wtorek, 17 maja 2016

Nowoczesny Wołodyjowski. Recenzja książki




Wczoraj robiłam porządek w zalegających w moim pokoju papierach i szpargałach, które – przyznaję się bez bicia – od czasu Wielkanocy zdążyły się pokryć miękką, szarawą warstewką kurzu. Wśród milionów notatek, bazgrołów, jakiś dokumentów i mnóstwa innych, zupełnie niepotrzebnych rzeczy, w pudle pełnym paragonów i katalogów, znalazłam album ze zdjęciami z dzieciństwa. Choć rzadko poddaję się tej błogiej, sentymentalnej fali wspomnień, bo będąc przez większość życia wymęczonym zombie na kofeinowym haju i witaminach ciężko sobie coś przypomnieć, nie mówiąc o czymś naprawdę miłym. Po sprzątaniu usiadłam więc z kubkiem herbacianej mieszanki i zajęłam się przeglądaniem albumu, który zaszokował mnie od pierwszych stron. Mała (jak zwykle blada) Kylie z grubą encyklopedią w ręce. Kylie na wakacjach. No i sześcioletnia Kylie wyprężona na baczność, z poważną miną salutująca Mamie, która robiła tamto zdjęcie. Zdjęcie z czasów, w których jeśli ktoś zapytał mnie, kim chciałabym być, odpowiadałam, że oczywiście oficerem. Z czasów, w których zamiast bawić się Barbie przeglądałam książki o czołgach i mnóstwo godzin spędzałam na  patrzeniu się na kuzyna, który sklejał niszczyciele i torpedowce z czasów wojny na Pacyfiku. Te wspomnienia zasmuciły mnie tak bardzo, że rozbolała mnie głowa i musiałam wspomóc się kolejną kawą. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że chociaż raczej nigdy nie zostanę żołnierzem, to zawsze mam historię, pełną przecież krwi, flaków i wszelkiego rodzaju wojen; historię, dzięki której mogę chociaż wyobrazić sobie to, czego może nigdy nie doświadczę. 





Już od początku mojej fascynacji tym, co działo się w przeszłości, wiedziałam, że łamię pewien stereotyp – historyk czy żołnierz to zawody tradycyjnie wykonywane przez mężczyzn. Ba, gdyby oględnie przyjrzeć się historii, wydawałoby się – ku złości wszystkich feministek świata – że to od zawsze tworzyli ją mężczyźni. Królowie, wodzowie, cesarze, prezydenci, Jezus, Mahomet i Mojżesz. Poza takimi osobowościami jak Estera, Judyta, Kleopatra, Joanna d’Arc, królowe Melisanda Jerozolimska, Elżbieta i Wiktoria czy Bona, kobiety wydawały się zawsze tylko dodatkiem, ozdobą czy jaśniejszą stroną historii. Stroną nie mającą znaczącego wpływu na wielką politykę, w rzeczywistości będącą okrutną rozgrywką o władzę, dominację czy przetrwanie, a to właśnie rozumie się pod pojęciem historia. A przynajmniej tak było w poprzednich wiekach, kiedy badacze trzymali się sztywnych ram konwenansów społecznych, które uległy przeobrażeniu dopiero niedawno i dzięki temu można było odkryć kobiecą historię światu, jak to uczyniła Autorka książki o wielkich kobietach krucjat: wspomnianej już Melisandzie, Agnieszce de Courtenay, Sybilli czy nieszczęśliwej Izabeli. Ale krucjaty to krucjaty, a przecież nasza własna historia obfitowała w wiele kobiet, o których grzech nie wspomnieć, a może i napisać książkę, co wielu polskich pisarzy zaczyna dostrzegać. Elżbieta Cherezińska wybrała ostatnie lata rozbicia dzielnicowego, a Autor (!) tej książki postanowił zmierzyć się z końcówką XVII wieku – okresem tragicznym, opisanym już wcześniej przez Sienkiewicza w Panu Wołodyjowskim. Tylko zamiast polskiej szlachty z pogranicza Rzeczpospolitej tutaj śledzimy losy największych ludzi tamtej epoki… a właściwie ich żon i wielu innych kobiet, które miały większy wpływ na dzieje, niż byśmy przypuszczali. 

