Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1-5/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1-5/10. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 maja 2015

McDonaldowy humor. Recenzja książki

Są tacy pisarze, którzy tworami swojej wyobraźni łączą pokolenia, o których rodzice, bez cienia niepewności i bez westchnień w stylu co oni dzisiaj czytają, mogą porozmawiać ze swoimi latoroślami, bo sami, gdy byli młodzi, czytali te książki. Oczywiście, należą do nich wszyscy ci poważni autorzy powieści pozytywistycznych, których przerabia się w szkole i inne lektury szkolne, ale nie tylko. Ci, którzy piszą od niemal połowy XX wieku i udało im się do dzisiaj utrzymać na czytelniczej powieści, kolejnymi książkami tylko budując swoją markę, z pewnością znani są przez naszych rodzicieli, choćby tylko ze słyszenia. Co prawda to racja, jak to mówi gimbazjalna brać, że PRL nie lubił młodzieżowych obyczajówek, a one jego (kupienie w PRL-u książki graniczyło z cudem, a i tak najchętniej drukowano to, co panowie towarzysze uznali za pomocne w umacnianiu swojej władzy), a dawne konwenanse, przestrzegane przezcież w tamtych latach ściślej, nie wszystkim pozwalały na czytanie o dziewczynach, które zakochiwały się w chłopakach. Mimo tego takie powstawały – bardziej lub mniej staroświeckie – i trzymały się na tyle mocno, że zapewniły sobie nieśmiertelną sławę.

Autorka najpopularniejszej chyba w tamtych czasach serii, która, z powodzeniem, kontynuowana była przez całe lata 90., aż do początków nowego tysiąclecia, powróciła. Czy to chęć sprawdzenia, co u wszystkich bohaterów słychać, czy też wyrzuty sumienia, że pozostawiła tą historię bez jakiegoś konkretnego zakończenia, a może nadzieja na zarobek i odcinanie kuponów od raczej niezawodnej marki, jaką sobie wyrobiła, ale w końcu ukazała się jej nowa powieść, kontynuująca rodzinną sagę Borejków, ich znajomych i nowych postaci, które wkraczają w ich życie – rozpoczynająca nowe wątki, ciągnąca stare, dająca pisarce argument do ciągnięcia historii przez, co najmniej, dwa następne tomy. I choć wiedziałam, że w ciepły, rodzinny klimat mieszkania na Roosevelta w Poznaniu wkroczyła Współczesność, a moi ulubieni bohaterowie wkroczyli w dorosłość, natomiast ze śmiercią tych starszych, niestety, trzeba będzie się powoli godzić, z radością zaczęłam czytać świeżutką, jeszcze pachnącą księgarnią powieść i połknęłam ją tak jak resztę serii.

Poprzednie osiemnaście tomów było zapisem wzlotów i upadków Autorki, saga nie była artystycznie równa, jak każdy, zresztą, długaśny cykl. Na początku pisarka penetrowała różne rzeczy, próbowała, bawiła się, eksperymentowała, zanim znalazła konwencję, jaka okazała się najlepsza do opowiedzenia rodowej historii Borejków, tak rozległej, że mogłabym zrobić ich szczegółowe drzewo genealogiczne, łącznie z datami narodzin większości członków. Coś zaczęło się psuć przy Czarnej polewce i Sprężynie, szczytowych formach talentu Autorki, dorównującym Kwiatowi kalafiora i świątecznej Noelce. Widać było, że najlepszymi tomami serii, pisarka chce zakończyć przygodę z tym, co przecież było jej sztandarowym dziełem. Ryzykowne, ale, moim skromnym zdaniem, dobre posunięcie, niestety, zaostrzające apetyt czytelników na dalsze tomy i pisarki na nowy sukces. Zresztą, każdy lubi okrągłe liczby, na przykład dwadzieścia, szczególnie kiedy jest się ich blisko. Kilka lat po tym, kiedy przestałam zaglądać na stronę Autorki, czekając na jakąkolwiek zapowiedź o nowej powieści i pogodziłam sobie, że cykl został definytywnie skończony, a pisarka przechodzi na zasłużoną emeryturę, pisarka postanowiła jednak ciągnąć wszystko dalej, wrócić do stworzonego przez siebie świata, do porzuconych przez siebie bohaterów, a wszystko, jak zapowiada się, do trzydziestki tomów. Bardzo ambitne marzenia, podziwiam za determinację, naprawdę.

Ignacy Grzegorz Stryba, młody intelektualista i syn Gabrieli, nurzający się, jak autorka tego bloga, w wysublimowanych lekturach i łacińskiej, harmonijniej mowie, ma problem. Otóż w jego świat wpadł nagły dysonans, mający kształt Magdy, córki znanej nam z poprzednich tomów Janki Krechowicz (wnuczki legendarnego już profesora Dmuchawca), dziewczyny o krągłych kształtach i fryzurze kojarzącej się jedzeniem, a konkretnie mówiąc, z klopsikami. Ponieważ wcześniej dziewczyny i kobiety znał tylko z książek, a ideałem była zapewne Helena Trojańska, bezpretensjonalna Magda, fanka fast foodów z popularnej amerykańskiej restauracji, już od początku niepokoi chłopaka, a i tak już od początku czuć ten magnetyzm. Szybko okazuje się także, że dziewczyna przeżyła jeden już zawód miłosny, więc nie tak łatwo da się oplątać nieporadnymi sidłami miłości Ignasia, z której pewnie sam nie do końca zdaje sobie sprawę. Jednak czy ta dziewczyna jest dobrym wyborem dla chłopaka? Tymczasem Laura wreszcie się ustatkowała – z westchnieniem ulgi przyjęłam wiadomość, że, chociaż w atmosferze rozgardiaszu, wreszcie wyszła za mąż za Adama, co tylko potwierdza to stare mądre przysłowie, że przeciwieństwa lubią się przyciągać. Chociaż nigdy nie lubiłam lalusiowatego polonisty, mam nadzieję na to, że małżeństwo, w przeciwieństwie do tego matki Laury, będzie szczęśliwe. Życzę jej wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, co świadczy tylko o tym, że przez tyle tomów serii nauczyłam się traktować bohaterów nie jak postacie, jakie wymyśliła Autorka, ale jak zwykłych, normalnych ludzi, moich znajomych.

Szczerze mówiąc, nie wiem, co w pełni zasługuje na plus. Ten przytulny, zakurzony klimat mieszkania na Roosevelta? Ciepłe, trochę nierzeczywiste postacie bohaterów, rodzina z prawdziwymi wartościami? A może rysunki? Tak, rysunki Autorki zdecydowanie zasługują na plus i to duży. Czarno-białe, klimatyczne, z pewną, staranną, miękką kreską, wiernie przestawiające opisywanych bohaterów. Chociaż nie ma ich tu dużo, to jednak stanowią spory smaczek i pięknie urozmaicają książkę, sprawiając, że powieść wydaje się jeszcze bardziej swojska i ciepła. Czasami biorę sobie tę książkę – tak jak inne pozycje z cyklu – i przeglądam, tylko dlatego, by podziwiać ilustracje i wpatrywać się we wciąż jeszcze dobrze narysowane, sympatyczne twarze bohaterów.

To naprawdę osobliwe uczucie tak obrzucać błotem jeden z najlepszych cyklów powieści obyczajowych w ogóle, ale jestem recenzentką i nic nie jest mi obce, nawet to. Cóż, zaczynamy. Bohaterowie, stara drużyna z Roosevelta, są tacy, jak byli wcześniej, przynajmniej na pozór. Zakurzony, stary już Borejko i jego pełna energii żona, Melania, tkwiący w kurzu starych książek i łacińskich maksym, jednak ich charakter, ta niepowtarzalność, iskierka życia, którą te postacie w sobie miały, a mądry uśmiech pana Borejki, z którym słuchał domowych kłótni i wygłaszał słowa starożytnych Rzymian, jest już tylko słowem na papierze, bez tego ciepła wokół serducha, jakie zawsze towarzyszyło mi przy czytaniu o tym. Jest też Laura, chociaż w mniejszej, niestety, dawce niż zazwyczaj i jakaś taka mdła… Cała jej dzikość, oryginalność i ledwo wyczuwalny smutek gdzieś zniknęła, zostawiając spokojną dziewczynę, jaką Laura nigdy nie zgodziłaby się być, jakby Autorka sądziła, że ślub wysysa z człowieka cały charakter, zostawiając potulną istotkę. Jak można tak psuć jedną z najlepszych postaci w całym cyklu? Takie same odczucia wywołuje u mnie Ida Pałys, gdzieś w tle świecąca swoją rudą fryzurą i swoimi opowieściami o przeprowadzonych operacjach (przynajmniej tak było w poprzednich tomach, co wspominam z niejakim sentymentem) – chociaż z postaci z charakterem zmienia się coraz bardziej w komediowego stworka, a jej cechy powoli zamazują się pod komediową, tylko na pozór nowoczesną, jak pewnie myśli Autorka, konwencją, w jaką, niestety, skręca cały cykl. Gabriela stała się natomiast płaczącą nad całym światem intelektualistką, pełną dziwnego chłodu i dziwnej oschłości, która chyba jest mutacją jej zdrowego rozsądku; najgorsze jest to, że całe ciepło, jakie ją zwykle otaczało, to całe poczucie bezpieczeństwa, wyczarowane za pomocą słów, zniknęło. Rozwiało się. A ja mogę tylko płakać.

