wtorek, 29 marca 2016

Panikujące tygrysy. Recenzja książki



Dziś rano z zaskoczeniem zauważyłam, że niebo na zewnątrz ma kolor niebieski, a słońce jest ostre i ciepłe. W ogrodzie wrzeszczały ptaki i przez chwilę poczułam się tak, jakby było już lato. Ale tylko przez chwilę, bo chwilę potem zorientowałam się, że drzewa nie mają jeszcze liści. Przez jakiś czas leżałam jednak nieruchomo w łóżku i wyobrażałam sobie, jak wspaniale będzie mieć tyle wolnego czasu i jak produktywnie go wykorzystam. Jak na ironię, chwilę później zadzwonił budzik i wszystkie przyjemne obrazy w mojej głowie zamieniły się na listę tego, co mam dzisiaj zrobić. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak było mi przykro – już oblizywałam się na myśl, jakie książkowe cegły będę sobie czytać, a tu ten wredny budzik przypomina, że zaczął się kolejny, wspaniały dzień, na koniec którego będę przypominać trupa i nie będę miała okazji, żeby zastanowić się nad sprawą tak odległą i nieprawdopodobną jak wakacje. Zresztą nad czym się tu zastanawiać? Podróże jakoś mnie nie nęcą, tak samo jak jakieś szalone przygody – wolę sobie o nich poczytać, popisać, ewentualnie obejrzeć coś, co będzie opowiadało o jakiejś z nich. Tak samo z aktywnością fizyczną spin (chyba że długie spacery i birdwatching się liczą). Bez żadnych zwinę się w kłębek na moim łóżku i to będą moje idealne, wymarzone wakacje. Może jedynie pojadę w nasze zacne, polskie góry, ale i tam będzie trudno o materiał na blogową opowiastkę, o książce nie mówiąc. Ale czy w spokoju nie odpoczywa się najlepiej? 

Tak, jestem jednostką leniwą i bezużyteczną. Przyznaję się. Chociaż gram trochę w paintballa, chodzę na długie spacery i do aquaparku oraz interesuję się birdwatchingem, z chęciami uprawiania jakiegokolwiek sportu w czasie wolnym jest bardzo ciężko. Oczywiście, podziwiam skaterów i zachwycam się przystojnymi surferami na amerykańskich filmach oraz piłkarzami bez koszulek, ale to wszystko, na co mnie stać. Istnieją ludzie, którzy będą grać w piłkę nożną nawet na najmniejszym skrawku zieleni w moim mieście i wykorzystają na to każdą wolną chwilę, albo którzy pójdą popływać na położonym niedaleko jeziorze, które – szczerze mówiąc – do tych celów zupełnie się nie nadaje, ale ja zdecydowanie do nich nie należę. Szczególnie że z natury jestem bardzo strachliwa, a każdy sport wymaga odwagi i pewności siebie, o tych ekstremalnych nie mówiąc. Brr! Mam znajomą, której brat skacze na bungee i kuzyna, który hobbystycznie uprawia wspinaczkę. Trzęsę się nieustannie o ich życie, kręci mi się w głowie, kiedy widzę ich na wysokościach odpowiednich do ich sportów i mam koszmary, od kiedy ów znajomy zaproponował skok i mnie. Jak się domyślacie, odmówiłam, ale dość niejasno sformułowałam wytłumaczenie i wydaje mi się, że on mnie nie zrozumiał. Nic w tym dziwnego, bo istnieją ludzie, dla których słowo strach oznacza niewiele albo nic. Którzy, kiedy stoją na stromej krawędzi, nie czują tego dziwnego, strasznego uczucia, które odbiera rozsądek – paniki.

Panika to słowo, które pochodzi z języka greckiego, a konkretnie z mitologii. Jest tam historia o bożku nazywającym się Pan, który był taki brzydki, że uciekały od niego wszystkie nimfy, a w tym jego ukochana –Syrinks (według innej wersji: Daphne) - która przez ową miłość była bardzo nieszczęśliwa. Kiedy zrozumiała, że nie sposób pozbyć się natręta, nimfa w rozpaczy poprosiła bogów o możliwość zamiany w trzcinę. Zrozpaczony Pan zrozumiał wtedy, jaki jest brzydki i z owej trzciny sporządził sobie instrument, nazywany syryngą. Jednak z czasem zaczęto przypisywać Panowi bardziej demoniczne funkcje – w najgorętszej godzinie dnia, nazywanej godziną Pana, starano się nie zakłócać ciszy głośnym śpiewem czy rozmową, bo wtedy bożek budził się zły i wywoływał coś nazywanego panicznym strachem, przez co pasterze i owce uciekali w popłochu. Ile w tej historii prawdy to pozostawiam już waszej fascynacji zjawiskami niewytłumaczalnymi, w każdym razie nazwa (tak jak wizerunek Pana, który stał się pierwowzorem średniowiecznego diabła) przetrwała do naszych czasów i oznacza strach tak wielki i nagły, że pozbawiający człowieka zdolności logicznego myślenia. Rzecz w takich przypadkach jak opisywany powyżej mój lęk wysokości pozbawiona żadnych poważniejszych skutków (poza kilkoma krzywymi uśmiechami i strachem), ale czasami będąca wielkim zagrożeniem. Bo tłum ogarniętych paniką ludzi jest zagrożeniem sam dla siebie i prowadzi do dezintegracji. Ale najgorszym, co może nas spotkać to panika w sytuacjach niebezpiecznych dla naszego życia, kiedy potrzeba logicznego myślenia i zimnej krwi  – tak, w takich sytuacjach panika niemal zawsze jest śmiercionośna. 

O tym przekonuje się Heather, główna bohaterka powieści, aczkolwiek w dość nietypowych okolicznościach. W jej miasteczku bowiem, zapadłym Carp gdzieś w Stanach Zjednoczonych, co wakacje dzieciaki bawią się w Igrzyska Śmierci… nie, przepraszam, grają w coś, co nazywane jest właśnie Paniką. Chodzi po prostu o przejście przez trudne konkurencje, wymagające zimnej krwi, sprawności fizycznej i szczęścia; nagrodą natomiast są pieniądze i prestiż. W przeciwieństwie jednak do swojej przyjaciółki Natalie, Heather nie miała zamiaru brać udział w rywalizacji, ale zdecydowało złamane serce i trudne położenie dziewczyny. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że gra to nie tylko konkurencje kiedy do głosu dochodzą ambicje, trudne emocje, osobiste problemy i zranione uczucia, a dziewczyna będzie musiała stawić czoła większym problemom od przejścia po wąskiej kładce między dwoma wieżami ciśnień, przy okazji ucząc się wiele na temat życia, miłości i innych ludzi, a także zmieniając własny los. Ale czy na lepsze, skoro dziewczyna nie wierzy, że w życiu może spotkać ją coś dobrego? I jak gra wpłynie na życie jej przyjaciół, którzy mają podobne problemy?  

Mówiąc szczerze, nie wiem, co skłoniło mnie do pochylenia się nad książką. Może zdecydowany wzrok dziewczyny na okładce, który przyciąga uwagę czytelnika i kojarzy się ze świetnymi przecież Igrzyskami Śmierci. Pewnie też i opis, w którym zaznaczono, że Heather nie oczekuje już niczego dobrego od życia, co sprawiło, że poczułam przypływ empatii i pewnego poczucia solidarności. A może po prostu miałam ochotę na lżejszą lekturę, która wprowadziłaby do stanu przedwiosennego zawieszenia nieco letniej atmosfery? Nie należy zapominać, oczywiście, o nazwisku Autorki, która – o ile orientuję się w blogowym świecie – jest bardzo lubiana i doceniania przez wielu czytelników, w tym wielu wiarygodnych blogerów, co oznacza, że warto poznać jej twórczość (choć na razie mam jeszcze przed sobą czytanie owej słynnej debiutanckiej trylogii). Nie oczekiwałam jednak książki ambitnej, epokowej czy po prostu będącej ucztą dla duszy i szarych komórek tylko wciągającej opowieści, angażującej emocjonalnie, może z jakimś przesłaniem, drugim dnem, mówiącym coś o świecie dorastających ludzi. Innej, nowatorskiej, ciekawej, może odkrywczej (jeśli pozostało jeszcze coś do odkrycia), niszczącej jakieś schematy, a może w interesujący sposób przetwarzającej istniejące archetypy. Książki, w której wybuchnę śmiechem, a może nawet się zasmucę, zdenerwuję się czy będę obgryzać paznokcie, bojąc się o życie bohaterów. Albo czegokolwiek innego, czego od zawsze szukam w książkach dla młodzieży i nie mogę odnaleźć, prawdopodobnie dlatego, że dokładnie nie wiem, co to jest (tak, w tym miejscu możecie się śmiać się z mojej inteligencji). W każdym razie pewnego dnia sięgnęłam po tę powieść i zaczęłam czytać. Co z tego wyniknęło? 