Maria Kazimiera Sobieska [źródło]
Z pewnością głównym wątkiem książki jest – ile razy już to przerabialiśmy – rozgrywka o władzę i, co za tym idzie, ocalenie Rzeczpospolitej od najazdu tureckiego oraz nieudolnego króla, Michała Korybuta Wiśniowieckiego, który nie potrafi rządzić osłabionym przez wojny i pogrążającym się w anarchii krajem. I chociaż wydawałoby się, że głównymi graczami są nieszczęsny syn księcia Jaremy i Gryzeldy z Zamoyskich (nie bez przyczyny zwanej wilczycą z Zamościa) nad którym ciąży grzech infamii, oraz hetman Sobieski, to za nimi stoją wpływowe kobiety, często bardziej okrutne od współmałżonków. One nie zawahają się przed żadnym nieczystym zagraniem – skrytobójstwo, trucizna ukryta pod gorsetem i na kartach książki, a nawet wykorzystanie własnego ciała. Mężczyźni są pionkami, tak jak Michał Korybut, który z zasady nie wiedział nic o planach matki i żony, poświęcając czas dla następnego kochanka. Ba! Dość by wspomnieć o Marii Kazimierze d’Arquien, czyli Marysieńce, ukochanej Jana Sobieskiego, ale najskuteczniejszym szpiegiem i agentem do zadań specjalnych jest kobieta, która z pewnością przypadnie do gustu męskiej części fanów Lary Croft i Tomb Rider. A wszystko to w historycznej otoczce z rekwizytami charakterystycznymi dla szlacheckiej Polski i eleganckim, smakowicie grubym wydaniu, które doskonale wygląda na półce. Czego chcieć więcej? 




To była miłość od pierwszego wejrzenia. Aż za bardzo przypominała moją ukochaną Trylogię Sienkiewicza, żeby się w niej nie zakochać. Poza tym ociekająca krwią okładka, szachy, tytuł i opis sprawiły, że byłam pewna co do tego, że jeśli wnętrze spełni moje oczekiwania, Zagłoba, Wołodyjowski i reszta ekipy będą mieli poważną konkurencję (chociaż opowieść Sienkiewicza zajmuje kawał mojego serca). I, ponieważ nie będzie to dzieło ku pokrzepieniu serc, a raczej ku rozrywce, miałam nadzieję, że nie skończy się tak źle jak arcydzieło XIX-wiecznego pisarza. Zresztą uwielbiam szpiegów, agentów i zakulisowe machinacje same w sobie, bo inaczej nie oglądałabym House of Cards i dostawała hiperwentylancji na widok jakichkolwiek Królów Przeklętych. Poza tym nie ukrywam, że tęskno mi jest do ostatniego tomu piastowskiej trylogii pani Chrezińskiej i każda fascynująca cegła skróci mi czas oczekiwania. Szczególnie taka cegła, która zapowiadała się na naprawdę ciekawą i wciągającą, a przede wszystkim stanowiącą pewne novum w polskim powieściopisarstwie historycznym. Kto wie, pomyślałam, przeglądając książkę po wyjęciu z jej z paczki, może to nawet nowa, nowoczesna Trylogia? Albo jeszcze jedna polska wersja Pieśni Lodu i Ognia? Szczerze mówiąc, miałam ochotę na skrzyżowanie obu. 

