Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a
przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy
fan choćby Titanica, bo to, co na
ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii
mają jeszcze gorzej. Bo w sumie ciekawie jest czytać o dynastiach, spiskach i
pięknych księżniczkach, ale wątpię, czy ktokolwiek chciałby naprawdę być takim
następcą tronu, który mając szesnaście lat musi poprowadzić swoją armię do
boju, obawiając się wrogiego miecza tak samo jak sztyletu czy trucizny własnej
kuzynki. No właśnie. W moim przypadku psuje to całą przyjemność – za każdym
razem, kiedy zaczynam marzyć o życiu w średniowieczu, zdaję sobie sprawę, że w
tamtych czasach ludzie mieli tak samo przechlapane jak my, a może jeszcze
bardziej. Kiedy jednak dochodzę do wniosku, że wobec tego lepiej żyć w XXI
wieku bo prawo jest w miarę normalne i jakoś bezpiecznej jest chodzić po
ulicach, to moja Mama włącza właśnie telewizyjne Wiadomości. A tam co? Drama za dramą, za wschodnią granicą car
Władimir Władimirowicz (Ras)Putin, a trochę dalej IS. W nagłym przypływie
czarnego humoru pomyślałam sobie, że za ileś tam lat ludzie będą się fascynować
dzisiejszą polityką, a jakiś fanatyk będzie chciał poczuć na sobie oddech
bezwzględnego syryjskiego terrorysty. Cóż, to właśnie tak zwana ironia
historii.
Z drugiej strony, zastanawiam się, czy przypadkiem nie
dostałam tego co chciałam. Nie od dziś wiecie, że pasjonuję się Orientem, a szczególności
historią europejskich kolonii na Bliskim Wschodzie w Średniowieczu, a oto
właśnie, niemal na własnej skórze, doświadczę ciągu dalszego tej historii. I
może i fajnie, tyle że tym razem jest w odwrotną stronę – Europejczycy (w
szczególności Francuzi… czy to przypadek?) są atakowani przez mieszkańców Półwyspu
Arabskiego. Sprawa jest już bardzo poważna, szczególnie po ostatnich zamachach
w Paryżu, ale wydaje mi się, że Europa i USA jakoś nie mają pomysłu na
zwalczenie IS. I w sumie to nic nowego, bo zawsze wykazywaliśmy się mniejszą
lub większą ignorancją w sprawach związanych z Bliskim Wschodem. Ignorancją,
ale także po prostu niezrozumieniem, wynikającym z faktu, że Wschód i Zachód to
zupełnie dwie różne kultury.
Dużo nas łączy, ale jeszcze więcej dzieli. I są to rzeczy
ważne takie jak historia, religia, polityka, moralność. Nie są to może tak
wielkie różnice jak pomiędzy Majami a średniowieczną Anglią chociażby, ale
skutecznie niszczą wszelkie próby porozumienia. Szczególnie jeśli do wspólnego
stołu zasiadają ludzie wpatrzeni w siebie, przekonani o wyższości swojej
cywilizacji, mający niewiele pojęcia o stronie przeciwnej. Albo tacy, którzy
celowo chcą doprowadzić do konfrontacji, która tylko wyostrzy różnice. Jedni
mają Boga, który każe przebaczać; drudzy Boga, który obiecuje raj dla tych,
którzy będą zabijać. Jedni mają supernowoczesny sprzęt, drudzy fanatyzm
religijny, który nie zna litości…
Odrębnym dramatem są kraje, które stoją pomiędzy tym
wszystkim. I to nie tylko te, które znajdują się na skraju Zachodu i Wschodu,
ale także te, które przeżywają ten kryzys wewnątrz. Tutaj dobrym przykładem
może być współczesna Turcja – rozdarta pomiędzy dawnym Imperium Osmańskim i
ostoją islamu oraz nowoczesną, ateistyczną republiką stworzoną przez Mustafę Kemala
Atatürka. Turcja, która chce do Unii Europejskiej i Turcja, w której muezzin
trzy razy dziennie nawołuje każdego pobożnego muzułmanina do modlitwy. Turcja
bogaczy i Turcja biednych osadników Kurdyjskich. Można naprawdę się w tym
wszystkim pogubić i nic dziwnego, sami Turcy niezbyt rozumieją swojego kraju.