Porównując wydanie polskie i oryginalne, bardzo łatwo dojść do wniosku, że tym razem nasi rodacy spisali się na medal. Nie ma tu żadnych potrząsających włosami dziewoj i depresyjnych brązów, które jakoś średnio pasują do tematyki książki, przynajmniej w moim odczuciu. Jest za to brudny turkus (zajeżdżając prywatą, turkus jest jednym z moich ulubionych kolorów) i kontrastujące z nim żółte paski, co jest połączeniem ryzykownym, ale tutaj wyglądającym zadziwiająco dobrze. I, przede wszystkim, eksponuje twardy wzrok ładnej dziewczyny na okładce (która może nie przypomina opisu Heather, ale prezentuje się naprawdę dobrze), który skutecznie, myślę, przyciąga wzrok czytelnika i intryguje.  Po jej twarzy przeciągnięto żółty pasek, co trochę kojarzy się z wojskiem i maskowaniem za pomocą rysowania sobie na twarzy plam w kolorach ziemi i co w połączeniu z wojowniczym wyrazem twarzy nasuwa skojarzenia z walką, chociaż pewnie żółty jest tam po to, że wszystko dzieje się w lato, które z założenia jest słoneczne. Równie mocno zaciekawia enigmatyczny tytuł, wydrukowany żółtą czcionką bez specjalnych udziwnień; co najważniejsze, jest on nieco większy niż imię i nazwisko Autorki (napisane białą czcionką), co oznacza, że mimo sukcesu poprzednich książek Wydawnictwo nie zamierza przyciągać czytelników na znane nazwisko, co się oczywiście bardzo im się chwali. Tak samo jak minimalistyczny blurb, pozbawiony natrętnych recenzji, co – paradoksalnie – zachęca do lektury. Na przyjemnym, ciemno-turkusowym tle, poza paskiem żółci i cytatem, mamy tylko równie enigmatyczne streszczenie z książki, wydrukowane bardzo estetyczną, białą czcionką, po którym chyba każdy bardziej zainteresowany będzie miał chętkę na lekturę. Wydanie zostało wyposażone jeszcze w dwa skrzydełka, oba będące – zaskoczenie – żółte z turkusowymi paskami (na pierwszym z nich widać zamazane sylwetki kąpiących się ludzi, co nasunęło mi skojarzenia z porą wakacji, chociaż z zasady wody nie lubię). Na jednej z nich krótko napisano o Autorce, natomiast na drugiej, oprócz okładek dwóch poprzednich książek pisarki, umieszczono po prostu fotografię siedzącej nad rzeką dziewczyny, zanurzoną w delikatnych turkusach. Grzbiet, również turkusowy, wygląda bardzo ciekawie i wyróżnia się, kiedy postawimy książkę między innymi pozycjami na półce, ale najważniejsze jest chyba to, że dzięki estetycznemu wydaniu aż chce się sprawdzić, co kryje się za wojowniczym wyrazem twarzy dziewczyny z okładki i co z tym wspólnego mają melancholijne obrazki ze skrzydełek. 

Panika? Gra? Skojarzenia z Igrzyskami Śmierci były aż zanadto czytelne. Czytając pierwsze zdanie zakładałam, że to kolejne młodzieżowe SF, której główna bohaterka, już przecież na okładce przypominająca Katniss Everdeen, stanie do mniej lub bardziej uzasadnionego fabularnie turnieju na śmierć i życie, znajdzie miłość a może i obali jakiś kolejny reżim, co oczywiście będzie do bólu powtarzalne i nudne. I muszę powiedzieć, że w tym aspekcie zostałam miło zaskoczona – fabuła jest zupełnie przyziemna, a bohaterom nawet do głowy nie przychodzi ratowanie czegokolwiek, bo powody do startowania w niebezpiecznej zabawie są zupełnie osobiste, a czasami egoistyczne. Całość dzieje się najprawdopodobniej w XXI wieku, w smutnych realiach zapuszczonego, odciętego od świata miasteczka, pełnego ludzi, dla których wyjazd do Nowego Jorku na stałe jest szczytem marzeń i niewielu udaje się go zrealizować (swoją drogą opisywanie owego Carp jako zapadłej dziury i miejsca, o którym mało kto spoza niego wie, zupełnie nie tłumaczy, dlaczego CIA albo FBI nie zajęło się jeszcze Paniką, ale może się czepiam). Mieszkańcy to nie ludzie sukcesu znani z innych powieści dla młodzieży i rodzice, którzy mają mnóstwo wypasionych kart kredytowych – tutaj mamy do czynienia z czymś dokładnie przeciwnym, bo niemalże w rodzinach wszystkich bohaterów patologia jest na porządku dziennym. Oczywiście nie wspominam o tak skrajnym przypadku jak sytuacja Heather i jej młodszej siostry, Lily, którą poradziłaby sobie nawet nasza niesprawnie działająca pomoc społeczna, ale gdyby Natalie była moją córką na pewno nie pozwoliłabym jej na jeżdżenie po castingach w centrach handlowych i oblizywanie się z jakimiś starszymi facetami, którzy proponowali jej zostanie aktorką czy modelką. Jednak poza tymi rewelacjami, które w pewien sposób podtrzymywały moje zainteresowanie fabułą, cała reszta była mocno szablonowa i przewidywalna. Większość schematów fabularnych przewija się przez większość tego typu książek, a przecież i tak wszystko musi skończyć się happy endem, przynajmniej częściowym, nie ważne jak bardzo nieprawdopodobny miałby on być. Nie będę tu zdradzać wszystkiego, bo jest jakaś przyjemność w bawieniu się w wróżbitę i satysfakcja z domyślenia się prawdy zanim bohater ogarnie o co chodzi, ale przecież nie w tym rzecz. Nawet literatura popularna i dla młodzieży (stereotypowo mało wymagającej) powinna zawierać w sobie coś, co zainteresuje czytelnika, sprawi, że ze wstrzymanym oddechem, a przynajmniej z przyjemnością, będzie odwracał kolejne strony. Nie mówiąc już o tym, żeby treść odcisnęła się w pamięci i wracała nawet w nocy  (większość drukowanej teraz literatury to, niestety, książkowe fast-foody, które nie pozwalają na chwilę refleksji), bo to kryterium dla takich książek jak ta za ostre. Ale to naprawdę boli. To trochę tak, jakby po raz setny czytać to samo, tylko w trochę innej konfiguracji i ze zmienionymi rekwizytami czy zdarzeniami ułożonymi w innej kolejności. Tym gorzej, że cała konstrukcja jest bardzo naiwna – Autorka idzie po najsłabszej linii oporu serwując dość dużą dawkę sentymentalnych uczuć, pragnienia zemsty, smutku i czegoś, co nazywa odwagą, a co dla mnie jest zwykłą głupotą. Ja wiem, że stara podejmować trudne tematy, takie jak zemsta czy bezwarunkowa miłość, ale mogłaby to przecież zrobić w inny, bardziej bliski dla czytelnika sposób, chyba że w wakacje dla sprawdzenia swojej odwagi ktoś z was przebiega przez ruchliwą szosę z zamkniętymi oczyma  - o wartości edukacyjnej tej książki wolę więc nie wspominać. Tak samo jak o kwestii tygrysów przetrzymywanych w prywatnej posesji, bo to jeszcze bardziej absurdalne niż brak kontroli sytuacji rodzinnej Heather przez odpowiednie służby. I ta Anne myślała jeszcze, że ukarzą ją za złe warunki w jakich przetrzymują biedne kociaki, a nie za to, że je w ogóle ma. Halo, policja? Przyjeżdżajcie do tej książki, bo ja zaczęłam się naprawdę bać. 