Powieść skupia się jednak na latoroślach dynastii Borejków, co staje się dość powtarzalne i nudne, mimo że zrozumiałe jest, że Jeżycejada jest serią dla nastolatków i nikt nie będzie od pisarki wymagał opisywania rozterek dorosłych członków rodziny. Jednak brakuje historii znajomych Borejków, takich jak za dawnych czasów Belle, Aurelii, Kreski, Bebe i innych, jakoś przecież związanych z historią tej pisarka zbyt mocno skupia się na Józinku, Łusi i Ignasiu, co skutkuje pewną powtarzalnością. Bo jeśli w Sprężynie bawiło mnie to, jak Łusia poprawiała członków rodziny, tutaj czuję znużenie; jeśli wcześniej bawiły mnie pierwsze uczucia tak różnych od siebie kuzynów, tutaj mam tego dość, szczególnie że pisarka nie dodała niczego nowego, popełniając autoplagiat. Żeby chodziło tylko o powtarzalność. Ale cechy Ignasia, które wcześniej harmonijnie wpasowywały się w słodko-gorzką całość, tutaj zostały komicznie wyolbrzymione, niemal do karykatury, więc ostatecznie nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać, bo jego zaloty do Madzi zostały przedstawione boleśnie schematycznie i bez polotu. Sama Madzia nie ma magii starych bohaterek. Jej skłonność do jedzenia fast foodów jest przereklamowana i zupełnie nieciekawa, tak samo, jak jej cechy charakteru, których nie posiada i poprzednia historia miłosna, zalatująca wręcz tanim sentymentalizmem. Autorka próbowała stworzyć postać nowoczesnej nastolatki z problemami różnego rodzaju, w dodatku zachowując swoją starą magię, ale ponieważ nie można trzymać kilku srok za ogon, wszystko się posypało i Magdusia wyszła nijaka, szara i głupia, pozbawiona błysku geniuszu, tak przecież charakterystycznego dla tej Autorki.

Fabuła jest bardzo pospolita. Nie ma w niej zaskoczeń ze Sprężyny, oryginalności Noelki czy hipnotyzującej mocy Brulionu Bebe B. Słowem, jest pozbawiona wszystkich dawnych cech poznańskich opowieści, by przekształcać się w ciężkawą, typową powieść dla nastolatek. Nawet nieprzewidywalne, dość infantylne i groteskowe, zwroty akcji i (pozornie) śmieszne żarty pisarki nie są w stanie nadać powieści dawnej lekkości – wręcz przeciwnie – fabuła ciągle zgrzyta, a Autorka z zaciętymi zębami i uśmiechem na ustach skleja ją z niepasujących fragmentów. Momentami dzieje się tyle, że człowiek nie może nadążyć, momentami nie dzieje się nic, poza tym, że bohaterowie siedzą przy stole i prowadzą rozmowy, które tutaj nie są już rozmowami dawnych Borejków, więc nie są ciekawe czy wciągające. Zresztą, o czym można mówić, skoro pisarka stara się fabułę swojej powieści jak najbardziej skrócić, uprościć, tak jak to robi wiele Autorów, szczególnie tu myślę o paranormal romance. Nie, nie ma tu aniołów albo złośliwych trolli, które podmieniły mi wydanie, ale rozwiązania fabularne są tak głupie, albo przewidywalne, a wszystko skupia się wokół historii miłosnej Madzi, w czym przypomina inteligencję rodem z opowieści o niezwykłej dziewczynie i jeszcze bardziej niezwykłym chłopaku. Wątki poboczne też niezbyt, bo rodzina Borejków przewija się przez historię Magdaleny i poza drobnymi nawiązaniami do, niestety, ugłaskanego Tygrysa i potomków profesora Dmuchawca, który tutaj już umarł (z nim umarła prawdziwa Jeżycejada, przynajmniej na razie), co owocuje dość nieudaną, zupełnie pozbawioną klimatu sceną w jego pokoju z Aurelią, jakąś dziwną i odmienioną, jak wszystko tutaj. Pojawia się też Pyziak, zapewne dlatego, że Laura wyszła za mąż, ale pojawiał się on już wcześniej, więc tu jest zupełnie zbędny, szczególnie że potulnie posłużył Autorce jako zapychacz w miejsce, gdzie nie miała co już wstawić, a chciała jakoś tam wydłużyć fabułę i zwiększyć objętość książki. Poza tym akcja kręci się wokół fast foodów nowej bohaterki i nieumiejętnym zalotom Ignasia, przy czym wszystko jest niezwykle przewidywalne, łącznie z zakończeniem i zupełnie nieprawdopodobna, sztuczna jakby Autorce skończyły się pomysły na z życia wzięte sytuacje i zakończenia. Niestety, moim zdaniem wskazuje to tylko na to, że pisarka postanowiła napisać książkę, nie mając przedtem sprecyzowanego w szczegółach pomysłu czy zarysu, to znaczy, nie mając pomysłu w ogóle, już o chęciach nie mówiąc.

Niechętnie, ale się zgodzę, że pisarka nie zapominała o żadnym ze wcześniej stworzonych elementów, nie ma więc żadnych nieścisłości. Autorka kontynuuje swoją powieść tam, gdzie ją przerwała kilka lat wcześniej, pociągając za wszystkie urwane wątki i w jakiś sposób kontynuując je. Nie ma więc, na szczęście, żadnych zgrzytów w łańcuchu przyczynowo-skutkowym, co mnie bardzo cieszy i udowadnia, że tak źle nie jest, skoro pisarka przejrzała wcześniej wszystkie swoje zapiski i odtworzyła stworzony przez siebie na papierze świat.

Język zawsze u pisarki był jednym z atutów pisarki. Zaklinał rzeczywistość Poznania, malując przed naszymi oczami jego magiczną wersję. Jeśli pisarka opisywała zimę, w pewien sposób było ją czuć – nie była to też zwykła, brudna zima, ale zima z błyszczącym śniegiem, chrzęszczącym pod nogami i ażurowymi gwiazdami padającymi z nieba, zima wypełniona magią świąt, ciepłych, rodzinnych. Jeśli pisarka umieszczała swoją akcję w Nowy Rok, czuć było to napięcie, jakie nam towarzyszy w odliczaniu do dwunastej i tą dziwną, przepojoną nadzieją radość, kiedy na niebie pojawiają się fajerwerki, a my, rocznikowo, jesteśmy o rok starsi i stoimy przed wielką Niewiadomą, która może nam przynieść wielkie szczęście. Tutaj tak nie jest – styl Autorki zgubił się pomiędzy nawiasikami, drobnymi żarcikami i usilnym staraniem się bycia nowoczesną i bardziej przystępną, zachowując przy tym swój stary, niepowtarzalny, czarujący język. Jednak przy pustych bohaterach i nudnych, niezaskakujących historiach wygląda to fatalnie, szczególnie że postacie nie mają do powiedzenia nic ciekawego, poza niezgrabnymi, stricte nowoczesnymi żartami i zbyt sentymentalnymi kwestiami (albo wygłaszają kwestie znane z poprzednich tomów cyklu); większość, co napisze Autorka, jest więc pustosłowiem. Tak samo opisy – nie są już magicznymi ramkami oplatającymi rzeczywistość, tylko dziwnym, nowoczesnym zapewne, pośpiesznym szczebiotem, paplaniną nastolatki, a przynajmniej tym, co pisarka uważa za słodką paplaninę. W tym wszystkim gubią się, nieliczne już zresztą, ładne porównania Autorki i nieśmiertelne łacińskie maksymy pana Borejki, razem z klimatem zakurzonego, pełnego książek mieszkania rodziny, przesyconego prawdziwym ciepłem, za to dając tylko wnętrze McDonalda, oferujące wszystko i szybko. Magia więc bezpowrotnie znika, zostawiając tylko, owszem, technicznie bardzo sprawny, slang z powieści dla nastolatek, napisany przez osobę, która za wszelką cenę chce się odmłodzić i dogonić o wiele młodsze przeciwniczki (zupełnie jak Madonna, tyle że uważam, że na płycie Rebel Heart niemal jej się to udało), co jest dość żałosne, bo czasu do dni popularności, na przykład, Opium w Rosole nie da się już cofnąć, a teraz wiek się nie liczy, jedynie pomysły i umiejętność przyciągnięcia czytelników.

Okładka, delikatnie mówiąc, do najlepszych nie należy. Przedstawiona na niej Magdusia, ze swoją klopsikowatą fryzurką i kluczykami, które są motywem przewodnim książki, zwieszającymi się skądś tam, wygląda niezbyt gustownie. Obrazek na okładce, będący właściwie od zawsze mocną stroną powieści pisarki, tym razem zawiódł. Magda w ogóle nie jest sympatyczna, za to jej twarz przypomina jakąś maskę i to w dodatku źle zrobioną, bo nieco przekrzywioną i nieco zakrytą przez tę okropną czerwoną chustkę. Wiem, że znów się czepiam, ale Magda nie wygląda porządnie i sympatycznie, wręcz przeciwnie, nie mówiąc o tym, że nie ma tego czegoś, co było w poprzednich wizerunkach bohaterek kolejnych tomów cyklu. Wolę sobie popatrzeć na tył, gdzie sukienka ślubna Laury wisi sobie w próżni obok choinki i pomyśleć o moich niespełnionych nadziejach dotyczących kolejnego spotkania z cudną parą, jaką jest Adam i Tygrys (kocham Czarną Polewkę i Sprężynę niedorzeczną, szaloną miłością, więc aż strach pomyśleć, że tom następny jest niezwykle słaby) kiedyś byli i cieszyć się w sercu, że jedna z ulubionych bohaterek całej Jeżycejady znalazła w końcu stabilizację (i skończyła jako Dobra Laura, choć w to nie wierzę). Cóż. Nawet z tym pisarka się postarała, umieszczając na okładce dość niesympatyczne oblicze, na nie najlepszym obrazku.

Na początku byłam zszokowana, a teraz jestem po prostu rozczarowana. I chyba już pogodzona, że czasy Jeżycejady mijają, że, być może, po Sprężynie Autorka nie wyda kolejnej powieści tak dobrej powieści, na siłę doklejając jeszcze dziesięć, dwanaście lepszych albo gorszych gniotów. Szkoda w sumie, bo przecież współczesność, pierwsza dekada XXI wieku, w której tkwimy, nie musi być wytłumaczeniem dla słabych książek pisarek, które z takim powodzeniem tworzyły wcześniej. Prawda, że żyjemy w pośpiechu i chcemy mieć więcej i szybciej, ale McDonald nie jest symbolem naszej epoki, a stary świat, świat starych Borejków, został zepchnięty do lamusa, ale nie odszedł. Nie widzę więc w problemu w mieszaniu tego starszego świata z tym nowszym, w eleganckich proporcjach i przy zachowaniu starej maniery. Nie widzę potrzeby unowocześniania czegoś na siłę, zmieniania proporcji, tam, gdzie osiągnięto harmonię. Nie widzę też ciągnięcia czegoś, co dla większości zostało już definitywnie skończone, zamknięte; nie ma sensu wskrzeszać i odmładzać czegoś, co powinno zostać w nienaruszonej, starej postaci, doklejać nowych elementów do całości. To tak, jakby oblepiać stare pomniki krzykliwymi reklamami, zupełnie bezsensu. Ba! Gdyby pisarka postanowiła nie burzyć tego, co jest już zbudowane, a nie zanurzać wszystko w nowoczesnym sosie, przyprawiać solą prostego, nieskomplikowanego jakimiś trudnymi problemami i emocjami życia, piec tak, by pozbawić magii, a na końcu podać w opakowaniu nieśmiesznego humoru i nieciekawych historii miłosnych rodem z McDonalda.

