Na
początku tego tekstu, który – uprzedzam – jak na mnie będzie
bardzo krótki – chcę zaznaczyć, że popełniłam kolosalny błąd,
recenzując Hobbita. Moim,
skromnym, elfickim zdaniem, książki Mistrza są tak samo
niepodlegające recenzji, jak
Biblia (przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie
przesadziłam, ale patrząc z czysto technicznego punktu widzenia i
nie wdając się w moje uczucia religijne, Biblia dostałaby taką
samą ocenę) . No bo co tu napisać? Arcydzieła Mistrza,
przynajmniej dla mnie, są tak samo nienadające
się do oceny, jak
Biblia właśnie i ... Mein Kampf Adolfa
Hitlera. Tyle że dla tej ostatniej nawet ocena 0/10 byłaby zbyt
wysoka.
Przyznaję,
że to jest najtrudniejsza książka Mistrza. Najstraszliwsza.
Najohydniejsza. Najpotworniejsza. Najsmutniejsza. Najpiękniejsza.
Ogromna, fascynująca historia Eldarów (i związanych z nimi ludzi)
i Ardy do Trzeciej Ery skondensowana do 400 stronic rozkoszy. I tylko
dozwolonych dla tolkienomaniaków, bo dla człowieka, który nie
przeczytał kilka razy Władcy Pierścieni,
to dzieło jest tylko bezsensowną plątaniną imion, nazw
geograficznych i innych szczegółów. A jest to historia, w której
wszystko układa się na zasadach skomplikowanej układanki – jeśli
nie zrozumiesz jednego fragmentu, nie zrozumiesz wszystkiego, czyli
trzeba się nieźle nagłowić, żeby wszystko ogarnąć.
Spotkałam
się z opiniami, że Tolkien był średniowieczny i zbyt delikatny.
Każdy, kto tak mówił, nie czytał tego. Mało który pisarz odważy
się na taką dawkę morderstw (w sumie nawet ten facio od Pieśni
Lodu i Ognia wymięka, bo choć
u niego prawie wszyscy giną, to nie tak szybko i nie w takim
zagęszczeniu), bratobójstw i kazirodztwa. W sumie, gdyby się tak
zastanowić, nie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. Turin
(pomijając tą całą sprawę z Glamrungiem) i Feanor do
najlepszych, delikatnie mówiąc, nie należeli, już nie mówiąc o
królach Numenoru i ich poddanych – bohaterowie są nieszablonowi.
Nie wspominam
już, oczywiście, o Morgothcie i Sauronie. A no właśnie. Sauron.
Dowiadujemy się wielu nowych szczegółów o Władcy Pierścieni,
szczególnie poznajemy jego udział w zatopieniu Numenoru, czy, jak
wolicie, Atlantis, jak w westernesse nazywają wyspę nieszczęśni
wygnańcy. Tolkien, jak widzicie, święty nie był wręcz przeciwnie
– lubował się w krwawych jatkach w stylu nordyckich sag i zabijał
w dodatku nie tych bohaterów, co trzeba (a elfy zamieniał na orków
i torturował w Angmarze). Mimo
tego jest moja ukochana
książka Mistrza – być może dlatego, że, zaczynając na mojej
ulubionej historii wyżej wspominanego Turina, przypominającą mit o
Edypie, a na Gondolinie kończąc, jest pełna historii o
nieustraszonych nawet wobec Mroku bohaterów, najczęściej
nieśmiertelnych i przeklętych, wielkich miłości – czyli tego,
co, ssssskarbie, kochamy.
Okładka
nawiązuje do jednego z najmroczniejszych epizodów historii Eldarów
i jest, moim zdaniem, genialna. Czarne tło, te miotające się w
walce postacie, ogień... Cudo. W środku możemy posmakować jeszcze
więcej grafik Teda Nasmitha – straszliwych, ale jednocześnie
pięknych i monumentalnych, ilustrujących to, o czym jest książka.
Jeśli w (niedalekiej) przyszłości nasz kochany Peter Jackson
zechce nakręcić serial na podstawie książki i użyje tych
ilustracji, jego obraz w najgorszym przypadku przeciętny.
Jedynym
minusem jest – ale to wina wydawców – brak mapy. Angmar i kraj
Morgotha, w przeciwieństwie do Mordoru, znajdował się na Północny,
tam, gdzie na mapie w Hobbicie i
Władcy Pierścieni pisze
Zwiędłe Wrzosowiska,
na północ od Ereboru. Zresztą Śródziemie za wielkich królów
Noldorów wyglądało zupełnie inaczej, a gdzie w Trzeciej Erze nie
ma nic, przebiegały granice królestw, jak, choćby Doriathu.