Tu pojawia się także refleksja o sensie całej tej Paniki, kwestia bardzo ważna, bo dotycząca najważniejszej w książce rzeczy. Igrzyska Śmierci w trylogii Suzanne Collins były odpowiednio i wiarygodnie uzasadnione jako narzędzie siana strachu wśród obywateli Panem, nieco słabiej było z innymi podobnymi książkami, których Autorki na siłę próbowały być oryginalne, wymyślając jakieś naciągane, dramatyczne historie, które choć na kilometr pachniały brakiem pomysłu i kreatywności, to jednak były. A tutaj? Panika po prostu jest – bez szerszych wyjaśnień, chociażby takich, że wygrana jest przepustką do teoretycznie lepszego życia, co wynika z kontekstu i co może być jedynym logicznym argumentem prowadzenia takich rozgrywek. Chociaż już dawno przekonałam się, że ludzka głupota i bezsensowna brawura są odpowiedzią na wszystko, szczególnie kiedy ma się w sobie tą żyłkę rywalizacji, a nagroda jest bardzo obiecująca. Ale z powieści wynika, że nie jest to gra prosta jak budowa cepa – jest dwóch sędziów, którzy nie mogą ujawnić swojej tożsamości, zadania personalne (o których dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy jedna z bohaterek musiała mu sprostać) i w niewiadomy sposób niemożliwość powstrzymania graczy przez policję. To wszystko musiało się kiedyś zacząć, mieć jakąś swoją tradycję; nie przekonuje mnie fakt, że to wszystko kiedyś zostało wymyślone i już, jeszcze w ramach rozrywki młodzieży z Carp, która nudzi się tak bardzo, że gra w bardziej urozmaiconą wersję rosyjskiej ruletki (która również pojawiła się w książce). Zresztą to nie jedyny wątek, który nie został wystarczająco rozwinięty, tyle że ten najbardziej się rzuca w oczy, bo – jakby nie było – jest to jedna z najważniejszych spraw w książce, o czym świadczy nawet tytuł (chyba że ma jakiś metaforyczny sens, który dla mnie jest za bardzo skomplikowany). I choć – jeśli miałabym być zupełnie szczera – większość rozwiązań powyższego problemu byłaby naciągana, jak sama Panika zresztą, ale przynajmniej by coś było, co zawsze jest jakimś plusem. Wystarczyłoby, że Autorka spytałaby się uczniów – oni wiedzą, że byle jaka praca domowa jest zawsze lepsza od jej kompletnego braku oraz że ta zasada zawsze się sprawdza. 

Z tego też powodów powieść do najgrubszych, niestety, nie należy. Może to samo w sobie minusem nie jest, ale jest to spowodowane tym, że wątki nie należą do specjalnie rozwiniętych, a historie bohaterów do rozbudowanych i ciekawych. Dostajemy tylko to, co w zostaje wykorzystane w fabule, która i tak nie zmierza w jakimś nieprzewidywalnym kierunku, a przynajmniej takim, który satysfakcjonowałby czytelnika i pozostawiałby coś w nim po zakończeniu lektury. Najuboższy wątek, ten dotyczący Natalie, nie daje nam o niej wielu podstawowych informacji, szkicując jej postać pobieżnie i w nudny, szablonowy sposób. Podobnie jest Dodge’em: naprawdę chciałabym wiedzieć nieco więcej o jego rodzinie, historii siostry przed wypadkiem, ojcu i powodach jego nieobecności (chyba że coś przeoczyłam). O Heather wiemy dość dużo, chyba najwięcej, ale nic nie szkodziłoby, gdyby Autorka przedstawiła jej problem nieco szerzej, choć w tym wypadku można by się nieco domyślić. Szczątkowe informacje o nieznajomym ojcu dziewczyny i wybrykach matki nie wystarczą jednak, by współczuć bohaterce na tyle, na ile zasługuje, a przynajmniej poznać ją jeszcze bardziej. Zresztą każdemu czytającemu byłoby miło, gdyby – skoro poświęca więcej miejsca codziennemu życiu bohaterów niż tytułowej grze, jak to się dzieje na kartach tej powieści – pokazał nam ich bogaty, pełen szczegółów świat, a nie tylko pojedyncze, wydaje się, wyrwane z kontekstu sceny. Czyta się wtedy przyjemniej i dłużej, już o przywiązaniu do bohaterów nie mówiąc. 

Bo ciężko się tu do czegokolwiek przywiązywać, nawet jak bardzo się chce. Przede wszystkim cała historia powinna być rozwinięta, dogłębnie napisana i przemyślana, dzięki czemu bohaterowie staliby się pełnoprawnymi ludźmi w nieco większym stopniu. Przecież już nie wymagam od Autorki powieści liczącej osiemset stron, na kartach której postacie przechodzą skomplikowane metamorfozy i analizują własne charaktery. Marzyłabym tylko o bohaterach żywych, ciekawych, takich, z jakimi człowiek w każdym wieku mógł się utożsamić, a młodzież odnaleźć w nich cząstkę siebie. Ale nie. Heather, notabene główna bohaterka, to postać technicznie naszkicowana ledwie poprawnie. Ma jakiejś emocje, owszem, ale wydają się one sztywne, nieprawdziwe i płaskie; książkę czyta się tak, jakby w ogóle ich nie było. Niby się złości na matkę i niepokoi się o siostrę, przeżywa strach, rozpacz, zakochuje się, odkochuje się etc., jednak wszystko to dla czytelnika pozostaje obojętne a nawet nudne. Nijakie. I nie dlatego, że Heather była nijaką dziewczyną z przyczepy kempingowej (zgodnie ze wszystkimi schematami gatunku), ale dlatego, że Autorka nie potrafiła wydobyć z bohaterki tego co ciekawe, żywe czy charakterystyczne, poprzestając na ckliwych, sztampowych  i boleśnie powierzchownych schematach używanych w zdecydowanej większości powieści tego rodzaju. Tak jest ze wszystkimi bohaterami, których nie jest dużo, bo większość z nich robi za postacie epizodyczne, rozmyte tło, o którym trudno powiedzieć więcej nad to, że po prostu jest. O Natalie już wspominałam, ale warto jeszcze nadmienić, że pisarce – o dziwo – doskonale udało się wyostrzyć cechy typiary, która cynicznie wykorzystuje uczucie chłopaka do własnych gierek (nie wiem jak wy, ale ja zawsze dziwię się takim ludziom, bo człowiek siedzi w Internetach i tyje, czekając na jakikolwiek sygnał zainteresowania od płci przeciwnej, a taka z uśmiechem łamie serca dla jakieś oślizgłego typa), przez co wszystkie te jej problemy, ukryte w niezbyt zręcznych aluzjach, giną i szybko zostają zapomniane. Największą szansę pisarka zmarnowała jednak w postaci Dodge’a, w gruncie rzeczy sympatycznego chłopaka z jakimś tam dość wiarygodnym charakterem i poważnym problemem, czego nie jestem skłonna jej przebaczyć. Aż mam ochotę napisać drukowanymi literami, że to był ten wątek, dzięki któremu nie odłożyłam książki na bok, zmęczona wszystkimi jej niedociągnięciami. Ogarnięty chęcią zemsty za zniszczenie życia siostrze, z każdą chwilą podejmuje coraz gorsze decyzje, ryzykując życie i zatapiając się w swoim zaciętym gniewie, w którym już nawet nie rozumie, że zemsta nie jest Daynie potrzebna. To rzecz bardzo ciekawie zarysowana, szkoda tylko, że Autorka nie postarała się bardziej tego rozwinąć, uzupełnić niektóre fragmenty, pogłębić portret psychologiczny bohatera i rozstrzygnąć wszystkiego w bardziej widowiskowy sposób, który by może bardziej jednoznacznie… potępiał taką postawę. Żeby potem rodzice się nie martwili, że ich pociechy po przeczytaniu książki nie tylko biegają po podwórku chorego psychicznie gościa, który ma pokój wytapetowany bronią, ale i planują krwawą zemstę, uważając, że to nie jest tak złe. Oczywiście, w sensie dosłownym. No dobra, przesadzam. Ale cały wątek, który zapowiadał się najlepiej z całej książki, był jednym wielkim niewypałem, łącznie z rysunkiem psychologicznym Dodge’a, co rozczarowało mnie bardzo. W każdym razie w książce jest kilka scen, w których można bohatera nawet nieco polubić, a przynajmniej docenić go, jako najciekawszego w całej tej nijakości. Wydaje się mieć najpoważniejsze problemy i rozterki, co sprawia, że – jak na standardy tej powieści – jest nawet interesującą postacią. Ale czy to wystarczy, żeby uratować resztę? 