Eleonora, żona Wiśniowieckiego [źródło]
Okładka jest dużym atutem książki, chociaż myślę, że po trochu zdradza jej treść. Zakrwawiona szachownica (poniekąd zostało to dobrze pomyślane, bo pasuje do tytułu – gambit hetmański to jeden z zamkniętych otwarć szachowych, co w przypadku tej konkretnej książki nabiera podwójnego znaczenia) i kobieta we wspaniałej, obszywanej futrem sukni, ze złośliwym uśmieszkiem na krwistoczerwonych ustach przestawiająca biały pionek. Całość trochę przypomina plamy krwi na okładkach poszczególnych części Królów Przeklętych, ale przyjmijmy, że to dość analogiczne powieści, więc to po prostu moje skojarzenia. Poniżej ciekawą czcionką wypisano tytuł i mniejszą – brawo – imię i nazwisko Autora. Drobną, białą czcionką, która zapewne stanie się nocnym koszmarem niejednego okularnika, dopisano jeszcze wyjaśnienie do tytułu i grafiki – moim zdaniem niepotrzebnie, bo szerzej na ten temat napisano na blurbie, a zresztą myślę, że okładka powinna być tylko delikatną aluzją do treści książki, pozostawiając treść otoczoną tajemnicą aż do tego wspaniałego momentu, w którym siadamy i zaczynamy czytać. Blurb na szczęście jest dość enigmatyczny, streszcza całość w ogólnikach, chociaż entuzjastyczna recenzja pod opisem wydawnictwa i tą pomysłową, barokową przedziałką wymienia kilka kolejnych informacji – wątków, które wolałabym odkryć sama. No ale blurb jest tylko dla kozaków (jeśli wiecie, o których mi chodzi), których gabaryty książki przerażają. W każdym razie kiedy próbuję go czytać, moje zmęczone, spuchnięte od uczulenia ślepia zaczynają się plątać, a białe, cienkie literki złośliwie wirują mi przed oczami. Koszmar. Dobrze że całość świetnie wygląda na półce, wśród innych cegieł, wyróżniając się czerwonym, lekko przybrudzonym grzbietem, na którym zmieścił się tytuł, imię i nazwisko Autora oraz grafika przedstawiająca orła w koronie, która będzie otwierać kolejne rozdziały - mała rzecz, a cieszy. Gdyby jeszcze nie było tej czcionki, powiedziałabym, że oprawa jest elegancka, gustowna i minimalistyczna, co w moim słowniku oznacza okładkę prawie idealną. Tak czy siak, wygląda atrakcyjnie, a w księgarni z pewnością przyciągnie wzrok potencjalnego czytelnika nie tylko wyjątkowymi gabarytami, ale i kobietą, zapraszającą do niebezpiecznej gry o władzę. Tylko kim ona jest? Marysieńką, Eleonorą, Katarzyną, Klarą czy Charlottą? A może nawet Gryzeldą? Ciekawe… 




Ogromną zaletą tomu jest fakt, że zostały w nim umieszczone od razu wszystkie trzy powieści. To dobre rozwiązanie w przypadku książek, które cały czas podtrzymują czytelnika w niepewności i w których dużo się dzieje (najlepszym przykładem jest mój ukochany Władca Pierścieni), a przy okazji tworzą razem apetyczną cegłę, w dodatku wizualnie atrakcyjną. Zamiast czytać całość po kawałku, można wszystko połknąć za jednym razem…. Tak, przy odpowiedniej dawce kofeiny jest to możliwe, ale nawet ja bałam się eksperymentować. W każdym razie dla książkofila jest to rozwiązanie idealne. O ile, oczywiście, książka jest na tyle dobra, żeby przebrnąć przez całe tysiąc stron. 

