piątek, 25 lipca 2014

Nie licząc kota. Recenzja książki

Powieści obyczajowe. Co o nich sądzicie? W epoce, która w podręcznikach szkolnych nazywana jest Pozytywizmem, był to jeden rodzaj powieści, oprócz historycznej, który uznawany był za najlepszy. W ogóle, jeśli ktoś wyjechał z czymś w rodzaju „Hobbita”, krytycy w różnych czasopismach dostawali czkawki i wypluwali tysiące obraźliwych, niesprawiedliwych epitetów niczym Chronos swoje dzieci, kiedy Rea dała mu środek na przeczyszczenie. Mimo że XX wieku zaczęła pojawiać się fantastyka, w Polsce w postaci Stanisława Lema, a ogólnie na świecie w Lewisa i Tolkiena. Następnie pojawiły się kryminały, Agatha Christie i inni. Jednak powieść obyczajowa, opisująca różne zjawiska społeczne i pokazująca tylko takie wydarzenia, z jakimi spotykamy się na co dzień i jakie znamy z naszego doświadczenia, przetrwała ten czas do dzisiaj. I nie tylko w polskiej literaturze, w której jest pełno sztandarowych dzieł prozy w tym gatunku (nie tylko, oczywiście, jest to zasługa Katarzyny Grocholi), ale także w światowej. A ponieważ powieści obyczajowe nie muszą podejmować bardzo ważkich tematów, mogą być także lekkie i obfitować w wydarzenia zwykłej kury domowej, które, umiejętnie opisane przez Autorkę, stają się fascynujące na miarę podróży Wędrowca do Świtu z powieści Lewisa.

Mówi się, że polskie obyczajówki są do dupy, tak samo jak polskie filmy. No cóż, pod nawałem obcojęzycznej, czyli głównie amerykańskiej, literatury, zapominamy o tym, że w naszym kraju nad Wisłą też ludzie piszą dobre, a nawet bardzo dobre, książki. Są jednak inne niż te, w większości, słodkie i naiwne obyczajówki zagraniczne z kraju nad wielką wodą.

Niedawno znalazłam ebooka ciekawej książki – napisała ją polska debiutantka, zwyciężczyni pewnego konkursu. Ponieważ czytałam recenzję tej książki, nawet przychylną, postanowiłam ją przeczytać. Nie miałam, sugerując się tytułem, nadziei, że to będzie jakieś dzieło czy coś w tym rodzaju. Nie. Miałam po prostu chęć na lekką lekturę, jakąś fajną, odprężającą książkę, taką, która da mi dużo rozrywki.

Joasia ma chłopaka Łukasza i mieszka w Warszawie. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że jej ciotka Wanda umarła i ona dostaje w spadku po niej mieszkanie i wszystkie rzeczy, jakie tam były. W miasteczku zostaje dłużej i poznaje wielu ludzi: wuja Klausa, sąsiadkę Lucynkę, Dorotę, Szymona, a także pewnego niezwykłego kota.. Odbywa także podróż w przeszłość i odkrywa nie tylko rodzinną tajemnicę, ale także godzi się ze swoją przeszłością i Markiem, który w owej przeszłości wyrządził jej wielką krzywdę. Odradza się także od wielu lat stojący pod znakiem zapytania związek z Łukaszem i ostatecznie wszystko kończy się dobrze.

Rzeczą, która spodobała mi się najbardziej, był język Autorki. Lekki, dowcipny, barwny który jednak w poważnych sytuacjach stawał się odpowiedni. Można było się pośmiać z tego, co czasem mówili bohaterowie, naprawdę. W końcu nie były to typowo amerykańskie żarciki o seksie, tylko takie, dzięki których moja morda rozchyliła się kilka razy w uśmiechu. Ciekawym dodatkiem był tekst zapisany kursywą – z perspektywy kota. To właśnie to, dzięki czemu język jest największym atutem. Nie sposób także nie wspomnieć o indywidualizacji języka niektórych bohaterów, nie tylko kota, ale także ciotki Wandy (wypowiadającej się jednak tylko we wspomnieniach Asi), Lucynki i Klausa sprawia, że książka jest nawet kolorowa, ciekawsza. W jednej tylko rzeczy pisarka poszła na łatwiznę - cała książka jest napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej, co przypomina trochę te wszystkie słabe paranormal romanse. No ale cóż, cóż. Debiutantom na pisarskiej niwie można wiele wybaczyć.