Świadczą o tym wojskowe przewroty i ciągłe zmagania pomiędzy zwolennikami
liberalnej, świeckiej republiki i państwa wyznaniowego z szariatem stanowiącym
podstawę prawa; dążenie do bycia krajem bardziej europejskim, nowoczesnym a
wiernością chlubnym przecież tradycjom Imperium Otomańskiego. Nie wspominając
już o zagładzie Ormian, do czego Turcy nie przyznają się do dzisiaj (Autorowi
tej książki wytoczono sprawę sądową, kiedy publicznie oskarżył swoich rodaków), utrzymując, że ci ludzie wyginęli z
powodu epidemii panującej w czasie ewakuacji. Zresztą o czym my mówimy – kiedyś
największe miasto dzisiejszej Turcji, Stambuł, było nieodżałowaną stolicą
Cesarstwa Bizantyjskiego, Konstantynopolem, barbarzyńsko zdobytym przez sułtana
dopiero w wieku XV, a więc stosunkowo niedawno. To również stawia pod znakiem
zapytania wiele kwestii narodowościowych tego państwa i zasmuca pewną
entuzjastkę wszystkiego, co bizantyjskie. Nic dziwnego więc, że życie
przeciętnego Turka nie jest tak kolorowe i barwne jak mógłby przypuszczać
europejski turysta. A przynajmniej taki obraz tego państwa wyłania się z tej
powieści, która – w intencji jej Autora, będącym zachwalanym noblistą – ma
obrazować tamtejszą rzeczywistość sprzed kilku lat.
Ka, poeta przebywający przez dłuższą część swojego życia w
Niemczech na emigracji, wraca do miasta swojego dzieciństwa – Karsu, który
swoją świetność utraciło już dawno. Ma napisać artykuł o serii samobójstw wśród
dziewcząt, ale właściwie chce poszukać miłość swojej młodości – piękną Ipek,
która wciąż mieszka tu z siostrą i ojcem. Jakiś czas po przyjeździe wszystkie
drogi do miasta zostają zablokowane przez śnieżycę i bohater zostaje uwięziony
w mieście, w którym zaczyna robić się niebezpiecznie. Wybucha przewrót wojskowy
skierowany przeciw muzułmanom, a Ka zostaje wplątany w niebezpieczną grę,
zarówno tę polityczną, jak i z piękną, ale skrywającą wiele sekretów Ipek. Czy
ma jakąś szansę wygraną, albo choćby ocalenie swojej skóry? I czy w tym całym chaosie
jest miejsce na jakieś resztki ludzkich uczuć?
Mówiąc szczerze, w otchłaniach Internetu czytałam rozmaite
recenzje. Byli tacy, którzy zachwycali się nad książką dla zasady, że co
dostało Nobla to jest genialne, ale spotkałam się z opiniami osób, które
książką były po prostu znudzone (to drugie przeraziło mnie bardziej, bo nie ma
nic gorszego niż spanie nad książką). Zdania umotywowane lepiej albo gorzej, z
wystarczającą ilością argumentów i nie, ale brakowało mi jakiejś interpretacji,
refleksji nad treścią. Bo albo ja jestem szlachetną idealistką, albo w
literaturze chodzi więcej niż o to, czy dana pozycja słusznie otrzymała jakąś
nagrodę. A szkoda, bo już po pierwszych stronach książki widać, że jest to
powieść oryginalna, nietuzinkowa a przede wszystkim wielowarstwowa i ciekawie
byłoby, gdyby inni podzielili się swoimi spostrzeżeniami – kto wie, może ktoś
zauważyłby coś ciekawego, co pomogłoby w zrozumieniu całości innym czytelnikom.
No ale taki mamy klimat: ilość statuetek jest ważniejsza od przekazu jakiegoś
dzieła i nic nie można na to poradzić.