Gryzelda Wiśniowiecka [źródło]
Zgodnie ze wszystkimi prawidłami gatunku, fabuła jest jedną z tych, w których ciągle coś się dzieje i nie ma miejsca na nudne, statyczne wątki i niepotrzebne fragmenty. Autor trzyma Czytelnika w napięciu o życie ulubionych bohaterów, zmuszając do wstrzymania na chwilę oddechu (tyle że trzeba zdecydować, po której stronie jesteśmy), chociaż i tak wszyscy, którzy mniej więcej orientują się w historycznych niuansach, znają ich dalsze losy; nie mówiąc już o zaskakiwaniu Czytelnika tam, gdzie myśli, że wie, jak potoczy się dalsza akcja. Najlepszym przykładem są losy Bogusława Tynera, które – ku mojemu szczęściu, bo wbrew pozorom nie lubię się kolejny raz dowiadywać, że jestem wróżbitą Maciejem, a przynajmniej nie w stopniu, w jakim przypuszczałam  - momentami naprawdę mnie zaskakiwały, a przynajmniej trzymały w napięciu do ostatniej strony. Chociaż końcówkę przeczytałam dwa razy, bo nie mogłam uwierzyć, że wszystko kończy się w ten sposób. W ten straszny sposób. Trudno pisząc o tej książce nie porównać ją do Trylogii Sienkiewicza tak więc dziwiąc się samej sobie mogę powiedzieć, że patrząc z tej perspektywy niesprawiedliwe zakończenie Pana Wołodyjowskiego rozumiem, dlaczego Mistrz tak to rozegrał. Najbardziej wybuchowa w karierze Heńka i łamiąca moje serce końcówka wydaje się bardziej sensowna niż książka w stylu Gry o Tron , w której ostatnie strony to łzawy, cukierkowy romans. No dobrze, ale nie mam zamiaru rzucać tu spoilerami jak ziemniakami, skoro na ogół książka wyrabiała na ostrych zakrętach fabularnych i było bardzo miło, jak w tych filmach akcji, w których chodzi tylko o dobrą rozrywkę. Bo poza bezwzględnymi kobietami, starciami szpiegów i agentów, kolejnymi intrygami przeplatanymi gęsto scenami erotycznymi (czyli wszystkim tym, za co w nowoczesnym pisarstwie uważa się wielką politykę historii) nie ma tu naprawdę nic. Autor nawet nie próbuje udawać, że podaje Czytelnikom coś więcej niż wciągającą opowieść podmalowaną historycznym kolorytem i pikanterią szczegółów życia prywatnego postaci dobrze nam znanych. I absolutnie nie ma nic w tym złego, bo przez większość powieści mechanizmy fabularne działają dobrze, a nawet za dobrze – pozbawiona posmaku artyzmu książka wydaje się po prostu doskonale wykonanym produktem, który – owszem – spełnia swoje zadanie, ale pozostawia niedosyt. Bo i tempo jak z RPG, i to, co ludzie lubią najbardziej: intrygi, władza, pikantne plotki, miłość; o strzelaninach w siedemnastowiecznym stylu nie wspomnę. Niby to takie podobne do Dumasa i Sienkiewicza, ale jednak brakuje czegoś, co podwyższyłoby wartość artystyczną, nawet jeśli to tylko rozrywkowy, rubaszny postmodernizm w jego najczystszej postaci. 



Wiem, że to dość niedorzeczne, a ta bardziej racjonalna część mojego mózgu szepcze, że pewną klasyczną szlachetność trudno zachować przy czasami szokująco naturalistycznych prądach dzisiejszej literatury, szczególnie tej popularnej (tak, panie G.R.R Martinie, o pana książkach teraz mówię) i przypominającej literackie wersje choćby Szklanej Pułapki czy którejś części Tomb Rider, ale tej romantycznej jest jakoś pusto. Bez syna Tuchaj-beja, Basi z szablą i mokotowskiego dworku to nie ta sama zabawa, tak mówi. I jakoś konwencja obrana przez Autora mnie do siebie nie przekonała, również z powodów bardziej obiektywnych. Może przez skupienie się na akcji? Może przez kreację bohaterów, czym zajmę się teraz? Kreację nierówną, czasem za bardzo rozbudowaną, czasami niedopracowaną. Przede wszystkim spodobała mi się postać Tynera – taka prawdziwa, ludzka, wzbudzającą swoją historią współczucie czytelnika i – myślę – sympatią. Miał coś za uszami, to prawda, ale motywy jego wyborów zostały ciekawie i wiarygodnie zarysowane przez Autora, a koleje jego losu naprawdę mnie zainteresowały i wywoływały różne emocje. To trochę taki powieściowy Kmicic (ta scena z dwoma szablami… skąd ja to znam?) i to wywołało u mnie wielki entuzjazm, szczególnie, że Tyner z łatwością zaprzyjaźniłby się z nim; podobne doświadczenia i lekka tajemniczość obu panów sprawiłaby, że doskonale by się rozumieli. Obok Bogusława w moim rankingu ląduje księżna Gryzelda – nie tylko dlatego, że pisarz z zadziwiającą empatią i intuicją opisał jej stosunki z synem i motywy jej postępowania. A to nie było łatwe. Potężna, bezwzględna wilczyca z Zamościa, która stawała murem za swoim synem i dumnie pomagała mu dźwigać koronę; wewnątrz jednak bardzo krucha, złamana śmiercią legendarnego męża, chowająca urazy z przeszłości, wynikające z rodowej dumy i kręgosłupa moralnego, a przede wszystkim matka, darząca swojego synka (tfu!) bezgraniczną miłością. Ba, nawet bez tego zasługuje na szacunek, biorąc pod uwagę jej śmierć. Z jednej strony zastanawiałam się, czy Autor przypadkiem nie przesadził, ale z drugiej chciałoby się po prostu powiedzieć, że to życie. 

