wtorek, 12 sierpnia 2014

Skrzydlata bajka. Recenzja książki

Książki są teraz dosłownie wszędzie, nawet w Żabce i lokalnych marketach, nie mówiąc o wielkich sieciówkach w stylu Kauflandu. Tam, chodząc czasem w środy i soboty, oglądam książki. Czasem jest półka kryminałów, czasem cały kosz pełen różnego rodzaju książek, a każdą z nich muszę potrzymać w ręku, przeczytać opis w tyle, pogapić się na okładkę, przeczytać kilka stron, co zajmuje mi minutę i przechodzę do następnej. Ponieważ mama mówi, że musi kupić mleko, a w sklepie stoi trzy godziny między półkami z rondlami i kubkami, żeby w końcu nic nie kupić, mam mnóstwo czasu, żeby wszystkie przejrzeć. Mam dobrą pamięć do tytułów książek (ale już nie do numerów telefonu i innych liczb) i wystarczy, że pogapię się na jakąś okładkę dłużej, by później, w odmętach Internetu, odszukać daną książkę i ściągnąć ją na dysk, albo poszukać w bibliotece. Chociaż nawet nie mam ochoty jej szukać, bo czasami, spójrzmy prawdzie w oczy, książki są denne jak nie wiem sama co, ale w jakiś przedziwny sposób autorzy i tytuły kodują się mi w głowie i czasami, kiedy zobaczę ją, wiem która to.

Jedna w bibliotece niedawno przyciągnęła mój wzrok, choć pomyślałam, że w takiej różowo-błękitnej okładeczce to nawet nic o upadłych aniołach nie będzie. Jednak, po trzykrotnym wzruszeniu ramionami, postanowiłam ją wypożyczyć, szczególnie, że była lekturą na jeden wieczór – nawet nie dwieście stron. Zabrałam więc do domu i wzięłam się do roboty. Mama pojechała na wycieczkę, wróci jutro wieczorem, więc pomyślałam, że nadrobię zaległości z biblioteki. Tą postanowiłam przeczytać jako pierwszą, bo nawet interesowało mnie, jaka treść kryje się w środku.

Laurel jest dość dziwną piętnastolatką. Samotna, odosobniona, nie ma znajomych tylko rodziców i przez cały czas uczyła się w domu. Teraz ma iść do szkoły. Boi się, że będzie odrzucona. Jest ścisłą weganką, pije tylko wodę i ogólnie nie jest taka jak wszyscy. Poznaje także Dawida, szkolnego przystojniaka, który w niej się pierwszego dnia szkoły zakochuje i sympatyczną Chelsea. Życie przestaje być takie różowe, kiedy na plecach Laurel wyrasta kwiat. Nie, nie napisałam czegoś głupiego, jak to się dzieje czasami, gdy o czymś innym myślę, a coś innego piszę. Tak, dokładnie w środku kręgosłupa wyrasta dziewczynie kwiat. Od tajemniczego, megaprzystojnego chłopaka poznanego w lesie (w lesie … nie, nie to nie jest partyzantka) dowiaduje się, że jest wróżką. Tymczasem trolle dowiedziały się, że na starych posiadłościach rodziny przyrodniej mamy i taty Laurel jest jedna z niewielu bram do tajemniczego państwa wróżek – Avalonu. Chcą zabić dziewczynę i siłą wykupić ziemię, ale Tamani, bo tak nazywa się to leśne ciacho (albo, jak to mówią w gimbazie, leśna dupa) i dziewczyna unicestwiają je, jednak najważniejszy z nich ucieka. Laurel, która z bardzo zrozumiałych powodów ma wielką chęć zostać z chłopakiem, wraca do swojego miasta i do drugiego chłopaka, Dawida.

Największym plusem tej opowieści jest na pewno klimat. Baśniowy, delikatny, ulotny klimat, zupełnie jak na tych obrazkach z wróżkami. Autorka nie stosuje dużo opisów, ale chyba każdy z nas już intuicyjnie, mając do czynienia z przytulnym, bezpiecznym lasem pełnym wróżek od razu produkuje obrazy z wielkimi, starymi drzewami, tańczącymi wróżkami w kwiatowych ubrankach i innymi takimi miejscami, w których, co prawda, w dziecięcym wieku czuliśmy się bezpiecznie. Każdy zaś lubi wracać do wróżek i do swojego dzieciństwa, prawda?
Język jest sympatyczny. Lekki, ciekawy, płynny. Jak na debiut pisarki, którym jest ta książka, bardzo dobry. Autorka, w przeciwieństwie od wielu innych pisarzy potrafi sklecić sensowną opowieść. Opisów, całkiem przyjemnych, mamy dość dużo, są na dość zadowalającym poziomie, nie narzekam więc. Słownictwo dość bogate, czuć klimat, jaki pisarka chciała osiągnąć, dlatego czyta się szybko i sprawnie, szczególnie, że książka nie ma nawet dwustu stron, przy zupełnym wyeksploatowaniu tematu.

