poniedziałek, 30 listopada 2015

Zdeformowane obrazy. Recenzja książki



Każdy z nas potrafić wymienić przykłady dzieł, które na początku były odrzucane przez publiczność i krytykę, a potem okazały się hitem bądź przełomowym arcydziełem. Jeden najsławniejszych przykładów to oczywiście seria powieści o Harrym Potterze, z początku odrzucanych przez wszystkich potencjalnych wydawców. Jak bardzo pomylono się, sądząc, że saga powieści fantasy dla młodzieży nie odniesie sukcesu! Joanne Rowling i tak miała szczęście, bo wszystko to stało się za jej życia, więc śmiało może teraz odrywać kupony od swojej niesłabnącej popularności, pławić się w luksusach i cieszyć się swoim sukcesem. Gorzej, kiedy autora wrzucą do grobu – często tego zbiorowego, dla biednych – a dopiero później odkryją jego dzieła na nowo, zachwycając się jego genialnością, kunsztem i nowatorską myślą, która wytyczyła następcom nową ścieżkę odkryć, pomysłów a publiczności nowe doznania w zakresie sztuki. Ciężko wtedy, poza wybudowaniem przyzwoitego nagrobka, w jakikolwiek sposób wynagrodzić to autorowi albo jakoś go przeprosić (zresztą wątpię, czy nowy grób będzie go w jakikolwiek sposób obchodził). Poza tym powstanie kolejna plama na honorze krytyków, którzy nie rozumiejąc dzieła i jego twórcy, a nie chcąc tego po sobie dać poznać, zawyrokowali, że to jest złe. Tak samo jak przeciętni ludzie, tacy jak my, którzy po trochu zazdrościmy tym, którzy wydają się w czymś od nas lepsi, ale też po prostu rozumiemy tylko rzeczy należące do najbardziej przyziemnej popkultury. I samy nie wiemy, co tracimy – powyższy przykład potwierdza, że często nie chciane dzieła ostatecznie tworzą naszą kulturę, warunkują przemiany i ostatecznie trafiają do szkolnych podręczników, kształtując nasze gusta. 

O dziwo najwięcej takich przypadków zdarza się w malarstwie. Może dlatego, że książki czytają wyłącznie wybrańcy z IQ na pewnym poziomie, które w większości przypadków pozwala na większe otwarcie się na nowe rozwiązania, a może po prostu krytycy nie są tak bardzo skostniali i nie tak bardzo podążają za sztywnymi schematami (a może dlatego, że krytykiem literackim może być byle blogerka, taka jak ja) i akademickimi pojęciami. W muzyce zdarza się to czasami, ale na szczęście łatwiej się poznać na czyimś talencie, zresztą teraz reklamowanie muzyki jest nieograniczone; dla chcącego nic trudnego. Malarstwo chyba bardzo szybko ewoluuje, twórcom szybko nudzą się poszczególne kierunki, wielu z nich ma swój własny, niepowtarzalny styl, swój kierunek. A krytycy, przynajmniej do pierwszej połowy dwudziestego wieku, z uporem zamykali się w akademiach, wśród nagich bogiń, zefirów, rubensowskich kształtów, Prometeuszy i różnych części ciała dyskretnie zasłoniętych listkami. A na dziewiętnastowiecznych ulicach marzł taki Vincent van Gogh, twórca psychodelicznych gwiazd i pulsujących pomarańczom słoneczników, uznany po swojej tajemniczej śmierci za geniusza i mistrza. W Paryżu natomiast przymierał głodem Claude Monet, znany każdemu z reprodukowanego nawet w podręcznikach obrazu Impresja. Wschód słońca (a właściwie został tak złośliwie nazwany przez krytyków), od którego swoją nazwę wziął impresjonizm. Niewtajemniczonym należy powiedzieć, że kierunek ten charakteryzował się przewagą w ukazywaniu ruchu, zmienności i przeplataniu się barw, a malarstwo ma ukazywać przede wszystkim emocje towarzyszące danej chwili i chwilowe zmiany światła, tak jak w innym obrazie twórcy, gdzie portretował tę samą budowlę w trzech porach dnia, za każdym razem malując ją na inne kolory, w miarę jak słońce przemieszczało się wschodu na zachód; staranny rysunek nie ma dużego znaczenia, artystę interesuje rzeczywistość trwająca tylko przez chwilę, skomplikowany miraż barw. Rzecz ciekawa, na pewno bardzo innowacyjna, ciekawa i do przyjęcia przez opinię społeczną, która przyczajona była do starannych dzieł akademickich i szlachetnych tematów, jakie podejmowali artyści. Monet więc, jak powiedzieliśmy już wyżej, bogaty nie był. Wręcz przeciwnie. Ale to, co dla niego było okrutną prozą życia czyni jego życiorys ciekawym dla przeciętnego czytelnika, szczególnie tego, który sam w życiu nic takiego nie zaznał. Szczególnie że to jedna z tych wybitnych postaci, o których każdy mówi z szacunkiem i docenia. No i to malarz – a ci, wiadomo, z reguły mieli ciekawe życie. 