Tytuł jest długi, zawiły i absolutnie niezachęcający do przeczytania (od razu widać, że Autorka nie czytała żadnego poradnika dla początkujących pisarzy),ale jej styl jest lekki, a słownik nawet obszerny. Czyta się bez większych trudności, lekko przechodzi się od akapitu do akapitu, od strony do strony. Nie ma tu wyrafinowanych procesów myślowych i tez. Pomysł przewodni został wyciśnięty jak cytryna, co bardzo mi się spodobało. Poczekamy parę lat! 

Okładka tej powieści wydała mi się zaskakująco dobra, jak na polską powieść obyczajową. Mamy na niej dziewczynę zaskakująco podobną do Amy Lee, wokalistki Evanescence (rany, przecież Amy ma nawet fotkę w podobnej pozie!) na tle jakiś błękitnych i białych zawijasów oraz kwiatów wiśni. Daje to w ogóle przyjazny, pogodny klimat. Nawet, muszę przyznać, spodobała mi się, mimo że automatycznie pomyślałam „Ludzie to mają cholerne szczęście, że są na okładkach książek i w ogóle mogliby grać w filmie biograficznym o Evanescence” . W mordę.
Opisów było tyle, że narzekać nie mogłam, choć, szczerze mówiąc, jeśli nie były to opisy durnych zachowań głównej bohaterki, czy też innych bohaterów, albo odczuć, więc to rzadko się zdarzało, żeby był to opis czegoś ciekawszego, zresztą warsztat pisarski Autorki nie jest jeszcze zbyt dobrze wyćwiczony, by ładnie i plastycznie opisać łan zboża albo pokój. Cóż. I tak nie narzekam.

Fabuła, szczerze mówiąc, nie porywa. Samo życie, w dodatku niezbyt ciekawie opisane. Autorka popełniła błąd, ponieważ w czasie pobytu w miasteczku nie dzieją się rzeczy przełomowe w życiu bohaterki, a mówiąc szczegółowo nie dzieje się nic, poza tym, że dziewczyna poznaje swoją ciotkę, kończy bitwę z przeszłością. Wielki przełom nie jest, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, ale coś zmieniło się w życiu Asi. W każdym razie pisarka z zajęciem opisuje nam zwyczajne życie ludzi, pisząc z szczerością o wszystkim – emocjach, ludziach i zdarzeniach. Rzadko można się spotkać z taką szczerością w książkach. Sprawiedliwość możemy oddać pisarce jednak w tym, że ciąg przyczynowo-skutkowy został zachowany w najdrobniejszych szczegółach, nie było więc żadnych nieścisłości. Tego tej polskiej debiutantki powinni zazdrościć niektórzy pisarze nie tylko literatury obyczajowej.
Pisarka próbowała podjąć w swej książce trudne problemy, co jednak nie do końca jej się udało. To całe zamieszanie z Markiem jest jakieś takie pozbawione większego realizmu, opowiedziane na poły z czarnym humorem (patrz: rozmowa Asi z aresztantem), a zachowanie bohaterów (szczególnie ciotki Wandy) dość irracjonalne. Problemy rodowych tajemnic, wysiedlenia Niemców itp., itd. są ujęte po łebkach, niestarannie i dla mnie zupełnie niesatysfakcjonująco. W ogóle, przez całą książkę zastanawiałam się, jakim cudem kobieta może przejść z Kresów Wschodnich (tzn. Lwowa) do Generalnego Gubernatorstwa w czasach wojny. Hmm.. Pomijając to. Bądźmy bardziej wyrozumiali dla ludzi, którzy nie interesują się II Wojną Światową. Ogólnie jest lekko, bajkowato i dość naiwnie, postacie raczej są nieco uproszczone, więc nie spodziewałabym się po nich żadnych dramatów moralnych i trudnych sytuacji (a takich pisarka unika jak ognia). No cóż, trzeba sobie powiedzieć. W końcu ta lektura pozwoli nam zrelaksować mózg, zamiast go pobudzić do myślenia.