Jak w wielu, wielu innych książkach młodzieżowych i nie tylko, powyżej opisane problemy są wielkiej mierze spowodowane przez słabą warstwę językową książki – bohaterowie, wydarzenia, całe wątki a nawet fabuła są po prostu źle napisane. To potem sprawia, że bohaterowie sprawiają wrażenie papierowych, a nawet najbardziej fascynujące, jak mogłoby się wydawać, rzeczy okazują się mało porywające a nawet nudzące (podczas gdy prawdziwi mistrzowie pióra opisują cegłę i jest to opis piękny); może to brzmi jak paradoks, ale pisarzom brakuje słów i często, niestety, umiejętności, by opisać to, chcą. Nie wiem, jak jest w tym przypadku, bo nie znam owego słynnego debiutu, o którym wszyscy wypowiadają się w samych superlatywach, nie potrafię więc stwierdzić, czy jest to chwilowy zanik weny i umiejętności czy też normalny stan rzeczy; faktem jest jednak to, że z pewnością nie jest to książka dobrze napisana. Nawet jak na powieść młodzieżową, choć suchą i niezbyt sprawną narrację, opartą na relacjonowaniu tego, co robią bohaterowie trudno przełknąć tak w ogóle. Zresztą po co ja się czepiam suchej narracji, skoro – tak jak w przeważającej części dzisiejszej literatury – jest ona tylko komentarzem do dialogów i służy do opisywania akcji, wypełniając niewielkie przestrzenie tekstu pomiędzy kolejnymi dialogami. Ale nawet w tych dialogach nie ma co szukać czegokolwiek ciekawego, nowego czy wybitnego – ot, tradycyjne poduchy przeważnie młodych bohaterów, napisane prostym, komunikatywnym stylem, który choć sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko, to nie wnosi do niej zupełnie nic (jeśli odliczyć tony iście kartonowej sztywności bez nawet najmniejszego sucharka, o porządnych żartach nie mówiąc) i po jakimś czasie niemiłosiernie nudzi. Ani to nie jest jakoś różnicowane, ani zdynamizowane, już nie mówiąc o naturalnym brzmieniu wszystkich tych rozmów, nadających przecież całości bardziej ludzki, zwyczajny wydźwięk (bo to książka o robotach nie jest, prawda?). Najbardziej jednak razi językowy konwencjonalizm Autorki, jej ubogie słownictwo i te wszystkie kalki językowe, które już tak naprawdę nie wiadomo skąd się wzięły, bo znajdziemy je w niemal wszystkich tego typu pozycjach. Czy pisarka nie wiedziała, że kiedy wysiliłaby się trochę i wzbogaciła swój sposób pisania i swoje słownictwo, powieść posiadałaby więcej barw, co sprawiłoby, że czytanie byłoby o wiele bardziej przyjemne? 

Bynajmniej nie odczuwam jakiegoś wielkiego rozczarowania książką; nie obiecywałam sobie po niej dużo dobrego. Nie dziwi mnie też, że za ciekawą, przyciągającą wzrok okładką czai się zupełnie nijaka treść, która ani nie skłania do jakichś przemyśleń, ani nie pozostaje z pamięci, ani nie dostarcza spodziewanej rozrywki, pozostając tak czy siak daleką kuzynką Igrzysk Śmierci, delikatnie wymieszaną z nurtem new adult, przynajmniej w kwestii ambicji pokazywania dramatów młodych ludzi. Nie przynosi ze sobą także zapachu lata, wakacji i tych wszystkich szalonych wyczynów, jakie zamierzają robić niektórzy, nie sprawia, że za tą porą zaczynam bardziej tęsknić, nie przynosi nawet kilku nowych myśli, przynosząc łatwe i płytkie zakończenie. Ba, zamiast tego wszystkiego sprawia, że razem z myślami na temat fabuły pojawia się uczucie głębokiego znudzenia, co oznacza też, że powieść ta należy do tego najgorszego rodzaju, który nie wywołuje żadnych uczuć. Są bowiem książki tak złe, że, gdybym nie szanowała czyjeś pracy i słowa pisanego, z radością rzuciłabym nimi o ścianę, co jeszcze nie odzwierciedliłoby siły mojej złości; są i książki tak dobre i tak kochane, że nie widzę świata poza nimi, stanowią treść mojego życia i powód, dla którego żyję. Tę najwyżej odłożę na półkę, w kątek, gdzie nie będzie zbierać kurzu i gdzie nikt ją nie zobaczy, zapominając o niej po jakimś czasie. Chociaż nie, bo w planach mam ową słynną trylogię pisarki, którą niemal wszyscy chwalą, a której zaczynam się bać. Ale nie panicznie, bo po tylu bojach jestem w stanie przeczytać już niemal wszystko. Nawet o tygrysach, które przebywają poza miejscem strzeżonym przez ludzi wykwalifikowanych do opieki nad tego typu zwierzętami, daleko od najbliższego szpitala i tysiące kilometrów od swoich naturalnych siedlisk w Azji. Brr! Ja już czuję ogarniającą mnie panikę, a wy?

Tytuł: „Panika”
Autor: Lauren Oliver
Moja ocena: 1,5/10

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Otwartemu/Moondrive

wtorek, 15 marca 2016

Wszystkie odcienie śniegu. Recenzja książki



Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy fan choćby Titanica, bo to, co na ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii mają jeszcze gorzej. Bo w sumie ciekawie jest czytać o dynastiach, spiskach i pięknych księżniczkach, ale wątpię, czy ktokolwiek chciałby naprawdę być takim następcą tronu, który mając szesnaście lat musi poprowadzić swoją armię do boju, obawiając się wrogiego miecza tak samo jak sztyletu czy trucizny własnej kuzynki. No właśnie. W moim przypadku psuje to całą przyjemność – za każdym razem, kiedy zaczynam marzyć o życiu w średniowieczu, zdaję sobie sprawę, że w tamtych czasach ludzie mieli tak samo przechlapane jak my, a może jeszcze bardziej. Kiedy jednak dochodzę do wniosku, że wobec tego lepiej żyć w XXI wieku bo prawo jest w miarę normalne i jakoś bezpiecznej jest chodzić po ulicach, to moja Mama włącza właśnie telewizyjne Wiadomości. A tam co? Drama za dramą, za wschodnią granicą car Władimir Władimirowicz (Ras)Putin, a trochę dalej IS. W nagłym przypływie czarnego humoru pomyślałam sobie, że za ileś tam lat ludzie będą się fascynować dzisiejszą polityką, a jakiś fanatyk będzie chciał poczuć na sobie oddech bezwzględnego syryjskiego terrorysty. Cóż, to właśnie tak zwana ironia historii.