Jak zresztą sugeruje tytuł, Autorka bardziej niż na przełomowych poczynaniach artystycznych Moneta skupiła się na jego życiu prywatnym, a konkretnie na historii związku z Camille Doncieux. I nic w tym dziwnego, bo to historia niemal jak z tych wszystkich starych romansów o nieszczęśliwej miłości – on jest biedny, ale utalentowany; ona pochodzi z szlacheckiej rodziny i jest bardzo piękna. Pozuje mu do obrazu, potem rozpoczyna się romans, który przeistacza się prawdziwą miłość. Miłość trudną, bo nie ma happy endu – rodzina Camille odwraca się od niej, na świecie pojawiają się kolejne dzieci pary a w końcu wybucha wojna z Niemcami Ottona von Bismarcka i mimo że Monet ucieka z żoną do Paryża to wojenna trauma będzie prześladowała ich jeszcze długo. Miłość tragiczną, bo zakończenie nie należy do tych szczęśliwych, nawet w połowie. Ale przede wszystkim miłość przesyconą sztuką – tak mocno, że po poznaniu historii Moneta i jego wielkiej miłości zupełnie inaczej patrzy się na wiele obrazów w twórczości malarza, nie tylko te tematycznie związane z Camille, chociaż takich można znaleźć naprawdę wiele. Wydaje mi się, że dzieła staną się dla odbiorcy bardziej żywe, kiedy pozna emocje artysty. A ta historia teoretycznie umożliwia nam to. Przynajmniej teoretycznie. 

Na okładce powieści umieszczono obraz Claude’a Moneta, czego zapewne domyślaliście już wtedy, kiedy zaczynaliście czytać ten tekst. Rzeczywiście, grafik nie musiał się męczyć, bo obraz sam w sobie jest bardzo ładny i idealnie pasuje na okładkę ze względu na swoją lekkość i przyciąganie wzroku o wiele bardziej skutecznie niż te wszystkie romansidła z kwiatami i domkami. Ja również nie czepiam się do niczego, bo ciężko krytykować dzieło uznanego mistrza, a i na tego typu malarstwie znam się tylko tyle, ile udało mi się nauczyć w szkole czyli niewiele. Zaznaczyć jednak trzeba, że Wydawnictwo postąpiło bardzo rozsądnie w kwestii pozostałych elementów okładki – ani elegancko napisany tytuł, ani imię i nazwisko Autorki, umieszczone na wąskim, żółtym pasku nie zasłaniają na tyle obrazu na okładce na tyle, by oznaczało to profanację albo chociaż całość nie wyglądała estetycznie. Przy tym całość nie wygląda minimalistycznie, co raczej w tym przypadku nie byłoby najlepszym pomysłem, a akurat ten obraz celnie oddaje zamierzoną przez pisarkę treść książki i – według mojej nieomylnej intuicji – istotę związku Claude’a i Camille. Tak czy siak, po prostu miło patrzy się na białą spódnicę kobiety z parasolką, stojącej pośród falującej na niewidzialnym wietrze. Aż chciałoby się zobaczyć, co kryje się pod okładką, prawda? 

