? A może jego cień? Niefajnie to wygląda. Tak naciapane. Zniszczony minimalizm i tak dalej. Chociaż w pozostałej części okładki jest już lepiej, Wydawca oszczędził czytelnikom stu dziesięciu recenzji i rekomendacji, ograniczywszy się do jednego, jakże mocnego zdania pod tytułem, który z kolei znajduje się pod owym nieszczęsnym obrazkiem – wyżej jest już tylko nazwisko Autora. Słowem, wszystko gra oprócz tego szczegółu, ale ponieważ grzbiet ładnie prezentuje się na półce, a książka przyciąga samym kolorem obwoluty i nazwiskiem, więc w sumie nie trzeba było się az tak bardzo wysilać.  Chociaż gdyby nie ten mały dysonans, chociaż patrzyłoby się miło na tę książkę.

Już gdzieś przy dwudziestej stronie przeżyłam rozczarowanie. Powieść ma tyle z Buszującym w zbożu co ja z fizyką kwantową. No dobrze, przesadzam. Były przekleństwa, a sam opis nieco przypominał ową książkę. Ale wydaje mi się, że to nie ta liga – nie ma pewnego artyzmu, intensywności, owych ciekawych, interpretacyjnych smaczków, niezwykłej głębi i oczywiście tego, co wiąże się z tytułem. Chyba że pisarz postanowił stworzyć wersję light, to jednak jest taką zbrodnią, że umówmy się, że o tej inspiracji nie było mowy, dobrze? W każdym razie powieść pełna jest odliczania jak w moim ulubionym GONE (kiedyś dokończę tę serię!) również do czegoś, o czym nie mamy pojęcia i dowiadujemy się dopiero na końcu, co chyba miało podnieść ciśnienie czytelnika. Poza tym nic się nie dzieje. Miles idzie do nowej szkoły, poznaje kolegów, ląduje w jeziorku, pije, pali, uczy się, zadurza się Alasce, wyrządza różne psoty nauczycielom i tak dalej. Akcja nabiera tempa dopiero na końcu, jednak rozwiązanie zagadki jest cokolwiek bolesne i mało szokujące, bo pisarz tak zaciekawił, że czytelnik spodziewał się wszystkiego... a przynajmniej czegoś w rodzaju tajemnicy z Jane Eyre. Można by powiedzieć, że życie, nic więcej, ale momentami cała trauma Alaski wydaje się szyta grubymi nićmi i naciągana, zakończenie jej wątku jakieś niedopracowane, chociaż Autor udaje, że nie chce ujawniać całej prawdy. A już myślałam, że będzie lepiej! Bo jak długo można czytać dialogi pijanych bohaterów? Miałkie rozważania pretendujące do filozofii? Kolejne rozdziały zapełnione byle czym, byle dalej i byle się coś działo, nic niewnoszące do powieści i do ostatecznego zakończenia. Owszem, są i lepsze sceny, z Alaską stylizowaną na jakąś wielką femme fatale, może nawet boginię, pewien dialog, który wyjaśnia niektóre jej motywy, ale zaraz znów jest nudo, kontrowersyjnie i ponoć prawdziwie. A czasem nawet romantycznie, co Autor usiłuje zakryć młodzieżowym stylem i kolejnym żartem. Ale tak naprawdę to kolejna książka o niczym, ciężko mi cokolwiek jeszcze napisać, wyłuskać z pamięci jakiś element, który może tam tkwi. Ale nic. No to przechodzimy dalej.