Jan III Sobieski według Jana Matejki [źródło]
Do pewnego momentu, będąc po stronie Sobieskich, lubiłam nawet Eleonorę, ale ostatecznie jej postać wydała mi się dość płaska i wyposażona w zaledwie kilka cech, kiedy można o wiele bardziej rozbudować, dodając książce stron, czym oczywiście nie pogardziłabym. Ten sam problem mam z Teofilą Zasławską, bo chociaż jej romans z młodym oficerem ubarwiał w pewien sposób książkę, nadając jej nieco subtelniejszego wyrazu (pomijając fakt, że mam słabość do młodych, przystojnych oficerów – wiadomo, za mundurem panny sznurem), to sama jej postać wydawała się nieco papierowa i stereotypowa. Tak samo jak dość pospiesznie zarysowana sylwetka Marysieńki Sobieskiej, której intrygi, choć naprawdę inteligentne, nie zostały podparte jakimś rysem charakterologicznym bohaterki. Owszem, czasami ma jakieś nikłe wyrzuty sumienia, ale giną one pod nawałem akcji i kolejnymi posunięciami pani hetmanowej, pozostawiając ją samą w cieniu swoich dokonań. To, że była ambitna, diabelsko sprytna i miała silny wpływ na męża nie wystarcza – zaczynałam książkę z nadzieją, że znacznie więcej będzie o niej z perspektywy prywatnej, a może i nawet wewnętrznej – nie ma przecież nic lepszego niż czytanie o przeżyciach postaci historycznych, które ożywają przed nami jak prawdziwi ludzie, z nienazwanymi lękami, pragnieniami i charakterem. A tu? Może jednak pisarz powinien był czasami zwolnić ze swojego szalonego tempa i pozwolić czytelnikom zajrzeć w głąb przeżyć swoich bohaterów? Przecież wiem, na przykładzie Bogusława, że radzi sobie z tym całkiem nieźle. Jednak popadanie w przeciwną skrajność też nie jest dla tej książki dobre – oto Charlotta Mesire, której skomplikowaną, tragiczną przeszłość musieliśmy poznać na początku. Czy to było konieczne? Bo mimo tego nie dowiedziałam się, dlaczego tak naprawdę Charlotta, mająca obiektywnie naprawdę silną psychikę, hart ducha i inne umiejętności pomocne w jej bezwzględnym świecie, nie opuściła Sobieskich, by żyć na własny rachunek. A bardzo mnie to interesowało, bo – zgodnie z prawdopodobieństwem psychologicznym – bohaterkę czasem nachodziły takie myśli. Zresztą tu, o dziwo, Autor chętnie zagłębia się w jej wnętrze, co nie wychodzi tak łatwo i zgrabnie jak przy Tynerze. Powodem jest fakt, że Charlotta naprawdę mało czuje. Psychopatka? Może. Ale w każdym człowieku jest coś, czego pisarz nie potrafił wydobyć, nawet szczegółowo rozpatrując przeszłość panny Mesire; coś, co mogłoby uczynić ją postacią żywą, ciekawą, godną współczucia czy po prostu taką, jakiej czytelnik kibicuje. Coś tu zresztą zalatuje schematami z gier komputerowych, szczególnie z wyżej wspomnianej Lary Croft – to ten sam typ niebezpiecznej femme fatale z nożem ukrytym pod suknią i trudną przeszłością, która jakoś nie wpływa na jej charakter i spłycone emocje. I nie żeby mi to nie pasowało, bo nawet po dwóch tomach jest znośnie. Tyle że po trzecim już nie. Bo Lara Croft i kolorowe, szybkie, ale w gruncie rzeczy płytkie gry RPG to nie jest to, czego na dłuższą metę można oczekiwać po powieści stricte historycznej, gdzie bardzo liczy się detal. Szczególnie jeśli lubi się barokowe, dopieszczone szczegóły i skręcające w stronę klasyki motywy. 