Tytuł: „McDusia”
Autor: Małgorzata Musierowicz
Moja ocena: 1,5/10 

sobota, 4 października 2014

Dno i wodorosty. Recenzja książki

Pamiętam swoją pierwszą wizytę nad Bałtykiem. Pamiętam, jak bardzo byłam rozczarowana. Szczególnie gdy ciocia pokazała mi słabo widoczne dźwigi portowe daleko stąd, w Norwegii czy w Szwecji, a ja wcześniej byłam przekonana, że jeśli to jest morze, to nie widać jego drugiego końca. Chociaż woda była faktycznie słona, fale fajne, nie podobało mi się (może dlatego, że nie pokazano mi żadnej dzikiej plaży, tylko te zawalone chamskimi, opalającym się w nieskończoność, czytającymi płytkie książki – wiem, bo zawsze zerkam na to, co kto czyta – i krzyczącymi na swoje nagie, rozwrzeszczane dzieci) I chyba do dzisiaj, nie patrzę na nie z zachwytem, chociaż teraz w pewien sposób udało mi się z nim zaprzyjaźnić – w końcu do Gdańska z Torunia jedzie się tylko trzy godziny, a i mam tam też rodzinę, i chociaż moja wizyta polega na opiekowaniu się kuzynką i zamawianie pizzy, szum morza towarzyszy mi w zasypaniu. Jednak, tak naprawdę, jeśli o to chodzi, patrzę z obrzydzeniem na każdy większy zbiornik wody, od basenu szkolnego poczynając, a na oceanach kończąc. Nie lubię, kiedy nie mam, na czym oprzeć moich nóg, albo kiedy ziemia znajduje się w miejscu osiągalnym dla nurków i trupów. Nie ufam wodzie, bywa bardzo zdradliwa, nie tylko wtedy, kiedy a moja miłość do morza jest teoretyczna (w teorii kocham morze niczym piraci z Karaibów), lubię patrzeć szczególnie na refleksy słoneczne na Atlantyku i inne takie bzdury, ale żeby tam popływać... Zamiast tego wolałabym iść do Mordoru, tfu, to znaczy do szkoły na same lekcje matematyki, fizyki, chemii i religii (co ja poradzę na to, że katechetka jest wredna?) a to w moim wypadku jest wielkie wyrzeczenie.

Dlatego książki mające coś wspólnego z wodą, pomijając wszystko związane z Piratami, którąś tam moją wielką miłością (ale to film!) i baśń o Małej Syrence – tą klasyczną, naturalnie (żadnym prawem nie mogę też zapomnieć o roli, jaką pełniło Morze na Zachodzie dla moich ukochanych Eldarów, ale oni kochali morze z innych powodów) - raczej nie należą do moich ulubionych, wręcz przeciwnie. Odrzucają mnie, za co czasami sama się sobie dziwię. Dlaczego więc, do licha, wmusiłam właśnie w siebie kolejną opowieść o syrenach? I to nie tych z disnejowskiej bajki, tylko z Piratów albo gorzej? I to w dodatku nie po kolei – po części pierwszej, która była dla Was ochłodą, albo raczej kubłem zimnej wody w pewien upalny lipcowy dzień, nadszedł czas na tom, uwaga, trzeci trylogii. Jakby tom drugi psi zjedli, ale ja nie o tym. Książka, podpisana, leżała porzucona na jednym z wielu parapetów naszej szkoły i w końcu przygarnęła mama. Dała mi w sobotę, mówiąc, że zapewne chętnie przeczytam, bo lubię takie książki. Jasne. Lubię krytykować, mieszać z błotkiem takie książki jak ta, mamo, a poprzednia właścicielka, jeśli celowo zostawiła książkę, wiedziała, co robi. Uwierzcie mi.

Uprzedzona więc, przystąpiłam do czytania jeszcze tego samego dnia, w szkole i wcale, wcale się nie zdziwiłam tym, co tam zastałam. Wręcz przeciwnie – pozbywszy się różnych moich uprzedzeń, przestawszy się zastanawiać, dlaczego bohaterka to robi, co robi i dlaczego wszystko jest takie przeciętne, lektura dała mi pewien rodzaj przyjemności, a już na pewno ocaliła mnie przed matematyką. Dlatego jakiś tam sentyment mam, co powtarzam już na początku, jednak w tej recenzji, nieprzypominającej recenzji i będącej raczej klasycznym przerostem treści nad formą, pozbędę się sentymentów i sympatii, mówiąc szczerze, co jest na minus, a co na plus. Jesteście gotowi na wyprawę w głębie oceanu? Butle tlenu na grzbiety i zaczynamy!

Vanessa ma problemy. Po roku szkolnym znów wróciły wakacje, a więc kolejna wizyta w Winter Harbor, tam, gdzie mieszkają złe wspomnienia Vanessy o syrenach i przyrodniej siostrze Justine. Ale to nie wszystko – jest jeszcze ukochany Simon, z którym, jak wynika z fabuły, nasza syrenka musiała się pokłócić w tomie drugim. W dodatku, już na miejscu, odkrywa, że w gruncie rzeczy jej życie przypomina ruinę. Żeby jakoś przeżyć i nie skończyć jak jej matka, która zresztą odwiedza naszą bohaterkę, musi nie tylko faszerować się solą, ale, uwaga panowie, uwodzić mężczyzn, czy to przez przykładanie ręki do ich torsu i jednosekundowe piszczenie, czy to przez flirt, czy coś znacznie gorszego – uwodzenie, albo... Nie, to już byłby spoiler. W każdym to jakieś wyjaśnienie dla faktu, że marynarze albo inny faceci zamienieni w topielców wypływają z szerokimi uśmiechami na twarzach. Brr. Nie chcę o tym myśleć, tak jak nasza bohaterka, przynajmniej na początku też nie, ale kiedy widzi, co stało się z jej matką, zmienia, niestety zdanie, walcząc o życie. Poza oględnymi opisami mniej i bardziej przygodnych kontaktów płciowych i tego, jak Vanessa wygląda przed i po (zupełnie jakby chodziło o jakąś, kurde, dietę albo operację plastyczną!), problemami z całym światem i dysput z rodzoną matką, mamy także kryminał – ginące młode dziewczyny, tajemniczą dziewczynę pracującą w restauracji przyjaciółki Vanessy i zagadkę kryminalną, którą, po odpowiednim dopracowaniu i rozwinięciu, można by użyć w niejednym popularnym i płytkim kryminale. No i kulawo skonstruowany finał, klasycznie przy pomrukach burzy i obowiązkowo z przerwaną sceną, w której całemu światu wydaje się, że bohaterka umarła. Ziewam. Naprawdę nie dało się bardziej schematycznie?

Co może być plusem? Co może być kasztanem na wierzbie? A, wiem. Albo już nie, przysyłanie zdjęć ofiar już gdzieś było, prawda? A powiadam wam, że Czarny Charakter daje się wyczuć od pierwszych stron. Dobra. Mam. Myślę, że najlepszy wątek to historia mamy Vanessy. Autorka ukazała wszystko realistycznie, brutalnie i bezkompromisowo, nie dając nawet odrobiny nadziei na dobre zakończenie. Poświęcenie Charlotte jest godne podziwu, a jej śmierć mimo wszystko bohaterska. Jestem gotowa jej nawet wybaczyć, że jest taką fatalną postacią bez charakteru. Rzadko tak zdarza się w książkach dla nastolatek, chcących czytać tylko romanse, że śmierć jest już bezpowrotna, całkowita, a ten ktoś już z zaświatów czy też z toni oceanu nigdy nie powróci. Rzadko, niestety, zdarza się także motyw poświęcenia, więc tym bardziej należą się pisarce za to brawa. Niech przez tą krótką chwilę cieszy się pochwałą, wtedy może będzie lżej dowiedzieć się mojej prawdy na temat jej książki.

Okładka książki jest przeciętna, czyli, co stwierdzam z ulgą, tragedii nie ma. Tym razem mamy błękit oceanu, przetykany również oceanicznymi zieleniami i turkusami, kilka cieni błękitnych rybek i dziewczynę z pływającymi, jak to w wodzie bywa, niebieskawymi włosami. Sama sylwetka dziewczyny nie wydaje się sylwetką modelki, a tytuł jest zbyt duży i niezbyt ciekawym kolorze. Nic ciekawego, wręcz przeciwnie – dzięki temu fabuła wydaje się bardzo przewidywalna i każdy, kto raczej nie interesuje się syrenami, na pewno nie sięgnie po tę książkę. Mimo tego nie ma jakiś żałosnych błędów, których każdy porządny grafik powinien się wystrzegać, i bardzo dobrze, że tutaj nie znalazłam żadnego potworka, ale, co się oszukiwać, za specjalnie fajnie też nie jest.

Tytuł bynajmniej nie jest adekwatny do treści. Jaka mroczna toń? Czy Vanessa robi coś mrocznego? Czy pływa po jakiś mrocznych wodach? A może zabójstwa są mroczne? Ha, czytałam kiedyś książkę o facecie, któremu obcięto głowę i wstawiono tam głowę psa, tylko dlatego, że bał się zginąć właśnie taką śmiercią. I to jest mroczne morderstwo, jeśli cokolwiek można by nazwać mrocznym, bo już takie zużyte słowo, właśnie przez pisarki i pisarzy, zajmujących się mrocznymi, upadłymi aniołami, które, mimo połamanych skrzydeł i tak dalej, latają za amerykańskimi dziewojami. I to wkurza, nie trochę, ale bardzo mocno. Mroczne sekrety. Mroczne tonie. A mroku, jeśli by go zważyć, nie ma ani grama. W każdym razie wszystko, co ma coś mrocznego w tytule, lepiej się sprzedaje i przyciąga co niektóre osoby do siebie, które są przekonane, że czytają horrory (zauważcie, że prawdziwe horrory rzadko w tytule mają mrok), więc dlaczego nie? Jeśli można zarobić mroczne pieniądze?