Jestem przekonana, że to jest to wesoła, kompletnie niemroczna baśń, więc bohaterów nie będę oceniać tak samo jak w paranormal romanse czy w innych książkach. W baśni, jak każdy wie, podział na bohaterów dobrych i złych nie jest zupełnie zamazany i nikt też nie ma wielkich, moralnych dylematów. Tak jest i tutaj: Laurel ma jakieś tam drobne przewinienia, ale ogólnie jest bardzo, ale to bardzo w porządku i nie ma prawie żadnych wad. Cech raczej też nie, ale w baśni jeszcze to przełknę, bo czy Śnieżka też miała specjalnie dużo cech? Dawid, oprócz tego, że czasem okłamie swoją matkę, która zresztą woli chodzić na randki niż dbać o dorastającego syna, a tak to jest kompletnie w porządku. I kocha Laurel (nikt nie ma pojęcia, jak jestem zaskoczona, Boże, Boże, Boże!). Rodzice dziewczyny, zwykli ludzie, bujają sobie gdzieś w obłoczkach, nie mając z akcją wiele wspólnego. No i Tamani.. Na początku owa postać pachniała mi transseksualizmem, bo mówił o sobie wróżka, ale później przymknęłam na to oko. To chyba najlepsza postać w tej książce, zupełnie niebajkowa: Tamani jest zmysłowy jak diabli i kocha dziewczynę. Po przeczytaniu książki, przy muzyce, półgodziny poświęciłam na refleksję ta temat, dlaczego ta głupia dziewczyna się jeszcze wahała? Jezu, nie rozumiem, dlaczego ci ludzie, to znaczy kwiatowe wróżki są tak naiwne. A co z przeciwnikami? Trolle dostarczyły tej książce kolorytu, bo przy wszystkich scenach z ich udziałem, śmiałam się jak wariatka. Dlaczego? Może jestem już za stara, żeby doceniać ich przewagę i grozę? Cóż, w każdym razie jakaś odmiana od milusich wróżek była, a w każdej baśni musi być jakiś zły charakter.

Z okładką źle nie jest, wręcz przeciwnie. Obrazek – grafika z dziewczyną odpowiadającą rysopisowi Laurel ubraną w jakiś różowy worek – kontrastuje z czernią górnego rogu i z niebieskawą poświatą motylka, trzymanego przez dziewczynę. Wszystko jest starannie obrobione na Photoshopie, szczególnie te kontrasty w twarzy dziewczyny dają wrażenie tajemniczości. Na owym czarnym skrawku mamy króciutką recenzję Stephenie Meyer (mającą na celu zapewne przyciągnięcie potencjalnych czytelniczek arcydzieł prozy tej Autorki, a na różowym worku, imię i nazwisko Autorki i tytuł. Wygląda to wszystko w miarę znośnie, a nawet całkiem znośnie, gdyby tylko niezbyt ładna twarz dziewczyny z okładki – jestem przekonana, że pisarka nie tak wyobrażała sobie swoją bohaterkę. Wnętrze książki jest również estetyczne – wyraźna czcionka, dobry papier i okładka sprawiają, że przyjemnie się czyta i nie ma żadnych wielkich dyskomfortów.

Akcja.. dość naiwna i schematyczna. Trójkącik miłosny, dziewczyna, która nie jest człowiekiem, a tego nie wie, ma jakieś tam moce i tego nie wie, ktoś na nią polujący, szkoła, gdzie nie czuje się dobrze. Rany! W dodatku nasza bohaterka jest kwiatem, ze wszystkimi jego cechami charakterystycznymi, pomijając oczywiście rośnięcie w ziemi. Jakież to głębokie! Czy ktoś przypadkiem nie wpadł na pomysł, żeby akcję osadzić w głębi puszczy amazońskiej i zrobić z tego romans amerykańskiej fanki metalu z tubylcem?! Może przynajmniej bym się pośmiała. Dlaczego wciąż wszystko musi kręcić się wokół szkoły? To już zaczyna być nudne! Wracając jednak do naszej książeczki, śmiem twierdzić, że mimo schematyzmu, jest w niej tchnienie czegoś nowego, co prawda zupełnie nieskandalicznego i nieoryginalnego – ot, lekka, sympatyczna bajka z wplecionymi w to legendami o królu Arturze, który , jak to odkryła pisarka, trzymał z elfami. Autorka, według biznesowych prawideł, zostawiła historię otwartą, ponieważ, co również widziałam w Kauflandzie, dalsze części tej historii, na pewno dotyczące losów związku Tamaniego i Laurel (czego jestem nawet, nawet ciekawa) i ochrony Avalonu przed trollami (czego już jestem o wiele mniej ciekawa), pysznią się na półkach jak pawie. Nie wiem, w bibliotece jest kontynuacja i zastanawiam się, czy ją wypożyczyć.

Myślę jednak, że chyba nie trafiłam za bardzo z lekturą. Przekładając kolejne kartki i brnąc w przód, doszłam do wniosku, że kiedy moja kuzynka będzie miała dziesięć lat, czyli już za dwa lata, ta książka będzie dla niej inicjacją już do bardziej „dorosłego” świata. Ale dla mnie...? Ja jestem już za stara, czuję to w kościach, przysięgam. Dla mnie to jest bardzie infantylne niż baśnie Andersena, które nigdy nie stracą na swojej ponadczasowej mądrości. Ot, żadnych emocji przy czytaniu nie było żadnych, po skończeniu też nie. Taka lekka, skrzydlata baśń dla młodszych, niezbyt wymagających czytelniczek.

Tytuł: „Skrzydła Laurel”
Autor: Aprilynne Pike
Moja ocena: 5,5/10


6 komentarzy :

  1. Ja bym oceniła podobnie, może nawet troszkę niżej...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie byłam w stanie przekonać się do tej książki.
    Chyba jestem za stara na klimaty wróżek i tym podobnych.
    Utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam :)

    http://thousand-magic-lifes.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety tym razem mówię stanowcze nie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Książka nie dla mnie. Swoją drogą nie przepadam za książkami, które się czyta tylko po to, by czytać. Tak "na raz".

    OdpowiedzUsuń
  5. Moja koleżanka ma tę książkę i nawet myślałam, żeby od niej pożyczyć, ale skoro zachwytów nie ma, więc chyba jednak spasuje.

    OdpowiedzUsuń
  6. Czytałam jedną część tej serii, chyba trzecią i taka sobie, przeciętna :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!