W Gwiazd naszych wina – bo, jak widać, nie mogę przestać porównywać tych dwóch książek – bardzo podobał mi się styl pisarza. Nie był pretensjonalny, bo nie użalał się nad bohaterami, za to żartował tyle, w jakim stopniu pozwalał mu humor. No ale to, jak mi się wydaje, najlepsza książka Autora, a nie debiut, cóż. Bo tu nie jest kolorowo, chociaż Autor – i owszem – się stara. Chociaż samo imię bohaterki, z czego wynika ta bardzo sentymentalna dwuznaczność w tytule. Albo zabawne przezwiska, jak Kula i cały język dialogów, gdzie pisarz powrzucał sucharów do oporu, mieszając z młodzieżową gwarą, o dziwo niezniszczoną przez tłumacza (zresztą chwała Panu za tłumaczenie tytułu!) bądź całkowicie przystosowaną do warunków polskich, bo kilka wyrażeń brzmiało nadzwyczaj znajomo. Fakt, dzięki niesamowicie lekkiemu stylowi i zupełnie nieskomplikowanemu słownictwu czyta się bardzo szybko – ot, pozycja na jeden dzień, jak wiele, wiele innych; może to i dobrze, bo nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby język w jakiś sposób był skomplikowany bądź ciężki – czytać w takim stylu o tym, o czym jest ta książka (czyli o niczym) byłoby torturą równą wyrywaniu zęba, nie przeczytałabym więc książki do końca. Nie ma tu plastycznych opisów, sensualnych wrażeń i refleksów, jakie powinny – przynajmniej według mnie – owijać Alaskę i zawsze jej towarzyszyć (nie mówiąc o aurze tajemniczości i pewnego rodzaju bólu) ani niczego, co w jakiś sposób mogłoby rozproszyć uwagę czytelnika czy zanudzić opisem czegoś. Pisarz postawił na akcję, której nie ma, opisując lekkim, prostym językiem bezsensowne dysputy Milesa i w końcu wyszedł mu męczący, niemożliwie lekki zapis jakiegoś czasu jakiegoś nastolatka w jakiejś szkole, niezbyt mądry i ciekawy, ale wystarczający dla nastoletnich odbiorców. Dla mnie brzmiało to jak rozwodzenie się nad niczym, szczególnie, że kiedy coś stało się Alasce, czyli w najciekawszych partiach książki, pisarz i jego język gonili własnego twora. Hm! To naprawdę nie gra. I tak – na korzyść Autora – przemilczam, że był sentymentalny. I to jeszcze jak! Ja jestem czujnikiem na sentymentalizm, niezwykle wrażliwym. A tu taki pretensjonalności, szczególnie na końcu, no bo tak, bo biedna Alaska. Bardzo biedna. Ale żeby od razu tak? Musiałam jeszcze raz upewnić się, czy czytam książkę Autora Gwiazd naszych wina, w której to powieści pisarz nie tracił nawet rezonu przy scenie pogrzebu. Hm, nazwisko to same. Dziwne!

Jak już zostało to powiedziane kilometr wyżej, Miles jest outsiderem. Trochę dziwakiem. I już myślałam, że się zaprzyjaźnimy, a nawet wymienimy ostatnimi słowami różnych sławnych ludzi. On wolał jednak Alaskę. Jak można być tak naiwnym? Wpływowym? Denerwował mnie ten chłopak. Ba! Chłopak! Żeby nie obrazić żadnego homoseksualisty, nie nazwę go ciotą. Ale biednym, zagubionym dzieckiem już tak. I źle skonstruowaną postacią również. Oczywiście, poza tym, że zabrakło jakiejś iskry życia, czegoś  autentycznego, Miles posiada niedopracowane dziury w charakterze, owe irytujące białe plamy, o których pisarze myślą, że pogłębią w ten sposób opisywane przez siebie postacie i jest mdły. Taki jakiś niewydarzony, bez jakiś wyraźniejszych emocji, bez większych pragnień (oprócz Alaski) i dążeń co jest przykładem tego, że nie można upychać do swojego bohatera dwóch tysięcy piętnastu cech, bo wtedy będzie skrajnie nieautentyczny i sztuczny, taki wyphotoshopowany do oporu – jestem ciekawa także, czy trzeba być bohaterem tej książki, żeby mimo niemal ciągłego kaca mieć dobrą średnią. Hm. A z takim Milesem to nie sposób się zaprzyjaźnić, nawet gdyby nie postępował jak anioł, bo – słowo honoru – nawet po przeczytaniu tej książki nic a nic o nim nie wiem.