Język Autorki jest prosty i lekki. Nie pisze w jakiś metaforyczny, skomplikowany sposób, tylko stylem, jaki ma wiele dzisiejszych ludzi piszących dla nastolatek, (i większość popularnych ludzi piszących dla dorosłych również). Czyta się zastraszająco szybko, bo pisarka wygląda na pewną siebie Autorkę, z wyszkolonym, płynnym warsztatem i raczej nie ma problemów z dobieraniem prostych słów i jakąś tą nieporadnością językową. Czyta się nawet przyjemnie, niezwykle szybko, nie trzeba długo się namyślać nad sensem czytanych zdań. Jednak opisów, jak w większości powieści tego gatunku zresztą, jak nie ma, tak nie ma. Nie czuje się emocji bohaterów, trudno jest wyobrazić sobie z tych ochłapów, jakie rzuca nam pisarka, ich twarze i miejsca, po jakich chodzą. No dobrze, Autorka napisała, że Vanessa siedzi nad morzem, w porządku. Ale jakie jest to morze? Bo jak zdążyliście zauważyć, morza mają wiele kolorów, co zależy także od pory dnia lub nocy, ale też od tego, co jest morzu (na przykład nasz Bałtyk jest zanieczyszczony i ma mały kontakt z Morzem Bałtyckim, dzięki czemu ogólnie jest ciemnozielony w przeciwieństwie, choćby, do Adriatyku). I co mi to daje? Może nastolatki, potencjalne czytelniczki, nie będą miały pretensji, że jest więcej akcji (później, zresztą, powiemy sobie, jaka jest naprawdę ta akcja), ale ja tak. Co jest następnym dowodem na to, że tak naprawdę nie powinnam się brać za czytanie tej książki. Tylko nerwy sobie niepotrzebnie psuję.

Fabuła jest bardzo przewidywalna (czego zresztą się spodziewać po tym gatunku!) i chaotyczna, tak jakby Autorka spieszyła się napisaniem książki, czy też nie miała ochoty jej w ogóle pisać i ciągnęła wszystko na przymus, bo przecież nie można zostawić czytelników na lodzie z nieskończoną serią. Kiedy Vanessa przybywa do Winter Harbor, jej były ukochany chamsko ją ignoruje, co, bardzo dziwne moim skromnym zdaniem, bo już czterdzieści stron dalej całuje ją namiętnie jakby nigdy nic i nawet wsadza jej ręce pod koszulkę, co, przyznacie, jest już znakiem bardzo dużej zażyłości. Bardzo dużej. Chwyt z urwaniem akcji w połowie, w najciekawszym fragmencie, bardzo trudny szczególnie dla pisarza, delikatnie mówiąc, niebędącego jedną z najlepszych ryb literackiego oceanu, tutaj nie wyszedł zupełnie. Za duże przeskoczenie w czasie. Tak jakby, że posłużę się tolkienowskim porównaniem, rozpocząć trzecią część Władcy Pierścieni koronacją Aragorna. I jeszcze niedokładnie wyjaśnić, dlaczego ów facet, będący w drugiej części takim tam kolesiem ze złamanym mieczem, teraz siedzi na tronie w miejscu, którego, na dobitkę, wcześniej w książce nie było. To ja już wolę pachnące naiwnością, serialami i oczywistością zabiegi Dana Browna w Inferno, bo facet rozgrywa to mniej więcej wiarygodnie, bez takich niespodzianek. Zresztą też nie jest lepiej – można się zawsze przyczepić do beznadziejnej przewidywalności, bo w tym gatunku zawsze wszystko kończy się happy endem, nawet jeśli na końcu bohaterka godzi się z tym że musi zabijać ludzi i puszczać się na bokach, by choć trochę jeszcze pożyć (co samo w sobie, przyznacie, jest absurdalne i śmieszne. Autorkę za mocno poniosły fale jej niezwykłej wyobraźni). Jeśli chodzi o wątek kryminalny, pisarka, jak to w kryminałach bywa, próbuje nam podsunąć za podejrzanego kogoś, kto wcale podejrzany nie jest, ale, uprzedzam, nietrudno odgadnąć, kim jest czarny charakter i morderca, bo naszą Vanessę, jak zwykle, syrenie zmysły nie zawodzą. Już trudniej jest odgadnąć, dlaczego morderca robi to, co robi, ale nie przejmujmy się tym, bo sama pisarka nie wie, dlaczego (co do przesyłania zdjęć przyszłych ofiar mailem, nie oszukujmy się, to już było i nie dwa razy). Tak samo, jak w całej tej historii z Charlotte, która, pomijając oczywiście jej prawdziwie makabryczną śmierć, nie ma sensu. Niby jechała gdzieś, a została u córki do końca życia, później mówiła, że nie chce wyjeżdżać i wcale a wcale nie miała tego w planach. Już nie mówiąc o uzasadnieniu, dlaczego w pierwszej części Vanessa widziała zmarłą Justine, które, odnoszę dziwne wrażenie, zostało dodane w naprędce później, już w trzeciej części, kiedy coś takiego przyszło Autorce do głowy.

W celu ostudzenia emocji czytelników pisarka dodaje mające niby spinać wszystko i służyć za spokojny, romantyczny przerywnik mnóstwo scen (wciąż!) nieudanego seksu Simona i Vanessy, co, patrząc na ogół tego rodzaju literatury dla młodych ludzi, robi się, delikatnie mówiąc, nudne i powszednie. Chaosu dopełniają sylwetki rodziców Vanessy, których córeczka zawsze potrafi oszukać i którzy raczej, w miarę rozwoju fabuły, znikają z kart powieści. Już nie mówiąc o rybakach, pełniących funkcję zombi, przed którymi wszyscy bohaterowie, a szczególnie nasza zapierająca dech w piersiach syrena, uciekają. Brzydcy, niedobrzy rybacy!

Koniec jest nijaki, zakończenie jest otwarte, w pełnym znaczeniu tego słowa, tak, aby można było jeszcze powrócić do tej historii. W sumie mam wątpliwości, czy na trylogii się skończy, bo zapewnienie o tym, że wszystko będzie dobrze, że jakoś sobie poradzi, niczego nie kończy. Pożyjemy, zobaczymy, czy Autorka będzie miała tyle rozsądku i stwierdzi, że kontynuowanie tej historii raczej nie należy do najlepszych pomysłów. Są historie, które trzeba po prostu przestać pisać, zanim staną się kompletną katastrofą i ta jest właśnie jedną z nich. Bo Autorka musiałaby wtedy pisać o kolejnych bojach ze złymi syrenami i podbojach miłosnych Vanessy, na co raczej, delikatnie mówiąc, nie miałabym ochoty, a podboje miłosne są nudne i pełno jest ich w innych, niezwykle ciekawych książkach dla nastolatek, co już mi zdecydowanie wystarczy.

Z bohaterami też nie jest lepiej, wręcz przeciwnie – wybaczcie, znów będę się czepiać wielu rzeczy. Vanessa robi się jeszcze bardziej nierozsądna, głupia i to, co wyrabia z facetami, niemal wywołuje u mnie mdłości, że tak brzydko powiem. No bo w łazience. W barze. Z ledwo co poznanym chłopakiem. Wiem, że to jest jedno z uroków bycia syreną w wyobraźni Autorki, ale jak można tak... się szmacić? Za przeproszeniem oczywiście, ale czasami nie mam siły nie być istotą wredną i bezpośrednią. Przecież, myśląc logicznie, za jakiś czas nasza syrena dostanie obsesji na punkcie młodego wyglądu i zamieni się w potwora godnego Zarze, którą zarówno czytelnicy, jak i ona sama, mieli nieprzyjemność poznać w pierwszym tomie opowieści o syrenach (żeby było trudniej, Vanessa nie może czerpać energii życiowej z Caleba, bo on zakochał się w dziewczynie jeszcze przed tym, jak stała się syreną). Gdyby w jakiś sposób się nasza syrena zabiła, sądząc, że takie życie nie ma sensu, byłoby to już lepsze rozwiązanie – przynajmniej dla mnie. W każdym razie, poza tym robi mnóstwo nieprzemyślanych, głupich rzeczy, bezmyślnie i radośnie sprawiając, że na jej piękną główkę zwalają się problemy i różne oskarżenia, a później dziwi się, dlaczego tak jest. Zresztą i tak większość czasu spędza na myśleniu o swoim ukochanym Simonie, najpierw na tym dlaczego, och i ach, nie chce jej, a później jaki on jest przystojny i tak dalej. Simon w tej kwestii też nie jest lepszy – to jeden z tych facetów, którzy zapominają o całym bożym świecie, myśląc tylko o swojej jedynej i robią maślane oczy na każde o niej wspomnienie, a najważniejszą, jak się zdaje, sprawą jest, żeby nie być wulgarną ani zbyt metaforyczną, moment czystej przyjemności kopulowania... Nie. Stop. Z wiekiem i z recenzjami robię się coraz bardziej wulgarna. Powiem ładniej: uprawiania miłości. W każdym razie nie lubię takich facetów, nie mówiąc już o tym, że w chwili zakochania się w Vanessie, czy też wspólnych z nią scen, wszystkie indywidualne cechy bohatera zniknęły. Wyparowały jak kamfora. Dalej mamy Paige, która niestety, pełni tu rolę cienia naszej głównej bohaterki i tajemniczej Caroline, która zaczyna pracować w restauracji, ale zamiast być miłą, sympatyczną dziewczyną, jaką była w pierwszym tomie, jest bezmyślną, piszczącą syreną i pustą dziewczyną, a jej przyjaźń z Vanessą jest ukazana bardzo sztucznie i pretensjonalnie. Zresztą, jak to w tradycyjnych młodzieżówkach by, Paige zaczyna zerkać bokiem na Caleba i, ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu, żałuję, że na tym się kończy, bo chętnie dowiedziałabym się, co dalej się z nimi stało. Chociaż szczerze mówiąc, po Calebie, domorosłym detektywie, nie widać tego, że rok temu był mocno sponiewierany przez wredną syrenę, a, tak na logikę, powinien mieć jakieś zranienia. To tak się łatwo nie zabliźnia, jak sobie to Autorka wyobraża, nie mówiąc o bliższej, hm, przyjaźni z syreną, jaką jest przecież Paige. W każdym razie i tak ów Caleb nie ma żadnych cech charakteru, po prostu jest kolejną papierową kukiełką, który mechanicznym głosem wygłasza podsunięte przez Autorkę kwestie, bez żadnych emocji ani innych rzeczy. Gdzieś w tle, niczym napełnione helem balony, pływają rodziciele Vanessy, cała trójka. Charlotte jest chyba najbardziej dojrzałą bohaterką, jaka kiedykolwiek wyszła spod pióra (a raczej klawiatury) pisarki i mimo że cała rzecz została niezbyt dobrze rozegrana, podziwiam biologiczną matkę naszej syreny za odwagę i poświęcenie – w przeciwieństwie do swojej córeczki, wolała umrzeć niż zabić jakiegoś człowieka. Ponadto, pomiędzy Vanessą a matką roztacza się subtelna aura takiego niezdecydowania, jakie na pewno jest między matką a córką, kiedy spotkają się pierwszy raz w życiu. To bardzo delikatne, trudne do napisania uczucie, ale to doskonale udało się Autorce. Jestem naprawdę miło zaskoczona, jednak tylko tym, bo biologiczny tato i matka Vanessy, którzy ją wychowują, są tylko naszkicowani. Pojawiają się, wbrew wszelkiej logice, tylko kilka razy, by, następnie znów wyparować w atmosferę i z kart książki. Nie można tu mówić nawet o żadnych cechach charakteru, bo te postacie są tylko cieniami. Cieniami cieni. I znów jest gorzej niż w pierwszej części. Znów uderzam moim pięknym, gładkim czołem o ścianę, albo klawiaturę mojego laptopa, nie mówiąc już o chęcią rzucenia książką w półkę, albo w jakiegoś krzykacza czy żartownisia z mojej kochanej klasy. Przynajmniej do czegoś się przyda ta powiastka, no bo co, powiedzcie mi, mam zrobić, kiedy postacie mają osobowość koników Pony albo gorzej? Żeby książka, według mnie, była ciekawa, niebanalna i wciągająca, postacie muszą być ludźmi, a nie tymi słynnymi robotami z warszawskiego Centrum Nauki Kopernik.