Książka nie jest jednak zwykłą powieścią
kryminalno-polityczną, społeczną czy nawet psychologiczną. To rzecz raczej
zmierzająca w kierunku absurdalnego, koszmarnego snu, jednej z tych mrocznych i
niesamowitych opowieści dziejących się w miejscu odciętym od świata, daleko od
cywilizacji i pomocy zewnątrz, gdzie zdarzyć się może wszystko. Mocno nawiązuje także do mrocznych baśni,
albo utworów, które ogólnie nazywa się baśnią, w których rzeczywistość niebezpiecznie
zlewa się z iluzją, te dwie płaszczyzny zlewają się tak, że właściwie nie można
ich odróżnić. Dlatego traktowanie wydarzeń z Karsu zupełnie na serio może się
skończyć źle – albo skończymy przygodę z książką na jednej z pierwszych stron,
albo stwierdzimy, że książka ta, napisana przez człowieka, który musi brać
jakieś srogie piguły, nie zasługuje na wydanie, a co dopiero na taką nagrodę
jak literacki Nobel. Zresztą wątpię, czy jakiś oswojony z literaturą czytelnik
będzie miał tego typu wątpliwości. Od pierwszej strony powieści wylewa się z
niej bowiem tajemniczy, mroczny klimat złego snu; może coś podobnego do
uczucia, z jakim czytamy Proces Franza
Kafki. Jeśli polubimy głównego bohatera, albo poczujemy do niego chociaż
szczątkową litość, po jakimś czasie z wielkim prawdopodobieństwem popadniemy w
paranoję, całkiem zresztą usprawiedliwioną, obawiając się na każdej karcie
książki o życie bohatera i kruche, ulotne szczęście, jakiego doznał przez te
trzy dni. Bo zdarzyć się może wszystko, a bohaterowie mają tysiące
niejednoznacznych i skomplikowanych twarzy, a także swoje tajemnice, które nie
wyjawią przybyszowi z Niemiec. Przybyszowi, który w gruncie rzeczy nie rozumie
swoich współrodaków, tak samo jak średnio rozgarnięty czytelnik z Europy. Ale
nie musi, bo jest to książka, która nic nie objaśnia, prowokując tylko do
zadawania pytań i do samodzielnego myślenia, które – jak udowadnia Autor –
czasem może sprawić, że wszystko stanie się jeszcze bardziej tajemnicze,
otulone płaszczykiem groteski jak kilogramami śniegu.
Dużo jest tu winy samego pisarza. Tego magika, który
chociaż pisze w sposób nieskomplikowany, zwykły, czasami przybierający formę
luźnej opowieści, potrafi czarować swoimi książkami i przenosić do opisywanych
miejsc. Melodyjne linie napisanego przez niego tekstu tym razem prowadzą na
mroczne, przysypane śniegiem uliczki Karsu, z pozoru puste i przygnębiające
widokami szyldów herbaciarni, w których zazwyczaj nie ma nikogo. Ten sam tekst
żongluje też naszymi emocjami – na początku czujemy melancholię Ka, wędrującego
z dworca w padającym śniegu, zastanawiającego się nad miastem swojego
dzieciństwa i młodości; z każdym rozdziałem jednak umiejętnie stopniowany i
podtrzymywany niepokój rośnie, razem z bohaterem czujemy na plecach oddech
wrogów. Jakich wrogów? Dezorientację czytelnika, oczywiście zamierzoną,
powodują liczne niedopowiedzenia, zarówno w warstwie fabularnej jak i
językowej. Czy to realna rzeczywistość? Czy to sen po całodniowym ryciu
psychiki w Internetach? Czy to mroczna baśń najeżona symbolami i alegoriami,
próbująca w ten sposób mówiąc o problemach świata Bliskiego Wschodu, skoro
wprost nie można (jak wspomniałam wcześniej, za zbyt jawne mówienie o
ludobójstwie Ormian pisarz miał wytoczoną sprawę sądową)? Czy po prostu
doskonała kreacja artystyczna? Kto wie, może wszystkie odpowiedzi są poprawne.