A Alaska? Kiedy przeczytałam opis, spodziewałam się czegoś więcej. Zresztą ja zawsze zbyt dużo się spodziewam i to chyba jest błąd. Chciałam tajemniczej, owiniętej czymś intrygującym postaci. Prawdziwie fascynującej. Dostałam młodą samobójczynię, która pali, bo chce umrzeć (wyjątkowo okrutna śmierć ten rak płuc), ma chłopaka, ale nie przeszkadza jej to flirtować z Milesem. Jedynie jej historia ratuje całą książkę. Gdyby ... gdby Autor pokusił się o bardziej wielowymiarowe przedstawienie postaci, dodał do obrazu nieco światłocieni, mogłabym nazwać Alaskę nawet postacią tragiczną. A miał szansę tak zrobić, naprawdę – choćby nieco odważniej i głębiej pociągnąć niektóre wątki, być może wydobyć zabłąkane cechy bohaterki, wykorzystać zmarnowany przecież potencjał tej postaci, stworzyć kogoś ciekawszego od bardzo wiarygodnej i sympatycznej, ale przecież przeciętnej Hazel Grace; dziewczynę-tajemnicę, dziewczynę-zagadkę. Oczywiście nie śmiem marzyć o tym, co by się stało, gdyby Autor jeszcze bardziej wyeksponował jej niewątpliwie cierpienie, nie zanurzając ją przy tym w otchłań typowej, narzekającej na każdym kroku Mary Sue. Nawet przebaczyłabym jej to, że nie miała zbytnio skomplikowanych zasad moralnych, naprawdę. Ale moje marzenia są tak samo nierealne, jak reszta bohaterów powieści – galeria person bladych, nudnych, po przeczytaniu szybko znikających z mojej pamięci i serca, tak pełnego innych, znacznie lepszych postaci, które – co tu ukrywać – stanowią sporą część mojego świata. Nauczycieli (biedni, biedni ci nauczyciele!) i innych, poza Alaską, kolegów i znajomych Milesa znam tylko wyrywkowo. I choć czytałam zaledwie pięć miesięcy temu, nie pamiętam już kto, jak, z kim i dlaczego. Wryło mi się w pamięć, że z pewnością nie byli ciekawymi postaciami, wręcz przeciwnie, nie mówiąc o technicznej stronie ich osobowości, istnieli tam chyba dlatego, żeby powieść była dłuższa. W każdym razie nie wiem. Kiedy wysilam mój zmęczony całym dniem mózg, przypominam sobie tylko białe kartki papieru książki. Żadnych twarzy. Żadnego życia.

Trzeba jednak przyznać, że powieść czegoś mnie nauczyła. Wiedzieliście, że John F. Kennedy widząc w Dallas wiwatujące na jego cześć tłumy, powiedział, że to miasto go kocha i zaraz został zabity? Ha, nie wiedziałam tego, ale dzięki Milesowi – właściwie Autorowi – teraz to wiem. Pamiętam to bardziej niż fabułę, której sens zgubił mi się jakoś w połowie. Czego chce ta Alaska? Czego chce Miles? Jakoś podświadomie, chociaż są kiepscy, bohaterowie szukają czegoś, ale sam Autor nie wie czego. Może tożsamości? Może jakichś jasnych, określonych zasad, według których mają żyć? O sposób poradzenia sobie z życiem? A może ja po prostu znów nadinterpretuję, bo już tak mam i jestem głupia? Może nie chodzi o nic głębokiego, tylko o dobrą rozrywkę, o to, że Alaskę dogoniły demony dzieciństwa? Jeśli tak, to ja już nie wiem. Bo nawet rozrywka przednia nie jest, poza tym, że znika z głowy niemal tak szybko, jak została przeczytana. A może to nieświadomie namalowany obraz dzisiejszych nastolatków, rozpaczliwie zagubionych w życiu, szukających własnej tożsamości? Hm! No to ja życzę im, żeby ją znaleźli i nie wodzili mnie na pokuszenie czytania takich książek.