Zresztą po Przemianie Świata, nic nie wyglądało tak samo – tam,
gdzie były kiedyś morza, teraz był ląd i odwrotnie. Bez mapy
czytanie było dość trudne, szczególnie dla kogoś, kto, tak jak
ja, ma trudności ze
zdecydowaniem, gdzie jest
wschód i zachód. Cóż. Będę musiała zainwestować w Atlas
of Middle-Earth (oczywiście
nigdy nie przetłumaczono na polski, brawo).
Na
końcu wspomnę jeszcze o czymś, co się znajduje na końcu książki.
Otóż mamy tam nieocenioną pomoc dla tych, którzy uczą się
elfickich języków – wykaz cząsteczek słowotwórczych, jak el,
mor czy tur,
dzięki którym możemy się dowiedzieć, co oznaczały elfickie
imiona, nazwy geograficzne, a także nazwy - na przykład – mieczy.
Dla tych, którzy rozpoczynają swoją Przygodę, będzie to
nieoceniona pomoc, ponieważ będą to pierwsze nazwy, jakie się
nauczą w tych językach i jakaś podstawa do dalszej nauki. Ja też
od tego zaczynałam.
Ależ się rozpisałam.
Jestem pod wrażaniem nieprzetłumaczalności mojego bełkotu (ta
książka... jest taka piękna, że aż mi się ręce pocą i nie
potrafię napisać nic sensownego). Niepotrzebnie. Na tą książkę
nie trzeba tylu słów, ile zużyłam. To trzeba przeczytać.
Przeżyć. Przepłakać. Przemyśleć. Trzeba zanurzyć się w
odmętach Pieśni o Silmarilliach (bo to jest tłumaczenie tytułu) i
zobaczyć ciemność nad Ardą. Nic dodać, nic ująć.
Tytuł: „Silmarillion”
Autor: J.R.R Tolkien
Moja ocena 10/10
(10000000000.... /10)
To już 100 postów. Uf,
nawet sobie nie wyobrażacie, jaka jestem z siebie dumna, bo to
naprawdę wiele, wiele mojej pracy, mojego czasu, który mogłabym
poświęcić na wiele innych rzeczy. Kawał roboty. Oczywiście w tym
miejscu chcę zaznaczyć, że bez Was nie byłoby nic, a na pewno nie
tyle cieplutkich recenzji, już o jakiejkolwiek działalności w
czasie tego, pożal się Boże, roku szkolnego nie mówiąc. To Wasze
komentarze, Wasze wejścia (tych jest już 13. tysięcy!) sprawiają,
że wciąż chce mi się pisać. Dziękuję!
Jednak
mimo takiego wyniku nie zamierzam spoczywać na laurach – jak
zauważyliście, w tym miesiącu opublikowałam bardzo mało, a 26.
wyjeżdżam do Instytutu Reumatologicznego do Warszawy, gdzie zostanę
jakieś 5, może więcej dni. Będę chyba odseparowana od Internetu
przez ten czas, ale za to, słowo harcerza, napiszę ileś tam
recenzji, żeby później mieć co publikować.
Gratuluję liczby postów, sam niedawno przekroczyłem 100. A co do książki - nie zachęca mnie (mimo Twojej rekomendacji).
OdpowiedzUsuńTolkiena nie lubię, ale nie mogę zaprzeczyć, że jest najlepszy, po prostu to nie moje klimaty :D Ale Hobbit był fajny xd
OdpowiedzUsuńMam już u siebie na półce "Silmarilion" i czeka w kolejce. Cenię sobie twórczość Tolkiena, pomimo tego że często gubię się w jego bogatym świecie. Ale jest to tylko idealny powód do tego, by sięgnąć po jego książki ponownie :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Książka jest bardzo ciekawa, jednak trzeba ją zrozumieć.
OdpowiedzUsuńJednak nie podzielę twojego zdania w '' Spotkałam się z opiniami, że Tolkien był średniowieczny i zbyt delikatny. Każdy, kto tak mówił, nie czytał tego. ''
Jako, że jestem osobą która uważa, że Tolkien był '' delikatny '' i przeczytałam książkę muszę stwierdzić, że gdzieniegdzie brakowało mi mocniejszego opisu, trochę więcej emocji to książka zasługuje na pochwałę. Autor wykazał się wręcz boską wyobraźnią, której teraz brakuje pisarzom. Osobiście bardzo, bardzo lubię fantasty.
Książka jednak nie wciągnęła mnie do swojego '' świata ''. Nie byłam w stanie poczuć wszystkich emocji, które zapewne chciał nam przekazać autor. Postać Hobbita była bardzo ciekawa i zabawna. Książka moim zdaniem jest przyjemna do czytania, ale czasami mnie zanudzała :/
Tak, wiele postaci zginęło, a za Thorinem... no cóż polubiłam go, a on praktycznie przy końcu historii mi umiera ;_;
Końcówka potocznie mówiąc jest fajna. Bez przesadzonego Happy endu, co mi się podoba.