To wie tylko pisarz, bo widać, że doskonale panuje nad swoją opowieścią, a
wszystkie jej elementy są niezwykle przemyślane, podporządkowane artystycznemu
celowi, jaki Autor chce osiągnąć, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak
nie wydawać. My po prostu musimy się zadowolić tym co mamy: hipnotyzującą
opowieścią, z granicy iluzji i rzeczywistości, pięknie i ciekawie napisaną
oraz, co najważniejsze, przenikliwie szkicującą sytuację w Turcji, państwie,
które naprawdę ciężko zrozumieć.
Narracyjny punkt widzenia jest bardzo oryginalny i w
pewnym momencie książki bardzo mnie zaskoczył. Otóż opowieść snuje jeden z
najlepszych przyjaciół Ka, pisarz będący alter ego Autora, który przyjeżdża do
Karsu jakiś czas po opisanych w książce wypadkach, pragnąc bardziej zrozumieć,
co wydarzyło się podczas tamtych trzech dni, które zdeterminowały życie poety i
w pewien sposób zdecydowały o tym, co działo się z nim podczas powrotu z
Turcji. Aby nie być na bakier z logiką i pewnym powieściowym realizmem, Autor
skrupulatnie unikał tego, czego nikt inny nie mógłby się o nas dowiedzieć – w
tym myśli bohaterów i głębszych, psychologicznych motywacji, który Ka nie
potrafił bądź też nie chciał rozgryźć czy też nie pozostawił ich w swoich
zapiskach. Dlatego narracja koncentruje się bardziej na zewnętrznych cechach
bohaterów i skutkach i wewnętrznych wyborów, a postacie drugoplanowe czyni
niedostępnymi i niezrozumiałymi. Aura tajemniczości staje się wtedy większa i
bardziej przytłaczająca – nie wiemy przecież, komu mamy wierzyć, bo obserwujemy
tylko niewielką część ich osobowości, a całość przypomina teatr, w którym
przecież nawet monologi bohaterów nie oddają tak naprawdę ich charakteru. Inne
delikatne zabiegi narracyjne, jak na przykład zmieszczenie całej akcji w
przeciągu trzech dni sprawia, że momentami ma się wrażenie, że obcuje się z
sztuką w prozie. A takie wrażenie w tym przypadku jest dla odbioru powieści
bardzo ważne. Wiele scen w powieści łudzącą przypomina estetykę teatru, a
niektóre dialogi przypominają raczej pełne ekspresji kwestie teatralne niż te,
które na ogół stosuje się w powieściach. Nie jest to jednak książka pełna
sensacyjnych zwrotów akcji, płonących samochodów i amerykańskich agentów z licencją
na zabijanie – rzeczami, które tak przyciągają naszą uwagę; całość rozwija się
hipnotycznie wolno, ale konsekwentnie, z dawkowaniem napięcia. Pojawiają się
sceny mocniejsze, gdzie trup ścieli się gęsto, ale nawet wtedy nie wkrada się
tam niepotrzebny chaos, a wszystkie szybsze zwroty akcji są gruntownie
przygotowane przez sceny bardziej statyczne (niektóre wręcz liryczne, jak
fragmenty o uczuciu łączącym Ka i Ipek, niewątpliwie ładnie napisane i bez
niepotrzebnego sentymentalizmu), mające swoją fabularną logikę i dopracowane
szczegóły, które tworzą razem zamkniętą, spójną fabularnie całość, logiczną na
poziomie dosłownym, a także tym metaforycznym. Fabuła ani na chwilę nie traci
swojej tajemniczości, pewnego mroku nawet, tego dziwnego posmaku, który
sprawia, że wszystko wydaje się niepokojącym dziwnym snem; snem
klaustrofobicznym, gdzie otacza cię śnieg, wrogowie i niezbyt inteligentni ludzie,
których ulubioną wieczorną rozrywką jest oglądanie brazylijskiego tasiemca o
przygodach uroczej Marianny. Wrażenie to zostaje skontrastowane z przyziemnym
realizmem w opisie Niemiec, gdzie Ka żył przez następne lata po wydarzeniach w
Karsie i nawet samym miasteczkiem po owych koszmarnych trzech dniach, kiedy