Książka ogólnie jest wymęczona. Liczne korekty przyniosły językowi powieści lekkość i płynność, to prawda, ale widać, że pisarce po prostu się nie chciało. Bohaterowie zachowują się tak, jakby stracili całą swoją osobowość, jakiej resztki jeszcze posiadali w pierwszym tomie. Fabuła ledwo się klei, a gdyby nie nijaki wątek kryminalny, w większej części po prostu byłoby to romansidło o syrence i jej ukochanym, biegających beztrosko po górach i... zresztą, nie ważne. W każdym razie coś w tym rodzaju. Może Autorka zrozumiała, że ów pomysł był w gruncie rzeczy nudny i pisała, żeby pisać, z tysiącem innych pomysłów na głowie? Tak czasem bywa. Wtedy jednak seria, zamiast z tomu na tom być coraz ciekawsza i dojrzalsza, staje się coraz bardziej nudna i nijaka. Powiedziałabym nawet, że mi szkoda, ale tak wcale nie jest – od początku jakoś nie czułam się przywiązana do akurat tych książek o syrenach, więc nie jestem rozczarowana. Taki świat, takie książki dla typowych nastolatków: po kilkunastu poważnych oparzeniach, nie spodziewam się już niczego dobrego. A ta książka Autorki, której samej odechciało się pisać tego gatunku, tylko jeszcze bardziej zniechęca mnie do tego gatunku i utwierdza w przekonaniu, że, w miarę upływania lat, nie moje klimaty. Więc dlaczego wciąż się tym zajmuję? No? Dlaczego?

Jak widzicie, wycieczka do odmętów morskich raczej się nie udała – syreny, które zobaczyliśmy, nie były, moim zdaniem, waszej kochanej, wrednej przewodniczki, ciekawe. Czy było warto? Moim zdaniem nie – są ciekawsze, morskie światy, które warto zwiedzić i przeżyć tam niejedną ciekawą przygodę. Ale może i tak będziecie chcieli jeszcze raz przeżyć tę przygodę, proszę bardzo. Szczególnie gdy prawy, wierny swoim zasadom humanista z powołania (tak jak ja) siedzi na lekcji fizyki i rozumie cztery słowa na krzyż i nie wie, co robić. Wtedy już nawet srebrnookie syreny bez charakteru wabią swoim śpiewem. No i na chemii i nieszczęsnej, szczerze znienawidzonej matematyce, na której naprawdę nie wiem, co z sobą robić, kiedy już nawet dno i wodorosty z pływającymi, bladymi syrenami są lepsze od literek, cyferek, wzorów, wykresów i innych tego typu niezwykle interesujących rzeczy. Bo to zawsze, jakby nie patrzeć, świat inny od szkolnej, nudnej rzeczywistości, prawda?

Tytuł: „Mroczna Toń”
Autor: Tricia Rayburn
Moja ocena: 1,5/10 

środa, 3 września 2014

Burza i zamieszanie. Recenzja książki

Jak zapewne widzicie, dziwnym sposobem przeszła mi fascynacja kryminałami, prawie tak szybko, jak się zaczęła. Może dlatego, że wszystkie są do siebie podobne, może dlatego, że miałam dosyć zabijania niewinnych ofiar przez psychopatów, sekciarzy i innych. Nie wiem. Wiem tylko tyle, że z przykrością patrzę na kryminały zaścielające moje półki i zbierające na nich kurz. Czasami jeszcze po jakiś sięgnę, czasami jeszcze przeczytam jakiegoś e-booka, ale coraz rzadziej, ponieważ coraz bardziej ciągną mnie fantastyczne światy i historyczne masakry. No, żeby był jeszcze jakiś ciekawy kryminał, ze zwłokami, na przykład, na końcu. Albo w środku. Albo, jak to robi z niezłym powodzeniem Camilla Lackberg, morderstwa powiązane z mrocznymi wydarzeniami z przeszłości. Jednak zwykłe, schematyczne powieścidła mnie już nie cieszą, jak to bywało kilka lat temu. Jeszcze takie, które w gruncie rzeczy nie dają odpowiedzi na postawione pytania, nie mówiąc o fatalnej kreacji postaci (najczęściej seksownej pani komisarz, jeśli Autorką jest kobieta, albo chorego psychicznie, starego detektywa, lub detektywa z problemami sercowymi, gdy pisze to mężczyzna) i sztucznej, bardzo denerwującej reklamie.

Jednak niedawno pojechałam na kilka dni do rodziny na wieś i, na nieszczęście, zbyt szybko przeczytałam wzięte dwie inne książki, byłam więc zmuszona do wzięcia czegokolwiek z małej biblioteczki dziewczyny mojego kuzyna. Ponieważ ona uwielbia kryminały (a raczej jej mama, ale nie ważne), jednym z niewielu książek (które i tak ona nie czyta) był ten właśnie kryminał. Szwedzki czy duński, nie wiem, bo zupełnie nie jestem dobra z geografii, a w tę kwestię nie chciało mi się wnikać, w każdym razie skandynawskie powieścidło z nagryzmoloną na okładce wiadomością wygrania przez książkę jakieś prestiżowej nagrody. Wystarczyło jednak przeczytać pierwsze zdanie, by wszystkie nadzieje roztopiły się jak skandynawski śnieg w słońcu Afryki.

Rebeka, dziewczyna z prowincjonalnej Kiruny, stała się teraz dumną panią adwokat w doskonałej firmie, przestały ją nawet prześladować duchy przeszłości i ogólnie ma fajne, choć nieco nieuporządkowane życie. Jednak pewnego dnia przeszłość ją znów dopada – w raczej sekciarskim kościele protestanckim zostaje zamordowany przyjaciel z przeszłości – długowłosy, młody i bardzo charyzmatyczny Wiktor. Rebeka wraca do Kiruny, by stawić czoło przeszłości i ponoć przyjaciółce, siostrze Wiktora oraz jej dwóm córkom. I mimo że w sprawę angażuje się ciężarna policjantka Anna Maria Mela (tak, proszę państwa, Autorka za każdym razem nazywa bohaterkę całymi dwoma imionami, a ja muszę udawać, że nie jestem zupełnie zaskoczona), wróg jest bliżej niż wszyscy myślą, a nasza ukochana Rebeka okazuje się bohaterką, bo na końcu, bez żadnych skrupułów, zabija wszystkich wrogów. Bo wrogów, kochania moje, jest więcej niż jeden. Choć w sumie nie wiem dlaczego. Mimo że pisarka przez usta wszystkowiedzącej Rebeki wyjaśnia nam krok po kroku, co się stało. Naprawdę. Może coś ze mną coś nie jesr tak? Jak myślicie?

Czytałam gdzieś w Internecie, że na podstawie tej książki ma powstać film. Albo już powstał. W każdym główną rolę zagra Izabella Scorupco, znana z roli Heleny Krucewiczówny w Ogniem i Mieczem Hoffmana. Poza tym, że jest mi przykro, że się tak się stoczyła (jak Cate Blachett: od Galadrieli z Władcy Pierścieni do reklam tuszu do rzęs) raczej nie mam ochoty obejrzeć filmu, a dlaczego, o tym poniżej.

W każdej książce staram się doszukać plusów, bo staram się wszystkie książki jednakowo oceniać, jednak co mogę napisać, jeśli nie ma plusów? Na siłę nic nie zrobisz, szczególnie z pustego nie nalejesz. Powinnam być mniej surowa, bo to debiutantka? No dobra, ale i tak to na nic się zda, bo nawet jak na pierwszy, debiutancki utwór jest średnio, delikatnie mówiąc. Jakaś postać z potencjałem? Dobrze, powiedzmy, że szef Rebeki ma potencjał i gdyby Autorka jeszcze pogłębiła tę postać i wyeliminowała dziwne wrażenie tego, że ów facet cierpi czasami na rozdwojenie jaźni, wyszłaby całkiem niezła postać.