Chociaż czytelnicy lubiący dramatyczne zwroty akcji pewnie będą rozczarowani i do książki nie wrócą po kilku stronach. Bo to nie jest książka, w której dużo się dzieje i wynika to raczej z formuły powieści, co jestem w stanie jak najbardziej zaakceptować. Jednak jeśli nie ma dramatycznych zwrotów akcji i skomplikowanych intryg, interesująca powinna być perspektywa opisywanych zdarzeń a może jakiś motyw, przewijający się przez całą powieść. W tym przypadku to było malarstwo - życie i uczucia Claude’a, a także jego środkiem ekspresji. Bo maluje głównie emocje. Jednak Autorka nie wykorzystała tego motywu tak, jak – myślę – byłoby to potrzebne, a przynajmniej tak, by uczynić powieść ciekawszą. Wybrała łatwiejszą, nudniejszą drogę i w ostatecznym rozrachunku Camille było więcej niż malowania, co przyczyniało się do wydłużenia opisów miłosnych rozterek bohaterów i skracania tych, które dotyczyły sztuki. To bardzo spłaszcza książkę i sprawia, że jest to dość prosta opowiastka o malarzu i jego muzie, oparta na odwiecznych schematach niewybrednych romansideł. Jeszcze żeby zarysowała relację między tymi w dwojga w jakiś ciekawy sposób, w ten sposób tworząc coś w rodzaju powieści psychologicznej, ale pisarka nawet z tego rezygnuje. Efekt jest więc taki, że otrzymujemy dłużącą się opowiastkę, z której przez długi czas nic nie wynika, a kolejne kłótnie pary i koleje ich życia są męczące i nudne bez wyraźnego tła psychologicznego. Autorka zresztą do ostatniej strony nie wiedziała, co tak naprawdę pisze i niezgrabnie balansowała między powieścią biograficzną malarza i opisanym wyżej romansem – na początku dostajemy rozdział czy dwa z wczesnej młodości Moneta, jeszcze za życia matki i rozwoju jego malarskich zainteresowań, dowiadujemy się o jego relacji z ojcem oraz jesteśmy świadkami pewnego incydentu, kiedy na przyjęciu wymknął się kuzynką. Następnie pisarka raczy nas opowieścią o pierwszych miesiącach w Paryżu (i kolejnym romansie), by wątek Camille zacząć dopiero na stronie pięćdziesiątej, kiedy mój cały entuzjazm wygasł. Całość kończy się w środku życia malarza, w sposób bardzo rozmyty i chyba Autorka ma tego świadomość, bo co jakiś czas umieszcza w książce interludia, w którym Monet jest już stary, maluje ów słynny obraz z liliami i wspomina Camille. Chociaż to urozmaica fabułę, to samo w sobie nie ma sensu – owe fragmenty są krótkie i zwykle wyrwane z kontekstu. Nie, nie chodzi mi o to, że panuje chaos; w niektórych pozycjach chaos jest zamierzony przez pisarza, ale jest w nim jakaś metoda – tu natomiast konceptu nie ma żadnego. I nawet nieskutecznie odrywa od panującej w powieści płaskości, schematycznego myślenia i jak najprostszych rozwiązań, które prowadzą do prostego, nijakiego romansidła, które niczym nie wyróżnia się spośród wielu innych. 