drogi znów zostają odblokowane. Tak jakby tytułowy śnieg nie tylko stał się
jednym z powodów przeprowadzenia zamachu wojskowego i jego zakończenia, ale w
pewien tajemniczy sposób wpływał na mieszkańców miasta; jest symbolem chwilowej
destabilizacji, popadnięcia w szaleństwo? Świadczyć może o tym także nagły
przypływ weny u Ka, który w trzy dni zebrał w swoim zielonym zeszycie
kilkanaście wierszy i to, że po powrocie do swojego niemieckiego mieszkania nie
potrafi je zrozumieć, jak zresztą większość jego słuchaczy. A może to oznacza
coś głębszego, coś co nawet nie ma związku z koncepcją nigdy nie wydanego
tomiku wierszy Ka, wynikającą z budowy płatka śniegu? Coś, czego nie rozumiem i
nie ma nic w tym dziwnego. W końcu w jednej scen książki, która zapadła mi
mocno w pamięć, bohater mówi, że ich nie może zrozumieć nikt spoza ich państwa,
nawet jeśli z urodzenia jest Turkiem. A co dopiero Polka, blogerka o blond
włosach, która patrzy na całość z dalekiej perspektywy kulturowej, religijnej i
w dodatku przez powieść, która nie daje gotowych odpowiedzi na postawione przez
nią pytania?
Tak jak napisałam już wcześniej, przez specyficzny, rzadko
spotykany rodzaj narracji niewiele można powiedzieć o bohaterach, chociaż przez
taki zabieg stają się oni bardziej intrygujący. O samym Ka możemy powiedzieć
właściwie niewiele – z pewnością był człowiekiem wrażliwym, przyzwyczajonym do
względnego dobrobytu, cierpiącym na przewlekłą samotność, z europejskim
sposobem bycia, a mimo wszystko, gdzieś w głęboko w sercu, będącym wciąż
Turkiem. Nie potrafi jednak zrozumieć swoich rodaków, znaleźć z nimi wspólny
język, nie porzucając przy tym zachodnich przyzwyczajeń. Nie jest wystarczająco
elastyczny, za łatwo ufa ludziom i za wiele myśli, a przy tym zupełnie
niepotrzebnie wplątuje się w politykę, którą, jeśli miałby trochę wyczucia, z łatwością
mógł ominąć. Jego własne marzenia, czasami utopijne, jak wyjazd z Ipek do
Niemiec, przesłaniają mu rzeczywistość, sprawiają, że źle odczytuje intencje
ludzi i ich charaktery. A przy tym wszystkim jest bardzo naiwny – a
przynajmniej wtedy, kiedy przyjeżdża do miasteczka, bo wydarzenia, jakie tam
się rozegrają, obdzierają go z tej niewinności zupełnie, zmieniają jego
charakter. Ale nie na lepsze – Ka jest jedną z takich postaci, które lubimy
nawet dlatego, że są niezbyt sympatyczne, na ogół uważane za skupione na sobie,
burkliwe i ponure, jednak poznane od drugiej, tej bardziej intymnej strony,
stają się godne sympatii i litości. Litości, bo to samotność i wszystko, czego
Ka był świadkiem, sprawia, że jest osobą zgorzkniałą. Ale i tak pod połami jego
charakterystycznego, europejskiego płaszcza, który w Karsie staje się bardzo
rozpoznawalny, bije serce zagubionego i zdezorientowanego dziecka, które jednak
nie poznało definicji szczęścia.
Szczęścia szczególnie u boku powieściowej femme fatale, Ipek. Kobiety tajemniczej,
poranionej, złej. Wzbudziła moje podejrzenia już na początku, a potem tylko
moje obawy potwierdzały się, chociaż powinnam przyznać, że w tym wszystkim, co
się wydarzyło, nie było dużo jej winy. Po prostu sekwencja przypadków, zbiegi
okoliczności, polityka – standardowe sprawy, które wiele książkowych romansów
przemieniły w łzawy dramat. Wydaje mi się, że Ipek była kobietą wyrachowaną, obłudną,
ukrywającą swoją wrażliwość przed ludźmi, a może nawet przed samą sobą, bardzo
głęboko. Chce być szczęśliwa, ale tak jak w przypadku Ka, nie wie, co to
naprawdę oznacza, a to, czego chciała tak naprawdę, jest dla niej nieosiągalne.