Jeśli mam być szczera to pisząc ten tekst, nie mogłam doczekać się tego akapitu. Choć nie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że epoka baroku to mój konik, bo od umiejętności chociażby historyka-hobbysty dzielą mnie lata świetlne, to zawsze miło zająć się tą strefą, dla której w ogóle przeczytałam książkę. Tu już od początku miałam różne wątpliwości, chyba nawet największe. Czy Autor wykaże się odpowiednią znajomością epoki? Mentalnością ludzi? Czy nie zagubi się w gąszczu nazwisk, dat, nazw miejscowości? Czy nie wyciągnie błędnych wniosków? A może będzie się opierał na fałszywych założeniach, albo na historii popularnej, takiej szkolnej, która daleka jest od wyników naukowych badań? To wszystko świadczy przecież o merytorycznym przegotowaniu pisarza, bo chociaż powieść to powieść, nie da się jej napisać bez naginania w rzeczywistości, co w publikacji akademickiej byłoby niewybaczalnym błędem, ale gaf też nie można strzelać. Chociażby dlatego, że zawsze znajdzie się taka Kylie, która odłoży książkę i już nigdy do niej nie wróci, kiedy Autor stwierdzi – na przykład – że I wojna światowa zaczęła się w 1939 roku (no dobra, przejaskrawiam, ale i tak trafiłam na niezłe kwiatki). Żyjemy w czasach Wikipedii i artykułów w popularnonaukowych gazetach, które chociaż często nie mylą się aż tak jak w powyższym przykładzie, jednak i tak nie wystarczają do napisania powieści. A przynajmniej dobrej pod tym względem powieści. Przyznam więc, że zaskoczenie było spore i pozytywne. Autor potrafi rozróżniać miecz od szabli (a także poszczególne jej gatunki), dość dobrze orientuje się w specyfice XVII-wiecznej polityki wschodniej i wojskowości, a na dodatek odnajduje się w zagadnieniach prawnych i społecznych Rzeczpospolitej. Dla wielu Czytelników ciekawostką i dobrym urozmaiceniem mogą być rzeczy, o jakich się niewiele wspomina w innych książkach tego typu: tortury, miejsce społeczności Żydowskiej i  zwykłego, żołnierskiego życia. Szkopuł tkwi gdzie indziej, a mianowicie w tworzeniu dużej części powieściowej rzeczywistości na podstawie ciekawostek, czy też mówiąc precyzyjniej, historycznych plotek. W poważnych książkach raczej nie będzie wątku domniemanego homoseksualizmu Wiśniowieckiego czy tak szerokich wpływów Marysieńki na męża. To trochę kontrowersyjna praktyka, zależy kto co lubi, ale łatwo można się na tym poślizgnąć (choć tutaj, na szczęście, niczego takiego nie było). Taka Cherezińska mogła dowolnie, oczywiście z zachowaniem związków przyczynowo-skutkowych, wypełniać dziury w historii końca rozbicia dzielnicowego, ale tutaj żadnych luk nie było, a wszystko musiało do siebie pasować. W dodatku – co jest raczej moim osobistym poglądem – wydaje mi się, że stawianie na pikantne, do końca niepotwierdzone ciekawostki, tudzież podwyższanie atrakcyjności książki dla zwykłego Kowalskiego, jest nieco pójściem na łatwiznę. Bo zawsze lepiej szanuje się porywającą fabułę osnutą wokół czasami nawet obiektywnie nieciekawych historii, prawda? 