Najlepszą postacią w książce był kot. W zupełności. Może lubię rzeczy oryginalne, ale kot był postacią wyjątkowo sympatyczną. Bardzo, bardzo sympatyczną. Inni bohaterowie są całkiem nieźle, jednak powierzchownie przedstawieni. Najwięcej dowiadujemy się o głównej bohaterce – Asi, z której punktu widzenia mamy opowiedzianą całą historię. Jednak nie lubię jej. Autorka chciała, żeby postać była wesołą, młodą kobietą, która jednak próbuje się odciąć od bolesnej przeszłości, jednak wyszła trzydziestoletnia idiotka, zachowująca się jak dziecko, nie potrafiąca czuć niektórych rzeczy głębiej, rozwydrzona i pusta. Denerwowała mnie, szczególnie te wszystkie metody unikania najfajniejszej jeszcze postaci w książce – pani Lucynki, sprawiały, że miałam chęć, co najmniej, wepchnąć ją do pralki, może wtedy coś lepszego stałoby się z jej mózgiem. Taka rozpuszczona, rozchichotana, pusta... Jak już mówiłam, Lucynka była najlepszą postacią: ciepła, wesoła starsza pani, z którą z chęcią spędzałabym dużo czasu. Nie rozumiem, dlaczego Asia jej nie lubiła, bo ja pokochałam już od pierwszej linijki o niej, tak samo jak Klausa, bardzo miłego starszego Niemca, który bardzo śmiesznie mówi po polsku i ..uwaga, kocha panią Lucynkę. Najgorszą porażką byli faceci życia bohaterki: Marek i Łukasz. Obaj są przeraźliwie ciotowaci, szczególnie Łukasz, a Marek, rozrabiaka i idiota, na którego piękną buźkę daje się złapać Aśka, który stał się później burmistrzem (co wydaje się z kolei dość nierealne). Gdzieś tam są jeszcze przyjaciele głównej bohaterki – Szymon i Dorota. Postać Doroty zasługuje na szacunek, pomijając całą tą emocjonalną niedojrzałość, jaką możemy zaobserwować i u niej, bo jest osobą samodzielną, niezależną i dobrze wychowuje syna, mimo wszystkim przeciwnościom losu. Szymon, młody adwokat, mimo tej zadry w sercu wydaje się być nieco ciotowaty, a przynajmniej niedojrzały. Jako przyjaciel jest w porządku, ale wątpię, czy powierzyłabym mu jakąś sprawę. Cóż, Autorce brakuje jeszcze wprawy i odwagi by tworzyć wielowymiarowe, fascynujące postacie.

Mniej więcej nie mogę źle oceniać, bo rozerwałam się nieco, to nie było jednak to, czego oczekiwałam. Zresztą ja zawsze zbyt dużo po książkach oczekuję, więc jestem surowa, jak niektórzy nauczyciele, którzy wymagają, żebym była specjalistą od fizyki kwantowej (jak na razie, ja tylko słyszałam, że taki dział mojego znienawidzonego przedmiotu istnieje). Lekka, nieco naiwna, bajeczkowata, wypchana polskimi realiami nadaje się na wakacyjny wieczór, prawda? Jednak polska literatura ma to do siebie, że jest zawsze piekielnie oryginalna. Bo, gdyby nie liczyć kota, byłby to romans nie najwyższych lotów, prawda?

Tytuł: „Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna”
Autor: Kasia Bulicz-Kasprzak
Ocena: 6/10

(recenzja archiwalna)



8 komentarzy :

  1. Mnie książka przypadła do gustu. Fajne czytadło dla odstresowania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Do końca nie jestem pewna czy przypadłaby mi do gustu. Zastanowię się jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Osobiście bardzo lubię powieści obyczajowe i nie przeszkadza mi, że często są naiwne i cukierkowate, dlatego chętnie zapoznam się z powyższą pozycją, gdyż jej zarys fabuły wzbudził moją ciekawość.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie przepadam za obyczajówkami. Chyba, że przyjdzie mi przeczytać Ewę Nowak albo Małgorzatę Musierowicz ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Rzadko czytam obyczajówki, warsztat pisarka z czasem wyrobi :) Jeszcze nie wiem czy skusze się na tę historię :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Obyczajówki nie moja bajka :) Przyczepię się do wyglądu recenzji - nie myślałaś, żeby robić jakieś akapity, odstępy? Tekst zlewa się w jedno i ciężko się czyta ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jakoś tak chyba nie dla mnie, obyczajówka musi mieć ciekawą fabułę, żeby mnie przyciągnąć, bo to akurat gatunek, który czytam rzadziej :D

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!