W przeciwieństwie do poety znajduje jednak w sobie tyle siły (prawda, że w
sytuacji krytycznej, ale zawsze lepiej), żeby przyznać to przed samą sobą i
pogodzić się z tym. To jednak tylko moje wydumane teorie, które po prostu
przyszły mi na myśl podczas refleksji nad książką, które najprawdopodobniej w
rzeczywistości nie mają żadnego zaczepienia. Ipek jest bardzo tajemniczą postacią,
zagadkową nawet dla samego Ka i narratora, który po przyjeździe do Karsu jest
zachwycony jej urodą, ale nic ponadto. Przez to czuje się ogromny niedosyt i
pewne rozdrażnienie, ale dodaje powieści jeszcze więcej mroku, fatalizmu i
klimatu rodem z jakichś niewyraźnych snów, w których nie widać pogrążonych w
ciemnościach i rozmytych twarzy postaci. I to jest właściwie jedyny argument,
który sprawia, że nie chcę dowiedzieć się więcej o tej bohaterce.
Jak dużo wiemy o Ipek przekonujemy się, gdy przyjrzymy się
pozostałym postaciom. Trudno jednak zarzucić Autorowi, że nie przyłożył się do
kreacji bohaterów, pozwalając, żeby książkę wypełniały cienie i papierowe
sylwetki, o których czytanie boli – to nie ten typ pisarza. Pokusiłabym się o
stwierdzenie, że jest odwrotnie: każdego bohatera Autor przygotowywał bardzo
starannie, dbając o wszystkie, nawet najdrobniejsze, szczegóły i szlify,
tworząc sylwetki pełnowymiarowe i ciekawe. Całą tajemnicą tego, że poznajemy
ich tylko w niewielkim stopniu jest pokazywanie bohaterów bardzo
fragmentarycznie, wyrywkowo, pozostawiając dużo pomiędzy wierszami, a tyle samo
ukrywając. Dzięki takiemu zabiegowi powieść staje się jeszcze bardziej
wieloznaczna, niepokojąca, ale też prawdziwa w swoim pesymistycznym wydźwięku.
Ludzi nigdy nie uda się poznać do końca, zawsze będą wydawać nam się w pewnym
stopniu tajemniczy, nieprzewidywalni; zawsze pozostanie w nich pewne ciemne
miejsce, do którego nie mamy dostępu. Ważna i ciekawa w tym kontekście jest
scena kiedy Ka obserwuje gwiazdki śniegu i podziwiając ich skomplikowaną
strukturę przypomina sobie, że nie są jednakowe – każdy z nich ma swój
niepowtarzalny wzór. Czy tak samo nie jest z ludźmi? Ze wszystkimi bohaterami
tej książki, którzy w pewnym sensie są nieco żałośni, łącznie z głównym
bohaterem. Bo na przykład taka Kadife – chwiejna w poglądach małolata, która
zrobi wszystko, by przestać być w cieniu lepszej siostry albo jej ojciec, który
egzystuje oglądając telenowele. Albo Sunay Zaim, postać, która zafascynowała
mnie najbardziej, może z racji wykonywanego zawodu i niezwykłej charyzmy, którą
Autor wręcz uwypukla. To aktor, który miał zagrać samego Atatürka, a skończył
na jarmarkach; mimo wszystko jednak nie rezygnuje z kariery, marząc o
rewolucji, która w pewnym sensie upodobniłaby go do Ojca Turków, nawet jeśli
miałby przepłacić za to własnym życiem. Niewątpliwie szalony, ale genialny; to
on sprawia, że granice pomiędzy teatralną fikcją a rzeczywistością skutecznie
się zacierają (inna sprawa, że jego teatralna rewolucja nieodparcie kojarzy się
z Młodoturecką Rewolucją Burżuazyjną) tak dokładnie, że jest w stanie
zrealizować swój plan aż do ostatniego aktu, oczywiście w znaczeniu dosłownym.