Bo z bohaterami jest tragicznie. Postacie albo cierpią na ciężkie choroby ducha, albo nie wiem, szczerze mówiąc, co. Albo Autorka nie mogła się zdecydować, jakie dać im cechy, bo zmieniają je jak maski. Szczególnie irytowała mnie Sanna, siostra zabitego Wiktora. Piszcząca wariatka, nieumiejąca się zająć się dwójką dziewcząt (w dodatku pranionych psychicznie i fizycznie przez jej rodzonego brata, chyba wiecie, o co chodzi), zupełnie bezradna, zachowująca się jak dziecko z ciężkim rozchwianiem emocjonalnym, postrzelona i niewiedząca nawet, czy jej miłość do Rebeki jest zupełnie przyjacielska,czy ma inny rodzaj. W każdym razie chyba do końca życia będę się zastanawiać, dlaczego dorosła kobieta, matka dwójki dzieci, uciekała przed policją, by nie robili jej przesłuchania, dopóki nie przyjedzie jej przyjaciółka. Hm. A więc pomijamy ten fakt milczeniem i przyglądamy się bliżej, przez szkło, innym bohaterom, na przykład pastorom kościoła, do którego należał główny bohater i dochodzimy do wniosku, że przyglądamy się trzem demonom, którym Matka Natura albo Bóg poskąpili nawet najmniejszych zalet, zostawiając same paskudne cechy charakteru. Albo, ewentualnie, zagubili drogę Prawdy, albo poczucia jakieś ludzkiej przyzwoitości. Czy jak jakiś człowiek jest zły, to tak na sto procent? Doświadczenie raczej pokazuje, że jest inaczej, nawet największa ludzka bestia lubiła kwiatki, a Hannibal Lecter miał poczucie humoru. Więc i tym razem nie trafiliśmy, idziemy więc dalej. Rebeka. Postać nijaka i nudna, im bardziej pisarka wgłębia się w jej postać. Taka pokrzywdzona mała dziewczynka, której tak trudno pogodzić się z przeszłością, że aż wpada do mieszkania jednego z pastorów, tatusia jej usuniętej córeczki Johanny (swoją drogą, po co ona ją nazwała, jak wykonała na niej aborcję?) i robi awanturę, szantażuje, wyżywa się.. I jednocześnie męczennica, osoba dobra, nieumiejąca odmówić swojej przyjaciółce, dobra dusza, że nawet nienarodzona córeczka jej przebacza we śnie. Jest taka czysta, że nazywanie żon innych facetów, przeklinanie i inne są nawet pochwalane przez Autorkę. Mamo. Zresztą żony pastorów, wszystkich trzech, powinny coś ze sobą zrobić. Te ciągłe zmiany nastroju o czymś świadczą: albo choroba, albo ciężka menopauza, albo, co jest najbardziej możliwe, Autorka przekombinowała. I to mocno. O policjantce Annie Marii (pisarka za każdym razie pisze o niej, używając obu imion) poza tym, że jest w ciąży, nie wiemy nic. Postać jest kolejną białą plamą, bez żadnych, nawet najmniejszych cech charakteru. Nie mówiąc już o Szaleńcu (żeby było lepiej, nie zdradzę wam, kim on jest, ale szczerze mówiąc, łatwo jest się domyśleć), który jest patologicznie zakochany w Sannie, nie bierze psychotropów, wyszedł z psychiatryka i zabija zwierzątka swojej ukochanej – orientujemy się, że to on, kiedy, dzięki niezwykle plastycznemu opisowi Autorki, podglądamy go w łazience jego mieszkania, jak pije krew z głowy zabitego psa Sanny. Ale nie przejmujmy się nim – Szaleniec w końcu przegra walkę z dobrem i zginie z rączki Heroicznej Rebeki, uzbrojonej, naturalnie w wydartą mu maszynówkę. Z całe galerii postaci przestawionej w książce broni się tylko szef Rebeki, a także zastępca prokuratura sądowego, Carl von Post, osobnik bardzo nerwowy, ciskający na wszystkie strony siarczystymi przekleństwami. To bardzo ciekawa postać, z której dałoby się wyciągnąć bardzo dużo. Gdyby Autorka, oczywiście, chciała to zrobić. Ale von Post po kilku scenach z nim gdzieś się zgubił, zatracił. Cóż, Autorka zapomniała o swojej postaci, trudno. Zresztą, kto jest nad Doskonałą Rebekę i jej heroizm?

Z językiem też przekombinowała. Może to i dobrze, bo już dawno nie czytałam takich bzdurek, takich kwiecistych wyrażeń, metafor, epitetów, personifikacji, animizacji, onomatopei i wielu innych, których nawet nie ma w podstawie programowej (bo nie istnieją) naszych polskich, jakże kochanych szkół. Już sam układ – podział na siedem dni, niby dni stworzenia, nawiązujący do Biblii (w raczej niewiadomym celu), porównanie zorzy do smoka pędzącego po niebie (skojarzyło mi się z Apokalipsą św. Jana, robaczki) księżyce, pończochy Rebeki, które zakłada z myślą, żeby jej kochanek szybciej ją rozebrał. W dodatku, gdyby patosu i niezwykłego, barwnego języka było jeszcze za mało, ludzcy bohaterowie, mieszkający, jak się domyślam, w XXI-wiecznej Szwecji, myślą i wyrażają się niczym Słowacki w najbardziej mistycznych częściach Dziadów. Co nie przeszkadza im kląć i miotać „sukami” oraz innymi poetyckimi wyrażeniami, bo to przecież takie miłe słówka, prawda? Tak miłe, miłe. Ale to sprawia, że książkę czyta się jeszcze gorzej, niż przypuszczałam – jest jeszcze bardziej sztuczna, niż można sobie wyobrazić czytając mój nieudolny opis, który nigdy nie odda zawartości tej powieści.

Fabuła jest przewidywalna. I to bardzo. No, może poza wątkiem kryminalnym, wytłumaczeniem, dlaczego jasnowłosy anioł, Wiktor, charyzmatyczny i bardzo głęboko wierzący (nawrócił się ponoć wtedy, kiedy ześlizgnął się na sankach na szosę i niemal został rozjechany przez samochód, też miał rozum) został w sposób rytualny przez Szaleńca i jego wspólników zabity. Autorka w końcu sama się w tym wszystkim pogubiła i nie potrafiła, wydaje mi się, racjonalnie wytłumaczyć powodów, poza zarzutami jego siostry, że robił z dziewczynami coś, czego dobry, normalny wujek nie powinien, jeszcze ze swoimi dwoma całkowicie nieletnimi siostrzenicami (chrześcijanin..) prawdopodobnie bez ich zgody, a także o jakieś przekręty dotyczące wydawania książek wspólnotowych bez płacenia podatków państwu czy coś w tym rodzaju, ale nie do końca zrozumiałam, o co tak naprawdę chodzi, bo, w gruncie rzeczy, zanim coś zdążyli wyjaśnić dodatkowo, Najszlachetniejsza Rebeka zabija ich z maszynówki (a tego, z kim miała dziecko, zabija jednym uderzeniem w głowę jakimś przedmiotem). I to było również bardzo przewidywalne. Jeśli chodzi o mnie, nie było nawet najmniejszego elementu zaskoczenia, nawet kiedy wydało się, że prawie wszyscy pastorowie, w spółce z Szaleńcem, zabili biednego Wiktorka. No może nie tak bardzo biednego. Może nie mam serca, ale nie jest mi go żal.

Co ciekawe, wszędzie podkreśla się, że książka ma wiele wspólnego z prywatnym życiem Autorki i podejrzewam, że to nie jest tylko to, że Rebeka, tak jak przedtem pisarka, pracuje w firmie, zajmując się prawem podatkowym. Coś tam w jednym wywiadów mówiła na temat jej bogatego doświadczenia z kościołem protestanckim. Aha. Więc może też była kiedyś w takim czymś? A może też miała dziecko z pastorem? Biedna. W każdym razie nie będziemy wyciągać brudów, bo to nie jest drugi Pudelek tylko poważna (mam taką nadzieję) strona o literaturze. W każdym razie można przypuszczać, skąd taka nierówna narracja i zachwiana równowaga pomiędzy wspomnieniami Rebeki i kryminału. Cóż. Przynajmniej mogła nie wspominać już o Annie Marii, bo policjantka tak naprawdę nic nie robi, tylko chodzi w kółko, a śledztwo, jeśli w ogóle ma miejsce, prowadzi nasza droga Znakomita Rebeka. Przerost formy nad treścią troszkę.

Na końcu (niestety, to już koniec moich wywodów) powiem jeszcze trochę o tytule
i okładkach, bo, jeśli chodzi o mnie, było z tym zamieszanie. Otóż egzemplarz, który czytałam, był inaczej zatytułowany, niż ten w serwisie Lubimy Czytać i miał inną okładkę, ale fabuła jest ta sama. Dopiero po pogrzebaniu w Internecie okazało się, że drugie wydanie ma po prostu zmieniony tytuł, bo tamten, z wydania poprzedniego, był nietrafiony (kiedyś miałam trochę do czynienia z językiem szwedzkim, ale każdy, kto zna angielski, zorientuje się, że solstorm to burza słoneczna, a nie coś innego). Obie okładki jednak są beznadziejne – na tej starszej widzimy ośnieżone drzewo w śniegu, ale w druga jest bardziej przekombinowana: widzimy tam naszą słynną zorzę, coś, co miało być zapewne krwią Wiktora oraz książkę (?) albo podobny kształt. W każdym razie przez te dziwne kolory wszystko wygląda jak... wątpliwej jakości książka z czasów PRL. Nie wiem, takie mam po prostu dziwne skojarzenie (pomijając fakt, że moje skojarzenia są ogólnie bardzo dziwne). No i oba tytuły nie pasują do fabuły książki, także jak pojawiający się na początku wiersz. Zdaje się, że Autorka zrobiła to tylko dlatego, że uznała, że na początku każdej takiej książki musi być cytat z jakiegoś wiersza, bo takie modne i zapowiada mroczne wydarzenia w powieści. Hm. Znów może nie takie mroczne.