Z drugiej strony, zastanawiam się, czy przypadkiem nie dostałam tego co chciałam. Nie od dziś wiecie, że pasjonuję się Orientem, a szczególności historią europejskich kolonii na Bliskim Wschodzie w Średniowieczu, a oto właśnie, niemal na własnej skórze, doświadczę ciągu dalszego tej historii. I może i fajnie, tyle że tym razem jest w odwrotną stronę – Europejczycy (w szczególności Francuzi… czy to przypadek?) są atakowani przez mieszkańców Półwyspu Arabskiego. Sprawa jest już bardzo poważna, szczególnie po ostatnich zamachach w Paryżu, ale wydaje mi się, że Europa i USA jakoś nie mają pomysłu na zwalczenie IS. I w sumie to nic nowego, bo zawsze wykazywaliśmy się mniejszą lub większą ignorancją w sprawach związanych z Bliskim Wschodem. Ignorancją, ale także po prostu niezrozumieniem, wynikającym z faktu, że Wschód i Zachód to zupełnie dwie różne kultury. 

Dużo nas łączy, ale jeszcze więcej dzieli. I są to rzeczy ważne takie jak historia, religia, polityka, moralność. Nie są to może tak wielkie różnice jak pomiędzy Majami a średniowieczną Anglią chociażby, ale skutecznie niszczą wszelkie próby porozumienia. Szczególnie jeśli do wspólnego stołu zasiadają ludzie wpatrzeni w siebie, przekonani o wyższości swojej cywilizacji, mający niewiele pojęcia o stronie przeciwnej. Albo tacy, którzy celowo chcą doprowadzić do konfrontacji, która tylko wyostrzy różnice. Jedni mają Boga, który każe przebaczać; drudzy Boga, który obiecuje raj dla tych, którzy będą zabijać. Jedni mają supernowoczesny sprzęt, drudzy fanatyzm religijny, który nie zna litości…

Odrębnym dramatem są kraje, które stoją pomiędzy tym wszystkim. I to nie tylko te, które znajdują się na skraju Zachodu i Wschodu, ale także te, które przeżywają ten kryzys wewnątrz. Tutaj dobrym przykładem może być współczesna Turcja – rozdarta pomiędzy dawnym Imperium Osmańskim i ostoją islamu oraz nowoczesną, ateistyczną republiką stworzoną przez Mustafę Kemala Atatürka. Turcja, która chce do Unii Europejskiej i Turcja, w której muezzin trzy razy dziennie nawołuje każdego pobożnego muzułmanina do modlitwy. Turcja bogaczy i Turcja biednych osadników Kurdyjskich. Można naprawdę się w tym wszystkim pogubić i nic dziwnego, sami Turcy niezbyt rozumieją swojego kraju. Świadczą o tym wojskowe przewroty i ciągłe zmagania pomiędzy zwolennikami liberalnej, świeckiej republiki i państwa wyznaniowego z szariatem stanowiącym podstawę prawa; dążenie do bycia krajem bardziej europejskim, nowoczesnym a wiernością chlubnym przecież tradycjom Imperium Otomańskiego. Nie wspominając już o zagładzie Ormian, do czego Turcy nie przyznają się do dzisiaj (Autorowi tej książki wytoczono sprawę sądową, kiedy publicznie oskarżył swoich rodaków), utrzymując, że ci ludzie wyginęli z powodu epidemii panującej w czasie ewakuacji. Zresztą o czym my mówimy – kiedyś największe miasto dzisiejszej Turcji, Stambuł, było nieodżałowaną stolicą Cesarstwa Bizantyjskiego, Konstantynopolem, barbarzyńsko zdobytym przez sułtana dopiero w wieku XV, a więc stosunkowo niedawno. To również stawia pod znakiem zapytania wiele kwestii narodowościowych tego państwa i zasmuca pewną entuzjastkę wszystkiego, co bizantyjskie. Nic dziwnego więc, że życie przeciętnego Turka nie jest tak kolorowe i barwne jak mógłby przypuszczać europejski turysta. A przynajmniej taki obraz tego państwa wyłania się z tej powieści, która – w intencji jej Autora, będącym zachwalanym noblistą – ma obrazować tamtejszą rzeczywistość sprzed kilku lat. 

Ka, poeta przebywający przez dłuższą część swojego życia w Niemczech na emigracji, wraca do miasta swojego dzieciństwa – Karsu, który swoją świetność utraciło już dawno. Ma napisać artykuł o serii samobójstw wśród dziewcząt, ale właściwie chce poszukać miłość swojej młodości – piękną Ipek, która wciąż mieszka tu z siostrą i ojcem. Jakiś czas po przyjeździe wszystkie drogi do miasta zostają zablokowane przez śnieżycę i bohater zostaje uwięziony w mieście, w którym zaczyna robić się niebezpiecznie. Wybucha przewrót wojskowy skierowany przeciw muzułmanom, a Ka zostaje wplątany w niebezpieczną grę, zarówno tę polityczną, jak i z piękną, ale skrywającą wiele sekretów Ipek. Czy ma jakąś szansę wygraną, albo choćby ocalenie swojej skóry? I czy w tym całym chaosie jest miejsce na jakieś resztki ludzkich uczuć? 

Mówiąc szczerze, w otchłaniach Internetu czytałam rozmaite recenzje. Byli tacy, którzy zachwycali się nad książką dla zasady, że co dostało Nobla to jest genialne, ale spotkałam się z opiniami osób, które książką były po prostu znudzone (to drugie przeraziło mnie bardziej, bo nie ma nic gorszego niż spanie nad książką). Zdania umotywowane lepiej albo gorzej, z wystarczającą ilością argumentów i nie, ale brakowało mi jakiejś interpretacji, refleksji nad treścią. Bo albo ja jestem szlachetną idealistką, albo w literaturze chodzi więcej niż o to, czy dana pozycja słusznie otrzymała jakąś nagrodę. A szkoda, bo już po pierwszych stronach książki widać, że jest to powieść oryginalna, nietuzinkowa a przede wszystkim wielowarstwowa i ciekawie byłoby, gdyby inni podzielili się swoimi spostrzeżeniami – kto wie, może ktoś zauważyłby coś ciekawego, co pomogłoby w zrozumieniu całości innym czytelnikom. No ale taki mamy klimat: ilość statuetek jest ważniejsza od przekazu jakiegoś dzieła i nic nie można na to poradzić. 

Książka nie jest jednak zwykłą powieścią kryminalno-polityczną, społeczną czy nawet psychologiczną. To rzecz raczej zmierzająca w kierunku absurdalnego, koszmarnego snu, jednej z tych mrocznych i niesamowitych opowieści dziejących się w miejscu odciętym od świata, daleko od cywilizacji i pomocy zewnątrz, gdzie zdarzyć się może wszystko.  Mocno nawiązuje także do mrocznych baśni, albo utworów, które ogólnie nazywa się baśnią, w których rzeczywistość niebezpiecznie zlewa się z iluzją, te dwie płaszczyzny zlewają się tak, że właściwie nie można ich odróżnić. Dlatego traktowanie wydarzeń z Karsu zupełnie na serio może się skończyć źle – albo skończymy przygodę z książką na jednej z pierwszych stron, albo stwierdzimy, że książka ta, napisana przez człowieka, który musi brać jakieś srogie piguły, nie zasługuje na wydanie, a co dopiero na taką nagrodę jak literacki Nobel. Zresztą wątpię, czy jakiś oswojony z literaturą czytelnik będzie miał tego typu wątpliwości. Od pierwszej strony powieści wylewa się z niej bowiem tajemniczy, mroczny klimat złego snu; może coś podobnego do uczucia, z jakim czytamy Proces Franza Kafki. Jeśli polubimy głównego bohatera, albo poczujemy do niego chociaż szczątkową litość, po jakimś czasie z wielkim prawdopodobieństwem popadniemy w paranoję, całkiem zresztą usprawiedliwioną, obawiając się na każdej karcie książki o życie bohatera i kruche, ulotne szczęście, jakiego doznał przez te trzy dni. Bo zdarzyć się może wszystko, a bohaterowie mają tysiące niejednoznacznych i skomplikowanych twarzy, a także swoje tajemnice, które nie wyjawią przybyszowi z Niemiec. Przybyszowi, który w gruncie rzeczy nie rozumie swoich współrodaków, tak samo jak średnio rozgarnięty czytelnik z Europy. Ale nie musi, bo jest to książka, która nic nie objaśnia, prowokując tylko do zadawania pytań i do samodzielnego myślenia, które – jak udowadnia Autor – czasem może sprawić, że wszystko stanie się jeszcze bardziej tajemnicze, otulone płaszczykiem groteski jak kilogramami śniegu. 