Czy Necip, uczeń szkoły koranicznej z poważnymi wątpliwościami co do istnienia
Boga, który przed swoją tragiczną śmiercią zadaje to podstawowe i niepokojące pytanie dotyczące sensu cierpienia
człowieka w przypadku, gdy Bóg to tylko wymysł ludzi. I to tajemnicze miejsce,
o którym opowiadał Ka, powstałe po części w wrażliwej wyobraźni chłopaka, gdzie
podobno nie ma Boga. Cóż, muszę wam powiedzieć, że aż oblizuję się na myśl ile
tutaj może być różnych interpretacji…
Przede wszystkim myślę też, że między wierszami mówiącymi o polityce i Turcji
przeplata się także delikatny wątek kondycji ludzkiej, oczywiście o
pesymistycznej wymowie – w końcu nieważne, jak bardzo płatek śniegu jest
skomplikowany i piękny, to i tak wszystkie ostatecznie upadną na ziemię by w
końcu się roztopić, po czym już nikt nie będzie się nimi przejmował.
Wydanie, które posiadam, i którego okładkę prezentuję,
jest już drugim w Polsce. Pierwsze było dawno i nie grzeszyło smakiem, o
przyciągnięciu wzroku Czytelnika nie mówiąc, ale z tym jest zupełnie inaczej. Stylistycznie
pasuje do również niedawno wydanych od nowa dwóch innych książek Autora (mam
nadzieję, że Wydawnictwo zapoczątkowało w ten sposób serię z książkami
noblisty, co wydaje się bardzo nęcącą perspektywą) i przyciąga wzrok dość
niecodzienną okładką. Chociaż fakt, pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę
biorąc ją do ręki, to oczywiście nazwisko pisarza – w pewnych kręgach bardzo
znane, więc przyciągające uwagę. Wydrukowano je na białym pasku u góry (który
zresztą ładnie kontrastuje się z ciemniejszymi barwami powyżej, dzięki czemu
jeszcze łatwiej nam go zauważyć) czerwonymi wyraźnymi literami. Już chyba
wyraźniej nie mogło być, szczególnie że kiedy chcę dostrzec tytuł muszę
bardziej wysilić moje niedowidzące ślepia. Na samej okładce jest niewiele – na
szczęście wszystkie pochlebne recenzje znajdują się na blurbie, co pozwala
utrzymać estetyczny i minimalistyczny wygląd okładki. Znajduje się tam jedynie
niezbyt ładny widoczek – wysokie, ośnieżone góry sięgające do ponurego nieba i
miasto pod nimi, które nie sprawia dobrego wrażenia i raczej sprawia wrażenie
opuszczonego (szczegół: między owym widokiem a tą dziwną tkaniną znajdują się
dwa małe ludziki, które prawdopodobnie znalazły się tam przez przypadek albo
symbolizują głównego bohatera). Na pierwszym planie, oprócz tej figury
geometrycznej, w którą wpisano tytuł książki, znajdują się jeszcze jakieś …
materie, które chyba są śniegiem czy coś takiego. Ciekawostką jest jeszcze
zielony sześcian (być może ta bryła tak się nie nazywa, ale dla mnie to zawsze
była czarna magia), który frunie sobie nad górami, co wygląda dość abstrakcyjnie.
Owe sześciany znajdują się zresztą na pozostałych książkach z tej serii, a te
dwa – bo zauważyłam jeszcze jednego, podstępnie kryjącego się za maleńkim
ludzikiem – to w porównaniu z innymi okładkami bardzo mało. Intrygujące. Na
skrzydełkach okładki znajduje się krótka notka o Autorze i fragment książki, a
więc klasyka. Szkoda, że nie umieszczono jeszcze jego zdjęcia – byłoby wtedy
mniej standardowo, za to bardziej ciekawie. W blurbie też nie ma nic ciekawego,
przynajmniej nic zaskakującego – na jaśniejszym polu znajduje się streszczenie,
a na ciemniejszym kilka fragmentów recenzji. Biała czcionka wygląda dość
nieprzyjemnie na tle z kilkoma białymi elementami, bo w pewnym momencie
wszystko się delikatnie zlewa, ale na razie nie stanowi to dla mnie problemu. Hm.