Tytuł: „Szukając Alaski” 
Autor: John Green

Moja ocena: 1/10 

15 komentarzy :

  1. A ja jestem masochistką, bo jakoś chcę przeczytać tę książkę. Z ciekawości :)

    Johna Greena czytałam "Gwiazd naszych wina", którym tak jak ty się zachwyciłam, oraz "Will Grayson, Will Grayson" napisane wspólnie z Davidem Levithanem (jeśli boisz się tematu homoseksualizmu, tak jak ja, to nie sięgaj po tę książkę) i moje odczucia były podobne do twoich: czy to ten sam autor? I wiem, że w drugim przypadku było ich dwóch, ale podobno podzielili się bohaterami, więc łatwo oddzielić robotę obu pisarzy. I z recenzji innych jasno wynika, że jeśli coś Greena, to tylko GNW niestety... :\

    OdpowiedzUsuń
  2. Green'a przeczytałam tylko "Gwiazd naszych wina" (swoją drogą też szału nie było, wyróżniła się jedynie tym, że choroba była pobocznym tematem) i "Papierowe miasta" (średnio udane) Reszty przeczytać nie planuję, ale słyszałam, że "Will Grayson, Will Grayson" jest dużo gorsze, więc lepiej nie czytaj, bo ci skali zabraknie ;D

    Pozdrawiam
    blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Cóż, po twojej dłuuuugiej recenzji sama dokładnie nie wiem, co powiedzieć. Co do okładki - to chyba na serio ptak na wróble. Bo chyba nie człowiek?

    Gwiazd naszych wina kocham, uwielbiam i miłuję. Papierowe miasta również pokochałam, ale zupełnie inaczej, w końcu to dwie różne powieści. A szukając alaski? Sama już w sumie nie wiem, czytałam je jakoś pod koniec w 2013, ale mimo wszystko mi się podobały. Chcę jednak odświeżyć sobie opinię i przeczytać po raz kolejny historię Milesa.
    Fabuła i bohaterowie moim zdaniem nie byli aż tak źli, jak piszesz, ale co do Alaski, to się z tobą zgadzam. Niby dziewczyna w porządku, ale też bez żadnego szału, nie wspominając już o tym, że mogłabym ją jako tako polubić.

    Co do reszty dzieł Greena - czterech liter nie porywają, nawet nie zamierzam ich czytać, uważam, że autor napisał trzy dobre dzieła i na tym koniec. Ale też nie można zapomnieć o tym, że Szukając A. to jedna z pierwszych jego książek, jak nie pierwsza.

    OdpowiedzUsuń
  4. Według mnie Green cierpi na przerost ego, za dużo jest w jego książkach formy, za mało treści. W dodatku jest banalny i schematyczny. Co prawda tej książki nie czytałam, ale resztę jego twórczości tak - i o ile GNW były całkiem fajne a PM nawet znośne - to reszta, tragicznie nudna.