A więc znów przeczytałam fatalny kryminał. Może za jakiś czas zrecenzuję jakąś książkę Camilli Lackberg, żeby choć trochę miodku się polało na biedne książki z zabójcami i policjantami w rolach głównych. A może się znajdzie coś lepszego niż szalejącą burzę, która spustoszyła i tę książkę? Cóż, po dawnym okresie fascynacji powieściami o zabijających Szwedach przyszedł czas na pasmo rozczarowań i coraz większego znudzenia kryminałami. No cóż. Przynajmniej miałam co robić, a wakacje są po to, by czytać takie odmóżdżające książki. W sumie nic nie straciłam, prawda? Prawda?

Tytuł: „Burza na krańcach Ziemi” / „Burza słoneczna”
Autor: Asa Larsson
Moja ocena: 1,5


czwartek, 21 sierpnia 2014

Inni są wśród nas. Recenzja książki

Nie lubię paranormal romance, bo jest to, ogólnie mówiąc, gatunek pisany dla niewymagającej młodzieży, która nie ma nic innego do roboty, tylko czytanie coraz bardziej grafomańskich historii o wciąż tym samym: wampirach, elfach, aniołach, trollach i innych stworzeniach mniej lub bardziej skopiowanych z prozy mistrza Tolkiena plus wątek miłosny, wybór światów i śmiertelniczka, rzadziej śmiertelnik, bo ten typ prozy jest pisany raczej przez panie. Powstało wiele już takich książek, szczególnie w Ameryce i w Anglii, bo Polacy są jeszcze na tyle mądrzy, że nie piszą takich bzdur.
Teraz pisać może każdy, ale nie każdy jest na tyle kreatywny, żeby wymyślić coś oryginalnego, więc pasożytują na tak zwanych bestsellerach, wysilając się na wymyślenie niektórych elementów, z czego wychodzi dość grafomańska, zmiksowana papka coraz bardziej hm... nie moralna i coraz ohydniej pokazująca stosunki damsko- męskie i nie tylko. Problem w tym, że owa papka staje się kolejnym młodzieżowym bestsellerem i staje się obowiązkową lekturą dla każdego szanującego siebie i swoją pracę krytyka literackiego i mola książkowego.
Wendy jest zwykłą dziewczyną. Jej matka, Kim, wylądowała w psychiatryku kiedy próbowała zabić dziewczynę, kiedy miała sześć lat, twierdząc, że jest potworem, bo zabiła jej dziecko. Faktycznie, Wendy miała być chłopcem. Dziewczyna mieszka ze swoim starszym bratem Mattem i ciotką Maggie, ale często się przeprowadzają, ponieważ Wendy wywalają z kolejnych szkół. Ma też problemy z samą sobą, ponieważ ma zdolność perswazji – patrzy ludziom w oczy a ci robią tak, jak ona chce, jednak czuje się z tym źle. Pewnego dnia dziewczyna z jednej ze szkół poznaje chłopaka, Finna. Mówiąc językiem pisarki, jest bardzo sexy i w ogóle, idzie z nią na dyskotekę, tańczy z nią, ona się zakochuje i tak dalej, ale pewnego razu przychodzi do niej... uwaga, przez okno. I zaczyna wygadywać różne dziwne rzeczy, typu, że ona jest Tryllem, pewną dziwną odmianą trola. Okazuje się bowiem, że owe Trylle podrzucają swe dzieci bogatym rodzinom, by te wychowały ich. Później, kiedy ci zorientują się, kim są, tropiciele, do których należy Finn, odprowadzają ich do miasteczka Tryllli, zabierając ze sobą cały majątek. Tak też jest z Wendy. Jednak ona na początku ma opory, ale później, kiedy wszystkie elementy układanki zaczynają do siebie pasować i w dodatku napada ją tajemnicza organizacja, Vittra. Kiedy Finn ją przywozi, okazuje się, że jest królewną, córką królowej Elory. Sama Elora jest zjadliwa i sprawia wrażenie, jakby w ogóle Wendy ją nie obchodziła. W pałacu snuje się kilka intryg, a dziewczyna odkrywa tajemniczy pokój, w którym królowa trzyma swoje obrazy – wróżby, nie wiadomo co oznaczające. Wkrótce związek Finna i Wendy zaczyna ożywiać się, tak samo jak przyjaźń Wendy i Willi oraz Wendy i Ryhsa, który okazuje się być maksklingiem, czyli człowiekiem, prawdziwym synem Kim. Na końcu mamy jeszcze bal, z okazji powrócenia królewny i wtedy zaczyna się tylko coś dziać. Wtarga Vittra z wojskiem, by porwać królewnę, ale jej przyjaciele – Tove i Ryhs, a także ukochany Finn ratują jej życie. Jednak później Wendy postanawia uciec do swojego domu z Ryhsem. Na tym kończy się ta trzytustronicowa powieść.
Już od początku wiedziałam, że ta książka będzie miksem kilku innych powieści, jakie miałam zaszczyt przeczytać: saga „Zmierzch” Meyer,cykl o Harrym Potterze Rowling, oraz „Skrzydła Laurel” Aprelinne Pike. Do podobieństw do „Zmierzchu” należą: wchodzenie przez okno, ratowanie dziewczyny ze wszystkiego, różne dary, organizacja, która chce mieć główną bohaterkę w swoich szeregach, główna bohaterka jest również fajtłapą, narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, w Ameryce mieszkają jakieś potworki, które nie chcą być z ludźmi. Z Harry'ego jest tu tylko skomplikowane życie rodzinne, a z „Skrzydeł....” problem podrzutków. Sama Autorka nie wysiliła się z pomysłowością.
Zacznę chyba od plusów, bo naprawdę w moim interesie nie leży obrażanie kogokolwiek, szczególnie fanek, których jest mnóstwo. Okładka jest ładna, ciekawa i niewątpliwie oryginalna. W żadnej z innych książek nie przeczytałam o kimś, kto jest w szpitalu dla psychicznie chorych, a także o tajemniczych miłostkach królowej. Autorka używa także lekkiej, młodzieżowej mowy, co także dobrze wpływa na odbiór tekstu.
Jednak minusów jest więcej. Miłość Wendy i Finna jest idealna i gorąca, a ona myśli wciąż o tym, jak przystojnie wygląda ten jej Finn, oh, oh Boże. Główna bohaterka też nie zdobyła mojej sympatii. Autorka widocznie nie chciała stworzyć drugiej Belli, ani też kogoś w stylu Lary Croft, co książce zdecydowanie nie wyszło na dobre. Czasem (szczególnie w scenach z Finnem) zachowuje się jak Julia z „Romeo i Julii”, innym razem jest beznadziejnym dziwadłem, czasem znów skandalistką, zwykłą nastolatką albo totalnym kozakiem. Wyszła z tego pusta, bezbarwna postać bez bogatej psychiki. Inne postacie także są nudne i nijakie, snujące się po kartach książki jak cienie po ścianie. Brakuje tam ciekawych opisów osobowości, opisy miejsc są suche i bez polotu,a większość scen i dialogów pachnie mocnym nadciąganiem. Tajemnice i niedopowiedzenia jakieś są, ale człowieka nie interesuje prawda, bo wydaje się, że wytłumaczenie pasuje do zaistniałej sytuacji. Na szczęście książka nie jest długa i można przez to jakoś przebrnąć, ostatecznie skusić się na następny tom. Czasami niesamowicie zanudza (szczególnie w scenach Wendy&Finn) , męczy, czasami można znieść. Dla mnie, osóbki bardzo wybrednej pod względem literatury, całość jest bardzo infantylna, ot, coś na dość przeciętnego bloga czternastoletniej fanki Justina Biebera i Kristen Stewart.
Trzeba jednak przyznać, że autorka jest osobą młodą, a trylogia o Tryllach jest jej debiutem, więc można jej wybaczyć wszystkie niedoskonałości, których nie jest mało (wręcz przeciwnie). Miejmy nadzieję, że z czasem odejdzie od schematycznych, powielanych na kilometrach papieru książek,by zająć się prawdziwą literaturą. Dlatego, po głębszej analizie, pomyślałam, że nie powinnam być taka ostra dla tej powieści. Mimo tego, że mój mózg był zły, że podczas czytania nie musiałam go używać, historyjka jako bajka bez morału mogłaby przez jakiś czas istnieć, bo całkiem nieźle się czyta.
Problem w tym, że książka za kilkanaście lat zostanie zapomniana – bo ludzie aż tacy głupi nie są, żeby nie zauważyć, że nie tylko inni – trolle tak jak Wendy – istnieją na świecie. Inni, lepsi pisarze też.

Tytuł: „Zamieniona”
Autor: Amanda Hocking

Moja ocena: 1,5/10 

(recenzja bardzo archiwalna) 

czwartek, 10 lipca 2014

Nie zgadzam się na takie powieści. Recenzja książki

Pewnego dnia moja kuzynka kupiła sobie oryginalne conversy, które, jak wiecie, nie są tanie. Dumna poszła do tej swojej budy i .. co? Po tygodniu większość dziewczyn miała takie same. Różniły się tylko kolorem. Te dziewczyny zadały sobie trud kupienia takich drogich butów w Internecie, tylko dlatego, że moja kuzynka miała takie. Kiedy mi o tym napisała, walnęłam głową w klawiaturę komputera. No ale co, ludzie tacy są i to nie tylko w szkole czy w pracy, ale w literaturze także. Na pewno? Zobaczmy.

Suzanne Collins, Autorka znakomitej trylogii Igrzyska Śmierci, wpadła na genialny pomysł: napisała książkę, której akcja dzieje się w przyszłości, przyszłości okrutnej i złej. Przedstawiła to z polotem i lekkością, a jej świat ma ręce i nogi. Opowieść jest mądra i nie jest – że się tak dosadnie wyrażę – dla byle kogo. Daje dużo do myślenia. No i niestety, ma potencjał komercyjny, szczególnie, kiedy spłyci się ją do relacji Katniss-Peeta-Gale. Po ekranizacji, ale nawet już przed nią, utworzył się fandom, a pisemka dla młodzieży produkowały kolejne newsy na temat grającej główną rolę w filmie Jennifer Lawrence. No i pojawiły się naśladowczynie, a właściwie cały nowy gatunek science-fiction nazywany dystopią (od utopii). A o ile Igrzyska to jedyna książka dla młodzieży, która przetrwa lata, bo to świetna rzecz, to wszystkie naśladowczynie (no, ostatnio znalazłam dwa wyjątki, ale nie są one dokładnie tym, co mamy tutaj) ledwo potrafią złożyć zdania podrzędne w swoim ojczystym języku i szybko wyginą. Przykład? Proszę bardzo.