Jest to także zasługa bohaterów, postaci mdłych i nudnych. Przede wszystkim Autorka nie miała na nich pomysłu, który uczyniłby z nich prawdziwych, pełnowymiarowych ludzi. Zamiast tego posługuje się wytartymi schematami, które nawet nie wypełnia własnym mięsem. Bohaterowie nie mają osobowości, nie mówiąc o tej właściwej najciekawszym postaciom w literaturze iskry życia; ich charaktery to niezbyt udana mieszanka tradycyjnych cech w takim wypadku i tego, co niektórzy uważają za geniusz wielkich artystów. Dziwi i wkurza mnie to tym bardziej, że pisarka czytała jakieś książki o Monecie, jakieś napisane przez specjalistów biografie, w których – jak przypuszczam – zawarte były chociaż pobieżne opisy osobowości malarza. Wystarczyło tylko na podstawie tego wykreować choćby przeciętny portret malarza, nic przy tym nie wymyślając, jeśli to było dla Autorki zbyt trudne (swoją drogą jak można napisać książkę i jeszcze ją wydać, jeśli się wie, że z słabo się radzi z kreacją bohaterów). Wtedy może nie byłabym taka zła, a każdą stronę przewracała z ciężkim westchnieniem znudzenia ale też ulgi, że do końca pozostało już mniej stron. I nie dlatego, że Claude Monet w tej powieści nie ma w sobie cech geniusza, jakim niewątpliwie był, reaguje jak kawał drewna i jest zaledwie niestarannym, węglowym szkicem, narysowanym na kolanie w rozpędzonym aucie; jego psychika wywołuje alergię u każdego zwolennika autentyzmu w książkach. Bardziej dlatego, że jego zachowania są nieracjonalne (nawet na artystę), ciężkie do zrozumienia z punktu widzenia powieściowej logiki, w czym uwidaczniają się poważne techniczne braki pisarki i skrajne kombinatorstwo, prowadzące do oddalenia się opowieści od jakiejkolwiek naturalności. I w ostateczności jest nużące. No bo ile błędów naraz można popełnić? Postać Camille, w której Autorka miała duże pole do popisu, bo nie pozostało po niej niemal nic poza obrazami Moneta, wyszła również źle, nijako i boleśnie płasko. Niezbyt cnotliwa, wyzwolona ślicznotka z dobrego domu, obdarzona za to wszystkimi innymi zaletami – anielską cierpliwością tudzież salomonową mądrością, która pomaga Claude’owi przezwyciężyć twórcze kryzysy, ponadprzeciętnymi marzeniami o napisaniu powieści dorównującej Gregorges Sand (też mi autorytet - znana dziś głównie ze związku z Fryderykiem Chopinem pisarka z pewnością nie zyskała nieśmiertelności jak inni francuscy twórcy z jej epoki, co też świadczy o jakości jej dzieł). Jedyne rysy, jakie pojawiają się na jej anielskiej sylwetce to symptomy choroby, więc ostatecznie można to przebaczyć. Przynajmniej tak twierdzi Autorka, bo mnie w ogóle Camille nie przekonuje; więcej, bardzo mnie denerwuje. I dużo w tym winy topornej budowy postaci i ogólnych braków warsztatowych, ale i postmodernistycznej brutalności i dosłowności, która nie pasuje do tej – z założenia – staroświeckiej, delikatnej opowieści, przesyconej emocjonalnym malarstwem i wielkim uczuciem, które sprawiło, że dziewczyna ze społecznych wyżyn poślubiła człowieka praktycznie bez perspektyw. Ukazać to w taki sposób, żeby czytelnik zrozumiał. Bo po lekturze tej książki, kiedy wydawałoby się, że powinnam wiedzieć wszystko na temat tej dwójki, wciąż ta kwestia jest dla mnie bardzo niezrozumiała. 

Jeszcze gorzej jest z przyjaciółmi Moneta. Na początku ucieszyłam się, bo z kart książki popłynęły nazwiska wszystkich wspaniałych impresjonistów, ale potem moja mina robiła się coraz rzadsza. Poszczególne postacie różniły się od siebie tylko tym, że inaczej się nazwały. Wszyscy malowali, żartowali, przymierali głodem i wchodzili w różne relacje z głównymi bohaterami. Nuda. Nikt nie wyróżniał się niczym ciekawym – jak na malarza przecież przystało – chyba że miałabym pogrupować ich pod względem denerwowania mnie. Ale raczej tego nie zrobię, dlatego że ze znudzenia przestałam zawracać sobie głowę, czy kwestię tę wypowiedział Renoir czy Manet, bo w pewnym momencie przestało to być dla mnie ważne. Wybaczcie, wielcy malarze. Ale nie mnie, bo ja miałam jak najlepsze chęci, tylko tej Autorce. Zasługujecie na o wiele lepsze kreacje, na ukazanie was w sposób, który zapadnie w pamięć, na o wiele więcej ekspresji, najlepiej takiej, jaką widać w waszych obrazach! Wielką, ale zmarnowaną szansą była rodzina Camille – w wielu złych książkach bywa tak, że czarne charaktery budzą w czytelniku jakieś emocje, a i są ciekawej zbudowane, wyraźnie i ciekawie naszkicowane.  W tym przypadku siostra i rodzice naszej kochanej Camille, którzy tutaj pełnią rolę tych złych, przeciwnych wielkiej miłości, po prostu sam są. Bez lepszych lub gorszych szkiców, bez żadnych, najmniejszych cech. Pojawiają się tylko po to, by wygłosić parę słów i zniknąć z kart książki, robiąc na czytelniku – przynajmniej na mnie – wrażenie mniejsze niż ci wszyscy anonimowi Niemcy, którzy zdobyli Paryż i zabili jednego z przyjaciół Moneta. Ale nie oto w tej książce chodzi. Zdaje się, że chodzi za to o Alice, drugą żonę malarza, której Autorka próbowała wykreować na pełną ciepła, mądrą dojrzałą kobietę, tworząc tym samym kolejny koszmarek. I to jeszcze taki, że palce na klawiaturze omdlewają i nie chce się męczyć tego tekstu – będącego podobno recenzją – najlepiej będzie wiec, jak przejdziemy dalej. 