Dużo jest tu winy samego pisarza. Tego magika, który chociaż pisze w sposób nieskomplikowany, zwykły, czasami przybierający formę luźnej opowieści, potrafi czarować swoimi książkami i przenosić do opisywanych miejsc. Melodyjne linie napisanego przez niego tekstu tym razem prowadzą na mroczne, przysypane śniegiem uliczki Karsu, z pozoru puste i przygnębiające widokami szyldów herbaciarni, w których zazwyczaj nie ma nikogo. Ten sam tekst żongluje też naszymi emocjami – na początku czujemy melancholię Ka, wędrującego z dworca w padającym śniegu, zastanawiającego się nad miastem swojego dzieciństwa i młodości; z każdym rozdziałem jednak umiejętnie stopniowany i podtrzymywany niepokój rośnie, razem z bohaterem czujemy na plecach oddech wrogów. Jakich wrogów? Dezorientację czytelnika, oczywiście zamierzoną, powodują liczne niedopowiedzenia, zarówno w warstwie fabularnej jak i językowej. Czy to realna rzeczywistość? Czy to sen po całodniowym ryciu psychiki w Internetach? Czy to mroczna baśń najeżona symbolami i alegoriami, próbująca w ten sposób mówiąc o problemach świata Bliskiego Wschodu, skoro wprost nie można (jak wspomniałam wcześniej, za zbyt jawne mówienie o ludobójstwie Ormian pisarz miał wytoczoną sprawę sądową)? Czy po prostu doskonała kreacja artystyczna? Kto wie, może wszystkie odpowiedzi są poprawne. To wie tylko pisarz, bo widać, że doskonale panuje nad swoją opowieścią, a wszystkie jej elementy są niezwykle przemyślane, podporządkowane artystycznemu celowi, jaki Autor chce osiągnąć, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak nie wydawać. My po prostu musimy się zadowolić tym co mamy: hipnotyzującą opowieścią, z granicy iluzji i rzeczywistości, pięknie i ciekawie napisaną oraz, co najważniejsze, przenikliwie szkicującą sytuację w Turcji, państwie, które naprawdę ciężko zrozumieć. 

Narracyjny punkt widzenia jest bardzo oryginalny i w pewnym momencie książki bardzo mnie zaskoczył. Otóż opowieść snuje jeden z najlepszych przyjaciół Ka, pisarz będący alter ego Autora, który przyjeżdża do Karsu jakiś czas po opisanych w książce wypadkach, pragnąc bardziej zrozumieć, co wydarzyło się podczas tamtych trzech dni, które zdeterminowały życie poety i w pewien sposób zdecydowały o tym, co działo się z nim podczas powrotu z Turcji. Aby nie być na bakier z logiką i pewnym powieściowym realizmem, Autor skrupulatnie unikał tego, czego nikt inny nie mógłby się o nas dowiedzieć – w tym myśli bohaterów i głębszych, psychologicznych motywacji, który Ka nie potrafił bądź też nie chciał rozgryźć czy też nie pozostawił ich w swoich zapiskach. Dlatego narracja koncentruje się bardziej na zewnętrznych cechach bohaterów i skutkach i wewnętrznych wyborów, a postacie drugoplanowe czyni niedostępnymi i niezrozumiałymi. Aura tajemniczości staje się wtedy większa i bardziej przytłaczająca – nie wiemy przecież, komu mamy wierzyć, bo obserwujemy tylko niewielką część ich osobowości, a całość przypomina teatr, w którym przecież nawet monologi bohaterów nie oddają tak naprawdę ich charakteru. Inne delikatne zabiegi narracyjne, jak na przykład zmieszczenie całej akcji w przeciągu trzech dni sprawia, że momentami ma się wrażenie, że obcuje się z sztuką w prozie. A takie wrażenie w tym przypadku jest dla odbioru powieści bardzo ważne. Wiele scen w powieści łudzącą przypomina estetykę teatru, a niektóre dialogi przypominają raczej pełne ekspresji kwestie teatralne niż te, które na ogół stosuje się w powieściach. Nie jest to jednak książka pełna sensacyjnych zwrotów akcji, płonących samochodów i amerykańskich agentów z licencją na zabijanie – rzeczami, które tak przyciągają naszą uwagę; całość rozwija się hipnotycznie wolno, ale konsekwentnie, z dawkowaniem napięcia. Pojawiają się sceny mocniejsze, gdzie trup ścieli się gęsto, ale nawet wtedy nie wkrada się tam niepotrzebny chaos, a wszystkie szybsze zwroty akcji są gruntownie przygotowane przez sceny bardziej statyczne (niektóre wręcz liryczne, jak fragmenty o uczuciu łączącym Ka i Ipek, niewątpliwie ładnie napisane i bez niepotrzebnego sentymentalizmu), mające swoją fabularną logikę i dopracowane szczegóły, które tworzą razem zamkniętą, spójną fabularnie całość, logiczną na poziomie dosłownym, a także tym metaforycznym. Fabuła ani na chwilę nie traci swojej tajemniczości, pewnego mroku nawet, tego dziwnego posmaku, który sprawia, że wszystko wydaje się niepokojącym dziwnym snem; snem klaustrofobicznym, gdzie otacza cię śnieg,  wrogowie i niezbyt inteligentni ludzie, których ulubioną wieczorną rozrywką jest oglądanie brazylijskiego tasiemca o przygodach uroczej Marianny. Wrażenie to zostaje skontrastowane z przyziemnym realizmem w opisie Niemiec, gdzie Ka żył przez następne lata po wydarzeniach w Karsie i nawet samym miasteczkiem po owych koszmarnych trzech dniach, kiedy drogi znów zostają odblokowane. Tak jakby tytułowy śnieg nie tylko stał się jednym z powodów przeprowadzenia zamachu wojskowego i jego zakończenia, ale w pewien tajemniczy sposób wpływał na mieszkańców miasta; jest symbolem chwilowej destabilizacji, popadnięcia w szaleństwo? Świadczyć może o tym także nagły przypływ weny u Ka, który w trzy dni zebrał w swoim zielonym zeszycie kilkanaście wierszy i to, że po powrocie do swojego niemieckiego mieszkania nie potrafi je zrozumieć, jak zresztą większość jego słuchaczy. A może to oznacza coś głębszego, coś co nawet nie ma związku z koncepcją nigdy nie wydanego tomiku wierszy Ka, wynikającą z budowy płatka śniegu? Coś, czego nie rozumiem i nie ma nic w tym dziwnego. W końcu w jednej scen książki, która zapadła mi mocno w pamięć, bohater mówi, że ich nie może zrozumieć nikt spoza ich państwa, nawet jeśli z urodzenia jest Turkiem. A co dopiero Polka, blogerka o blond włosach, która patrzy na całość z dalekiej perspektywy kulturowej, religijnej i w dodatku przez powieść, która nie daje gotowych odpowiedzi na postawione przez nią pytania? 

Tak jak napisałam już wcześniej, przez specyficzny, rzadko spotykany rodzaj narracji niewiele można powiedzieć o bohaterach, chociaż przez taki zabieg stają się oni bardziej intrygujący. O samym Ka możemy powiedzieć właściwie niewiele – z pewnością był człowiekiem wrażliwym, przyzwyczajonym do względnego dobrobytu, cierpiącym na przewlekłą samotność, z europejskim sposobem bycia, a mimo wszystko, gdzieś w głęboko w sercu, będącym wciąż Turkiem. Nie potrafi jednak zrozumieć swoich rodaków, znaleźć z nimi wspólny język, nie porzucając przy tym zachodnich przyzwyczajeń. Nie jest wystarczająco elastyczny, za łatwo ufa ludziom i za wiele myśli, a przy tym zupełnie niepotrzebnie wplątuje się w politykę, którą, jeśli miałby trochę wyczucia, z łatwością mógł ominąć. Jego własne marzenia, czasami utopijne, jak wyjazd z Ipek do Niemiec, przesłaniają mu rzeczywistość, sprawiają, że źle odczytuje intencje ludzi i ich charaktery. A przy tym wszystkim jest bardzo naiwny – a przynajmniej wtedy, kiedy przyjeżdża do miasteczka, bo wydarzenia, jakie tam się rozegrają, obdzierają go z tej niewinności zupełnie, zmieniają jego charakter. Ale nie na lepsze – Ka jest jedną z takich postaci, które lubimy nawet dlatego, że są niezbyt sympatyczne, na ogół uważane za skupione na sobie, burkliwe i ponure, jednak poznane od drugiej, tej bardziej intymnej strony, stają się godne sympatii i litości. Litości, bo to samotność i wszystko, czego Ka był świadkiem, sprawia, że jest osobą zgorzkniałą. Ale i tak pod połami jego charakterystycznego, europejskiego płaszcza, który w Karsie staje się bardzo rozpoznawalny, bije serce zagubionego i zdezorientowanego dziecka, które jednak nie poznało definicji szczęścia. 