Największym jednak minusem książki wydaje się być styl pisania Autora. Taktownie przemilczam fragmentaryczną archaizację tekstu na podstawowym, składniowym i fonetycznym poziomie, bo powieści (co było oczywiste niemal od początku) są skierowane do masowego odbiorcy i aspirują do bycia bestsellerem, co jak wiadomo nie pozwala na szaleństwa w tej materii. Żeby oszczędzić pisarzowi wstydu nie rozpisuję się także nad kuriozalnym w takim miejscu zwrotem taki mamy klimat, bo nawet jeśli zostało użyte to celowo, to szukanie analogii z XXI-wieczną Polską nie jest najlepszym pomysłem (ach te drogi!).  Jednak to nie jest najważniejsze – klimat epoki można poczuć w wielu innych aspektach, a z tym nie jest łatwo. Głównym zarzutem jest brak obrazowości, jakiejś harmonii pomiędzy słowami i zdaniami, melodii; zamiast tego mamy techniczne, niemal podręcznikowe pisanie z wyraźnymi brakami w słowniku (prawdopodobnie słyszeliście zgrzyt moich zębów, kiedy czytałam takie słowa jak ciecz w odniesieniu do krwi czy napojów, brr), co czasami mocno przeszkadza w płynnym czytaniu i sprawia, że wiele fragmentów staje się wyzutych z emocji, pozbawionych pozwalającej na wyobrażenie sobie wszystkiego jeszcze bardziej realistycznie plastyczności opisów, co prowadzi do zubożenia świata przedstawionego i rysunku psychologicznego bohaterów. Przede wszystkim jednak ciężko jest czytać i delektować się lekturą – co dla mnie było bardzo ważne; uwielbiam delektować się książkami historycznymi jak ciastem, kawą czy kakao – kiedy co kilka zdań Autor wrzuca słowo-igłę, czy też słowo-pułapkę, które kompletnie nie pasuje do tych wokół, psując całą melodykę i wytrącając czytelnika ze swoistego książkowego transu. Mimo że znajdą się fragmenty, za które trzeba pisarza pochwalić, jak choćby scena śmierci księżnej Gryzeldy – dynamiczna, pełna uczuć, prawdziwie przerażająca. Niestety, żeby książka była dobra, musi trzymać równy poziom, także w tych bardziej statycznych scenach, których Autor w jakiś tam sposób nie czuje. A to wszystko naprawdę niszczy magię, jaka mogłaby być w tej książce, mimo bardziej nowoczesnego podejścia do tematu i boli mnie serce, kiedy czytam, jak świetną opowieść niszczy warsztat pisarza, nad którym mógłby jeszcze trochę popracować. A może tu pomoże stary kolega pisarza po piórze, pan Sienkiewicz, który nawet z opisu zwykłej cegły potrafił stworzyć dzieło sztuki i połączyć to z dynamiczną akcją? Z pewnością podziałałoby, bo choć drugiej Trylogii nigdy już nie będzie, to zawsze można zbliżyć się do poziomu Elżbiety Cherezińskiej czy Ewy Stachniak. 

Michał Korybut Wiśniowiecki według Jana Matejki [źródło]


Cieszę się, że jeszcze ktoś w wieku dwudziestym pierwszym chce zagłębiać się w tę epokę, nawiązując w dodatku do mojej ukochanej, a zarazem często niedocenianej – tak czuję – Trylogii. Cieszę się, że ktoś ma jeszcze ambicje, bo to również jest trudnym zadaniem, przybliżać to masowemu czytelnikowi. To bardzo ważne, bo może ktoś po lekturze będzie chciał więcej, aż da się wciągnąć w wspaniały świat historii (nie gadaj Kylie, przy każdej książce historycznej masz taką nadzieję), a przynajmniej będzie miał dobrą zabawę, bo przecież dla takich celów książka powstała. Bo choć nie ma tu swatów pana Zagłoby, Azji Tuchajbejowicza czy przystojnego Szkota, a całość smakuje zupełnie inaczej i raczej nieporównywalnie gorzej w kwestiach technicznych, to dla każdego dinozaura takiego jak ja będzie jasne, że to w rzeczywistości to nowoczesna wersja tamtej książki, której duch – czy Autor chce tego czy nie – będzie unosił się nad tą. A przynajmniej takie będzie odruchowe porównanie większości czytelników, chociaż ta książka nie jest ku pokrzepieniu serc. Bo nie każda rzecz musi być. Czasem wystarczy ciekawa fabuła i cukierkowe zakończenie czyli popularna wersja postmodernizmu (no i jeszcze przymknięcie oka podczas czytania, żeby usterki techniczne nie zniszczyły nam dobrostanu), żeby choć na chwilę poczuć się jak za starych, dobrych czasów.

Tytuł: „Gambit hetmański”
Autor: Robert Foryś
Moja ocena: 4,5/10

Za egzemplarz i materiały promocyjne dziękuję wydawnictwu Otwarte