Jeśli jesteśmy już przy temacie oczu, warto dodać, że czcionka w książce jest
bardzo przyjazna i wygodna dla oka, a papier miły w dotyku. Może powiecie, że
to nic wielkiego, taki szczegół, ale naprawdę o wiele lepiej się czyta,
poświęcając uwagę nie na ekstrawagancki krój czcionki ale na tekst. A przecież
w tym wypadku jest to bardzo ważne, bo – jak prawdopodobnie wiecie z mojej
gadaniny – ta książka wymaga od czytelnika uwagi i dużo pomyślunku.
Turcja kojarzyła mi się z Imperium Osmańskim, Bizancjum,
Kurdami, nieszczęsnymi Ormianami, zamachami terrorystycznymi, Panem Wołodyjowskim Sienkiewicza a
przede wszystkim z egzotycznymi wakacjami w kraju przecież śródziemnomorskim.
Dlatego też wielka śnieżyca w kontekście Turcji sama w sobie jest dużym zaskoczeniem
dla mnie, nie mówiąc już o samej treści, która – jak zapewne wnioskujecie z
mojej powyższej paplaniny – zafascynowała mnie swoim mrocznym klimatem
(zupełnie w moim stylu) i zmusiła do przemyśleń, z których wynikło jeszcze
mniej niż po przeczytaniu książki. Chociaż z drugiej strony lubię takie
książki, które zamiast niszczyć szare komórki rozwijają je, dostarczając wiele
intelektualnej przyjemności w odkrywaniu ich kolejnych warstw, znaczeń,
literackich i historycznych nawiązań, czytaniu pomiędzy wierszami, a przede
wszystkim zanurzaniu się w nietuzinkowej opowieści. Książki, gdzie każdy
szczegół może być odczytywany na wiele sposobów, za każdym razem będąc czymś
innym, a nawet śnieg ma wiele różnych, czasem zaskakujących odcieni, a przy tym
całość jest aktualna (szczególnie w kontekście świeżych jeszcze zamachów w
Ankarze i wojny z IS) i do bólu prawdziwa. Pokazuje też, jak głęboka jest
przepaść między Zachodem a Wschodem i jak trudno jest się jej pozbyć, dojść do
jakiegoś, chociaż trochę satysfakcjonującego porozumienia. Ale tak czy siak
łączy nas jedna rzecz – wszyscy jesteśmy płatkami śniegu, na pierwszy rzut oka
podobnymi, jednak tak naprawdę zupełnie inni, niepowtarzalni, dlatego tak
trudni do zrozumienia przez drugiego człowieka.
Tytuł:
„Śnieg”
Autor:
Orhan Pamuk
Moja
ocena: 8/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
Wydawnictwu Literackiemu
Po raz pierwszy w ogóle widzę książkę na oczy, ale skoro jest taka dobra to trzeba dać jej szansę ;)
OdpowiedzUsuńDam jej szansę, zobaczę co z tego wyniknie :)
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja. Strasznie długa i obawiałam się, że nie dotrwam do końca, ale warto było. A po książkę sięgnę w wolnym czasie.
OdpowiedzUsuńWow, cóż za recenzja! Naprawdę znasz się na temacie i widać, że książka trafiła w obszar twoich zainteresowań :)
OdpowiedzUsuńTo trochę chyba nie moja bajka, mimo wszystko... Podoba mi się, że nie piszesz tylko typowo o książce, tak schematycznie, ale ogólnie o temacie, skojarzeniach, innych spostrzeżeniach. Bardziej o problemie niż jego przedstawieniu, jeśli wiesz, o co chodzi.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. :)
Nie w moim guście :)
OdpowiedzUsuńagnieszka-gromek.blogspot.com
Tak, fani historii zawsze mają najgorzej :) Bardzo wyczerpująca recenzja! Serdecznie gratuluję. Chętnie przygarnę tą książkę;]
OdpowiedzUsuń