Szczęścia szczególnie u boku powieściowej femme fatale, Ipek. Kobiety tajemniczej, poranionej, złej. Wzbudziła moje podejrzenia już na początku, a potem tylko moje obawy potwierdzały się, chociaż powinnam przyznać, że w tym wszystkim, co się wydarzyło, nie było dużo jej winy. Po prostu sekwencja przypadków, zbiegi okoliczności, polityka – standardowe sprawy, które wiele książkowych romansów przemieniły w łzawy dramat. Wydaje mi się, że Ipek była kobietą wyrachowaną, obłudną, ukrywającą swoją wrażliwość przed ludźmi, a może nawet przed samą sobą, bardzo głęboko. Chce być szczęśliwa, ale tak jak w przypadku Ka, nie wie, co to naprawdę oznacza, a to, czego chciała tak naprawdę, jest dla niej nieosiągalne. W przeciwieństwie do poety znajduje jednak w sobie tyle siły (prawda, że w sytuacji krytycznej, ale zawsze lepiej), żeby przyznać to przed samą sobą i pogodzić się z tym. To jednak tylko moje wydumane teorie, które po prostu przyszły mi na myśl podczas refleksji nad książką, które najprawdopodobniej w rzeczywistości nie mają żadnego zaczepienia. Ipek jest bardzo tajemniczą postacią, zagadkową nawet dla samego Ka i narratora, który po przyjeździe do Karsu jest zachwycony jej urodą, ale nic ponadto. Przez to czuje się ogromny niedosyt i pewne rozdrażnienie, ale dodaje powieści jeszcze więcej mroku, fatalizmu i klimatu rodem z jakichś niewyraźnych snów, w których nie widać pogrążonych w ciemnościach i rozmytych twarzy postaci. I to jest właściwie jedyny argument, który sprawia, że nie chcę dowiedzieć się więcej o tej bohaterce. 

Jak dużo wiemy o Ipek przekonujemy się, gdy przyjrzymy się pozostałym postaciom. Trudno jednak zarzucić Autorowi, że nie przyłożył się do kreacji bohaterów, pozwalając, żeby książkę wypełniały cienie i papierowe sylwetki, o których czytanie boli – to nie ten typ pisarza. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest odwrotnie: każdego bohatera Autor przygotowywał bardzo starannie, dbając o wszystkie, nawet najdrobniejsze, szczegóły i szlify, tworząc sylwetki pełnowymiarowe i ciekawe. Całą tajemnicą tego, że poznajemy ich tylko w niewielkim stopniu jest pokazywanie bohaterów bardzo fragmentarycznie, wyrywkowo, pozostawiając dużo pomiędzy wierszami, a tyle samo ukrywając. Dzięki takiemu zabiegowi powieść staje się jeszcze bardziej wieloznaczna, niepokojąca, ale też prawdziwa w swoim pesymistycznym wydźwięku. Ludzi nigdy nie uda się poznać do końca, zawsze będą wydawać nam się w pewnym stopniu tajemniczy, nieprzewidywalni; zawsze pozostanie w nich pewne ciemne miejsce, do którego nie mamy dostępu. Ważna i ciekawa w tym kontekście jest scena kiedy Ka obserwuje gwiazdki śniegu i podziwiając ich skomplikowaną strukturę przypomina sobie, że nie są jednakowe – każdy z nich ma swój niepowtarzalny wzór. Czy tak samo nie jest z ludźmi? Ze wszystkimi bohaterami tej książki, którzy w pewnym sensie są nieco żałośni, łącznie z głównym bohaterem. Bo na przykład taka Kadife – chwiejna w poglądach małolata, która zrobi wszystko, by przestać być w cieniu lepszej siostry albo jej ojciec, który egzystuje oglądając telenowele. Albo Sunay Zaim, postać, która zafascynowała mnie najbardziej, może z racji wykonywanego zawodu i niezwykłej charyzmy, którą Autor wręcz uwypukla. To aktor, który miał zagrać samego Atatürka, a skończył na jarmarkach; mimo wszystko jednak nie rezygnuje z kariery, marząc o rewolucji, która w pewnym sensie upodobniłaby go do Ojca Turków, nawet jeśli miałby przepłacić za to własnym życiem. Niewątpliwie szalony, ale genialny; to on sprawia, że granice pomiędzy teatralną fikcją a rzeczywistością skutecznie się zacierają (inna sprawa, że jego teatralna rewolucja nieodparcie kojarzy się z Młodoturecką Rewolucją Burżuazyjną) tak dokładnie, że jest w stanie zrealizować swój plan aż do ostatniego aktu, oczywiście w znaczeniu dosłownym. Czy Necip, uczeń szkoły koranicznej z poważnymi wątpliwościami co do istnienia Boga, który przed swoją tragiczną śmiercią zadaje to podstawowe i niepokojące pytanie dotyczące sensu cierpienia człowieka w przypadku, gdy Bóg to tylko wymysł ludzi. I to tajemnicze miejsce, o którym opowiadał Ka, powstałe po części w wrażliwej wyobraźni chłopaka, gdzie podobno nie ma Boga. Cóż, muszę wam powiedzieć, że aż oblizuję się na myśl ile tutaj  może być różnych interpretacji… Przede wszystkim myślę też, że między wierszami mówiącymi o polityce i Turcji przeplata się także delikatny wątek kondycji ludzkiej, oczywiście o pesymistycznej wymowie – w końcu nieważne, jak bardzo płatek śniegu jest skomplikowany i piękny, to i tak wszystkie ostatecznie upadną na ziemię by w końcu się roztopić, po czym już nikt nie będzie się nimi przejmował. 