Beatrice mieszka z rodzicami w mieście założonym na ruinach Chicago. Społeczeństwo to jest podzielone na tzw. frakcje. Każda frakcja pełni w społeczeństwie jakąś rolę, na przykład Prawi są prawi, Altruiści muszą bezwzględnie poświęcać się drugiemu człowiekowi, Nieustraszeni są nieustraszeni i bronią prawa, Serdeczni są serdeczni, a Erudyci wciąż rozwijają nowe technologie. W wieku szesnastu lat należy wybrać, to jakiej frakcji będzie się należeć, przed czym są wykonywane Testy Przynależności, aby pomóc w wyborze. Jednak okazuje się, że Beatrice może przynależeć do wszystkich, w każdym razie do większości frakcji jest więc Niezgodna. A Niezgodni nie mają łatwego życia, wręcz przeciwnie. Niezgodni są tępieni.

Mimo tego Tris, bo takie jest nowe imię bohaterki, przystępuje do Nieustraszonych. Tam poznaje pewnego młodego człowieka (tysiąc dolców dla każdego, kto odgadnie, czy ów przystojniak będzie chłopakiem głównej bohaterki czy nie), o intrygującym pseudonimie Cztery. Tak naprawdę nazywa się Tobias i jest niedobrym synem swojego ojca, również z tej frakcji co Tris. Jednak sielanka nie trwa długo. Zaczyna się wojna – konflikt między Altruistami a Erudycją, konkretnie konflikt między rządem Altruistów, a demoniczną babką z Erudycji, której przypadkiem nie wyjawiono pewnych tajemnic. Tak się składa, że giną rodzice Tris, a ona sama ucieka, zdążywszy przedtem zabić swojego przyjaciela. I na tym kończy się książka pierwsza i zaczyna się książka druga. Hm.

Jeśli ciężko mi znaleźć plusy, to nie spodziewajcie się, że pozytywnie ocenię książkę. A tutaj bardzo ciężko znaleźć plusy. Bardzo. W takich okolicznościach z pomocą zwykle przychodzi okładka, ale tym razem i to zawodzi – niestety. Szukamy więc dalej.. dalej.. Całkiem niezły był pomysł z tymi strzykawkami z różnymi rodzajami serum. No i styl Autorki (choć to będzie dość naciągane, ale co tam, i tak już jestem bardzo wredna dla popularnych książek) trzyma się do kupy i całkiem nieźle się to czyta. Szybko. Płynnie. I dzięki temu, jeśli ktoś czyta kilka książek na rok, pomijając oczywiście moich drogich Czytelników, nie zauważy wielu błędów, a wręcz pokocha tę książkę miłością głęboką i prawdziwą. Ot, cała tajemnica powodzenia tego dzieła.

Jak wspominałam wyżej, z okładką nie jest dobrze. Jakieś coś w kręgu ognia, co dziwnie kojarzy się z kosogłosem Katniss, podrobiona recenzja New York Timesa, lub napisana po znajomości i jakieś miasto. Całość szarobura, mało porywająca. Zresztą, czy ja już zapomniałam, że wydawnictwo Amber ma ogólnie słabe okładki?

Bohaterowie nie są pełnokrwiści, jak to jest w Igrzyskach. Tris to walcząca Bella ze Zmierzchu, tak samo mdło nudna i nijaka. Tobias to kolejny przystojniak, ile już może ich być. Przyjaciółka Tris równie nijaka, a reszta bohaterów udaje tylko ludzi, którzy mają jeszcze psychikę. Są puści, nudni, rozlaźli i bez najmniejszych problemów zapomina się o nich po kilku godzinach od przeczytania książki. Co ja mówię. Na świecie jest mnóstwo innych, bardziej absorbujących rzeczy niż przebywanie w towarzystwie takich kukiełek. Co ja mówię. Ukochane z dzieciństwa Gumisie i Smerfy przy tych, poniekąd dorosłych osobach, są postaciami o głębokim charakterze. Każdy psychoanalityk strzeliłby sobie w łeb, gdyby przyszła do niego Tris z przyjaciółmi. Chociaż szczerze mówiąc Tris naprawdę potrzebowała pomocy – ilość zachowań z pogranicza głupoty i kretyństwa klasyfikuje ją jako dobrą pacjentkę szpitala psychiatrycznego. Uuu, mocne słowa, prawda? Ale, uwierzcie, ta książka mnie naprawdę zdenerwowała.

Świat przedstawiony w książce nie grzeszy intelektem. Jak ktoś mądry powiedział czy napisał w Internetach, nie jest to możliwe, by społeczeństwo dało się podzielić na frakcje – wszyscy jesteśmy Niezgodnymi i to jest, niestety, droga Autorko, prawda. Wszyscy jesteśmy nieco mądrzy, nieco nieustraszeni, nieco serdeczni, nieco altruiści.. Każdy z nas jest niepowtarzalną mieszanką. Nie dalibyśmy się zakwalifikować do frakcji, chyba, że ktoś zrobiłby nam pranie mózgu, ale to już inna sprawa. No bo kto, do licha, przez całe życie chciałby być serdeczny? Albo nieustraszony? W gruncie rzeczy, nawet bohaterowie książki mieszkający w Altruizmie albo w Nieustraszoności, mimo że ich dominującą cechą był altruizm czy nieustraszoność, byli i serdeczni, i inteligentni i tak dalej, czyli każdy z nich był Niezgodny. Broń Autorki odwróciła się przeciwko niej, a ja śmiałam się pod nosem, czytając owe wypociny.

W dodatku Autorka nie napisała, co tak naprawdę zniszczyło Chicago. Po prostu zostało zniszczone, bo ludzie zaczęli się nawzajem zabijać. O co? Porównując znów do Igrzysk Śmierci (niestety, podróbka nigdy nie uniknie porównań z oryginałem), tam mamy napisane, jak doszło do straszliwej wojny, po której pamiątką były Igrzyska Głodowe. Każdy kto czytał ten wie, w każdym razie miało to jakiś sens. A tutaj? Cóż, nie wszyscy przejmują się takimi szczegółami. Zresztą i tak miasto nie wydaje się jakoś specjalnie zniszczone, bo i stara karuzela jest, i szkoła, i wieżowce. Raczej nie sądzę, by po wojnie takie rzeczy zostały.

Jeśli chodzi o wątki, jest jeden, doskonale rozbudowany Wątek oraz mnóstwo innych, które są niteczkami, które się rwą i dyndają sobie gdzieś w powietrzu, mniej lub bardziej logiczne. Tym Wątkiem jest oczywiście wątek miłosny – niezwykle ciekawa (czytaj: przewidywalna) opowieść o Tris i Tobiasie (nawet litery ich imion się zgadzają, jakie to słodkie). Pozostałymi, bardziej nielogicznymi i dopchniętymi „na siłę” jest przede wszystkim bezsensowny wątek wojny, z którego nic nie rozumiem, wątek Tris jako Niezgodnej, oraz mniejsze, często się urywające w beznadziejny sposób, dotyczące jej znajomych i przyjaciół, o rodzicach już nie mówiąc. Jej matka jest również Niezgodną, a o ojcu prawie nic nie wiemy, no, chyba żeby pod uwagę wziąć to, że go zabili.

Styl, jak wyżej powiedziałam, jest całkiem lekki i to wpływa pozytywnie na odbiór powieści. Jednak jeśli chodzi o bogactwo słownictwa, nie jest tak dobrze. Kolejna pisarka, która powinna zjeść słownik. Wpisuję ją na górę listy, bo zależy mi na tym, żeby kupić jej jakiś specjalnie lekkostrawny, bo wydaje się być zwykłą białogłową. Pomijając to, punkciki odchodzą do Mrocznej Puszczy, by już nigdy nie wrócić, za opisy, a raczej za ich brak. Pisarka powiedziała nam, że wokół ulic stały baraki i opuszczone domy, w których kryli się Bezfrakcyjni. No dobra, ale jak wyglądały? Poza tym w futurystycznym świecie Tris nie ma nieba. Jakie to smutne, prawda? Biała plama. Autorka też chyba raczej nie patrzy w niebo. Przynajmniej nie często.

Każdy pomysł ma jakiś tam polot. Nawet historia o kurczaku, który uciekł z McDonalda. Sęk w tym, że często sam pisarz nie wie, co ma pisać, albo jak ma napisać. Albo chce, żeby się sprzedało, chociaż intelektem dorównuje twórcom książkowej alternatywy. Jednak Autorka tego bestselleru pewnego dnia, po przeczytaniu kolejnej książki zwanej dystopią czy antyutopią, stwierdziła, że potrafi. Nie ma tu wielkiego potencjału, bo kopie go raczej nie mają, a gdyby jeszcze jakiś jeszcze był, to zginął przytłoczony wątkiem miłosnym. Wystarczy napisać coś podobnego, a kiedy sypnie się groszem agencjom literackim, wypociny sprzedadzą się w bardzo szybkim tempie. Niestety taka jest prawda i nie da się tego zmienić.

Szczerze mówiąc, wszystkie rzeczy, które, mam nadzieję, wypisałam w miarę ludzki i zrozumiały sposób, wcale mnie nie zaskoczyły. Od jakiegoś czasu, mniej więcej od wtedy, kiedy w mediach tych z rodzaju płytkich, pojawiły się zapowiedzi filmu Igrzyska Śmierci, zaczęłam z rezerwą podchodzić do dystopii, tego nowego odłamu SF. Od początku nie wymagałam od tej książki dużo i na szczęście, bo się nie rozczarowałam. Kolejna historia, która zostanie zapomniana za kilka lat. Tak mi przykro Tris, ale musisz się z tym zgodzić.

Tytuł: „Niezgodna”
Autor: Veronica Roth
Moja ocena: 1,5/10

(recenzja archiwalna)