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozczarowała mnie ta książka, spodziewałam się czegoś więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie, no! Następna książka, która jest okropna, a ja chcę ją przeczytać... xD Nie wiem, dlaczego, ale nie lubię twórczości Johna Greena, choć (wiem, to głupie) przeczytałam tylko "Gwiazd naszych wina". Ta książka... Ja wiem, że ona porusza ważne tematy i w ogóle, ale jakoś nie zachwycam się nią. To głównie przez Augustusa (takiego idealnego chłopaka) i przewidywalny jego związek z Hazel. Jednak postanowiłam sięgnąć po jakąś inną książkę tego autora; i tak usłyszałam o tematyce "Szukając Alaski". Chyba mam naukę na przyszłość: nie pytać o zdanie na temat książki fanów danego pisarza. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytałam i przypadła mi do gustu.
    Pozdrawiam.
    http://miedzy--stronami.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Jeden na dziesięć, no, tego się nie spodziewałam. Ale narobiłaś mi większy jeszcze apetyt na Greena. Wcześniej chciałam przeczytać, żeby skonfrontować mit z rzeczywistością, wiedząc, że to, że wszyscy polecają, wynika raczej z marketingu. Teraz chcę przeczytać, bo wysoce prawdopodobne, że mam rację. ^ ^
    Napisałaś: "Już nie dziecko, ale i nie dorosły; nastolatkowie przeżywają dorosłe problemy na swój – raczej dziecinny – sposób [...]" - i bardzo mi to przypadło do gustu. Trafiasz w samo sedno, rewelacja.
    I też mi się podobają okładki tych książek, ale co z resztą? To się okaże.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  9. Zaskoczę, ale nie przeczytałam żadnej książki Greena. Dlaczego? Ponieważ obejrzałam (nawet kupiłam na DVD) Gwiazd naszych wina i... nie zakochałam się. Liczyłam na gwiazdkę z nieba a dostałam zwykłą młodzieżówkę, poruszającą w sposób optymistyczny kwestię ludzi chorych.
    I jakoś tak własnie przez to... nie potrafię się zmusić do jego książek. Widuję co i raz okładki jego książek, czytam recenzję długie i krótkie, ale nie, po prostu nie czuję wewnętrznych chęci. Tak wyszło i tyle...
    Czytając twoją opinię, widzę, że nie ma co się zmuszać do jego książek ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Na chwile obecną dałam sobie spokój z twórczością tego pisarza.

    OdpowiedzUsuń
  11. Wow, ale niska ocena! Nie spodziewałam się tego, bo książka tra wszystkim się podoba i koniec kropka. Miałam na nią wielką ochotę, ale teraz chyba nieco przystopuję mój zapał i sięgnę po coś lepszego.
    http://gabrysiekrecenzuje.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  12. uwielbiam Twoje recenzje, są świetne :) ja obecnie czytam Małego Księcia ;P

    Malinowe Ciasteczka

    OdpowiedzUsuń
  13. Cóż... Do tej pory nie czytałam ani jednej książki tego autora, chociaż "Gwiazd naszych wina" leży sobie już na półce i cierpliwie czeka na swoją kolej. Do powyższej - nawet nie miałam zamiaru podchodzić w najbliższym czasie, ale może kiedyś sięgnę by przekonać się jakie na mnie wywrze wrażenie. ;)
    Pozdrawiam
    A.

    http://chaosmysli.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  14. Tak samo jak ty po przeczytaniu "Gwiazd naszych wina" postanowiłam sięgnąć po coś innego autorstwa Johna Greena. Niestety również padło na "Szukając Alaskę". Pomęczyłam się z nią około miesiąca, próbując się jakoś wkręcić i przekonać do niej, jednak nie byłam w stanie. Poddałam się, ale mimo to postanowiłam, że choć ta książka bardzo zraziła mnie do Greena to dałam mu jeszcze jedną szansę. I tak w ekspresowym tempie pochłonęłam "19 razy Katherine" oraz "Papierowe miasta", które z całego serca polecam ;)
    Zawsze jestem pełna podziwu twoich recenzji, ponieważ sama w życiu jeszcze nie napisałam ani jednej tak bardzo rozbudowanej.
    recenzje-starlight.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  15. Ja jeszcze nie przeczytałam, żadnej książki autora, ale planuję to zmienić. Niemniej jednak wiem, że do "Szukając Alaski" na pewno nie zajrzę ;)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!