Wydanie, które posiadam, i którego okładkę prezentuję, jest już drugim w Polsce. Pierwsze było dawno i nie grzeszyło smakiem, o przyciągnięciu wzroku Czytelnika nie mówiąc, ale z tym jest zupełnie inaczej. Stylistycznie pasuje do również niedawno wydanych od nowa dwóch innych książek Autora (mam nadzieję, że Wydawnictwo zapoczątkowało w ten sposób serię z książkami noblisty, co wydaje się bardzo nęcącą perspektywą) i przyciąga wzrok dość niecodzienną okładką. Chociaż fakt, pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę biorąc ją do ręki, to oczywiście nazwisko pisarza – w pewnych kręgach bardzo znane, więc przyciągające uwagę. Wydrukowano je na białym pasku u góry (który zresztą ładnie kontrastuje się z ciemniejszymi barwami powyżej, dzięki czemu jeszcze łatwiej nam go zauważyć) czerwonymi wyraźnymi literami. Już chyba wyraźniej nie mogło być, szczególnie że kiedy chcę dostrzec tytuł muszę bardziej wysilić moje niedowidzące ślepia. Na samej okładce jest niewiele – na szczęście wszystkie pochlebne recenzje znajdują się na blurbie, co pozwala utrzymać estetyczny i minimalistyczny wygląd okładki. Znajduje się tam jedynie niezbyt ładny widoczek – wysokie, ośnieżone góry sięgające do ponurego nieba i miasto pod nimi, które nie sprawia dobrego wrażenia i raczej sprawia wrażenie opuszczonego (szczegół: między owym widokiem a tą dziwną tkaniną znajdują się dwa małe ludziki, które prawdopodobnie znalazły się tam przez przypadek albo symbolizują głównego bohatera). Na pierwszym planie, oprócz tej figury geometrycznej, w którą wpisano tytuł książki, znajdują się jeszcze jakieś … materie, które chyba są śniegiem czy coś takiego. Ciekawostką jest jeszcze zielony sześcian (być może ta bryła tak się nie nazywa, ale dla mnie to zawsze była czarna magia), który frunie sobie nad górami, co wygląda dość abstrakcyjnie. Owe sześciany znajdują się zresztą na pozostałych książkach z tej serii, a te dwa – bo zauważyłam jeszcze jednego, podstępnie kryjącego się za maleńkim ludzikiem – to w porównaniu z innymi okładkami bardzo mało. Intrygujące. Na skrzydełkach okładki znajduje się krótka notka o Autorze i fragment książki, a więc klasyka. Szkoda, że nie umieszczono jeszcze jego zdjęcia – byłoby wtedy mniej standardowo, za to bardziej ciekawie. W blurbie też nie ma nic ciekawego, przynajmniej nic zaskakującego – na jaśniejszym polu znajduje się streszczenie, a na ciemniejszym kilka fragmentów recenzji. Biała czcionka wygląda dość nieprzyjemnie na tle z kilkoma białymi elementami, bo w pewnym momencie wszystko się delikatnie zlewa, ale na razie nie stanowi to dla mnie problemu. Hm. Jeśli jesteśmy już przy temacie oczu, warto dodać, że czcionka w książce jest bardzo przyjazna i wygodna dla oka, a papier miły w dotyku. Może powiecie, że to nic wielkiego, taki szczegół, ale naprawdę o wiele lepiej się czyta, poświęcając uwagę nie na ekstrawagancki krój czcionki ale na tekst. A przecież w tym wypadku jest to bardzo ważne, bo – jak prawdopodobnie wiecie z mojej gadaniny – ta książka wymaga od czytelnika uwagi i dużo pomyślunku. 

Turcja kojarzyła mi się z Imperium Osmańskim, Bizancjum, Kurdami, nieszczęsnymi Ormianami, zamachami terrorystycznymi, Panem Wołodyjowskim Sienkiewicza a przede wszystkim z egzotycznymi wakacjami w kraju przecież śródziemnomorskim. Dlatego też wielka śnieżyca w kontekście Turcji sama w sobie jest dużym zaskoczeniem dla mnie, nie mówiąc już o samej treści, która – jak zapewne wnioskujecie z mojej powyższej paplaniny – zafascynowała mnie swoim mrocznym klimatem (zupełnie w moim stylu) i zmusiła do przemyśleń, z których wynikło jeszcze mniej niż po przeczytaniu książki. Chociaż z drugiej strony lubię takie książki, które zamiast niszczyć szare komórki rozwijają je, dostarczając wiele intelektualnej przyjemności w odkrywaniu ich kolejnych warstw, znaczeń, literackich i historycznych nawiązań, czytaniu pomiędzy wierszami, a przede wszystkim zanurzaniu się w nietuzinkowej opowieści. Książki, gdzie każdy szczegół może być odczytywany na wiele sposobów, za każdym razem będąc czymś innym, a nawet śnieg ma wiele różnych, czasem zaskakujących odcieni, a przy tym całość jest aktualna (szczególnie w kontekście świeżych jeszcze zamachów w Ankarze i wojny z IS) i do bólu prawdziwa. Pokazuje też, jak głęboka jest przepaść między Zachodem a Wschodem i jak trudno jest się jej pozbyć, dojść do jakiegoś, chociaż trochę satysfakcjonującego porozumienia. Ale tak czy siak łączy nas jedna rzecz – wszyscy jesteśmy płatkami śniegu, na pierwszy rzut oka podobnymi, jednak tak naprawdę zupełnie inni, niepowtarzalni, dlatego tak trudni do zrozumienia przez drugiego człowieka.

Tytuł: „Śnieg”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 8/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu

wtorek, 8 marca 2016

PODSUMOWANIE LUTEGO 2016


[źródło]

Najkrótszy miesiąc w roku już za nami, co oznacza, że zbliża się wiosna. Przynajmniej teoretycznie, bo niedawno padał śnieg… Ale wiadomo, w marcu jak w garncu, najważniejsze, że o osiemnastej jest jeszcze szarawo, a zimowe kurtki już niedługo będzie można zmienić na coś lżejszego. Cukrowe baranki i barwniki do jajek w sklepach mówią mi także, że zbliża się Wielkanoc, co oznacza nieco odpoczynku. Odpoczynek! Czy to słowo nie brzmi pięknie?

Czasu brakuje mi ciągle, mimo że z moją białą cerą i podkrążonymi oczami wyglądam dość podejrzanie dla mojej znajomej fanki wampirów. I to mimo popołudniowych drzemek z muzyką Lisy Gerrard, drzemek z książką, drzemek z Facebookiem czy drzemek na gościnach (mimo ilości wypijanych dziennie kaw). W przerwach pomiędzy kolejnymi drzemkami zamartwiam się rozmaitymi rzeczami, które i tak na końcu nie potrafię rozwiązać, piję kawę, żrę wafle i oglądam gadające papugi na YouTube. Przez to wszystko zapominam, że gdzieś w otchłaniach Internetu znajduje się takie coś, co nazywa się Zakurzone Stronice i powinno być aktualizowane. Przepraszam. Najważniejsze, że ciągle wracam i nie poddaję się swoim słabościom.

Cały ten kryzys spowodowany był tym, że bloga zaczęłam traktować jako obowiązek, a nie jako przyjemność, miłą odskocznię od rzeczywistości. Zrozumiałam to dopiero teraz, kiedy doprowadzona do ostateczności rozważałam wykasowanie tego wszystkiego (a może to było po prostu przedawkowanie kofeiny). Zakurzone Stronice stanowią ważną część mojego życia, tak wielką, że po utracie tego wszystkiego czułabym wielką pustkę w sercu. I wiem, że znów obiecuję, a potem nie spełniam swoich obietnic, ale teraz już chyba znalazłam w sobie tyle siły, by być konsekwentna i stać się blogerką książkową z prawdziwego zdarzenia. I nie tylko dlatego, że uwielbiam każdego człowieka, który to czyta, ale też z egoistycznej chęci posiadania możliwości ucieczki przed tym wszystkim. Zapomnienia. Bo wiecie, ostatnio jest mi ciężej. Trochę jak rok temu.

No ale to nie jest psychoterapia. Może przejdziemy do recenzji i spraw blogowych? Tak, to dobry pomysł, chociaż mało jest rzeczy do omawiania. Przede wszystkim pojawiła się dawno zapowiadana niespodzianka – ankieta. Pomysł ściągnięty z bloga Jarosława Czechowicza (klik!), ale myślę, że się nie pogniewa, bo to w sumie mogłam sama na ten pomysł wpaść. Jestem zresztą bardzo ciekawa, którą ze zrecenzowanych przeze mnie książek chcielibyście przeczytać (choć w tym miesiącu wielkiego wyboru nie macie). Jestem jeszcze dumna z pojawienia się świeżutkiego odcinka 10 książek … i to jest chyba moje największe osiągnięcie w tym miesiącu. Myślę też nad reaktywacją blogowego Instagrama, więc zachęcam do obserwacji.

Pojawiła się tylko jedna recenzja, więc lepiej już nie publikować zestawienia. Sama jestem tym przerażona, więc najlepiej będzie, kiedy pominiemy ten temat. Mam takie przeczucie, że ta ankieta jak na razie nie jest potrzebna, a Wy? No dobrze. Ale i tak zachęcam do bliższego zapoznania z tą książką – jedyna recenzja Kylie w miesiącu do czegoś zobowiązuje, chociaż moich wiernych fanów, jeśli tacy istnieją (?). W każdym razie zachęcam chociaż do dopingowania moim próbom pisania więcej, a najlepiej by było, gdybyście złożyli się na ciężarówkę pełną kawy. Naprawdę.

Pozdrowienia od wciąż żyjącej Kylie