Przeglądając książkę po raz pierwszy, miałam nadzieję, że została napisana jak przystało na powieść o malarzu. Czyli pięknym, potoczystym językiem, z ponadprzeciętną ilością opisów. Jak zwykle miałam nadzieję, że to jakaś mało popularna mistrzyni pióra, która potrafi przenosić obraz na wyraz. Albo ktoś, kto się stara napisać coś dobrze. Bo przecież doceniam dobre chęci, nawet jeśli rezultaty są słabe. Jednak z każdą stroną traciłam i nadzieję, i ochotę na czytanie tego dalej. I to z kilku powodów. Po pierwsze, wspomniana już wyżej charakterystyczna dla współczesnej, postmodernistycznej prozy brutalność i dosłowność, pod piórem słabych twórców nabierająca niesmacznego prymitywizmu; ani jedno, ani drugie nie pasuje do tematu tej powieści. Postmodernizm raczej psuje delikatny, staroświecki klimat opowieści i zresztą nie pasuje do epoki – może to konserwatywne, ale uważam, że o każdej epoce najlepiej jest pisać jej językiem, operując tamtym zbiorem pojęć. Zresztą co ja mówię o postmodernizmie! I nie narzucam komukolwiek – w tym Autorce – mojego widzimisię; po prostu mi to tam zupełnie nie pasuje i uwiera jak metka przy bluzce. I to nie jest wina mojego gustu, bo pisarka po prostu ma niewielki zapas słownictwa, nawet jak na powieść współczesną, a plastyczny w gruncie rzeczy język współczesny w jej wykonaniu jest toporny i kulawy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek stylizacji, plastycznych opisów obrazów, czy szansy na poczucie tego wielkiego uczucia między bohaterami, o którym pisali na okładce (a którego nie czułam). Co więcej, w tekście nie ma żadnych ciekawych pomysłów na narrację i sposób opowiedzenia historii, która rozwija się w sposób przewidywalny i nudny, a językowa monotonia sprawia, że zasypia się jeszcze bardziej, co w sumie jest dziwne, bo nie od dzisiaj wiadomo, że przy straszliwych zgrzytach spać nie można, a złe książki spędzają mi sen z powiek (dlatego wciąż jestem zmęczona). Kto wie, może sen jest lepszy, bo od naiwnych wyrażeń, pomieszanych z tymi mocno niewyszukanymi i tymi prostych, znanych z wielu innych pozycji oraz dialogów czytanych jakby przez odpowiednio zaprogramowane androidy głowa szybko zaczyna boleć; zresztą nikt nie zasługuje na taką torturę. No i jeszcze ta wyglądająca zza każdego zdania pewność swoich umiejętności, udawane zabiegi językowe i sztuczność. Dużo sztuczności i naiwności. Może to pisała jakaś XXI- wieczna pensjonarka? Nie, to tylko kolejne tanie romansidło w historyczno-artystycznym płaszczyku i opakowane w ładną okładkę, profanującą zresztą lekki, ulotny i niezwykły obraz Moneta. Kiedy byłoby tu coś niezłego, a przynajmniej przeciętnego, napisałabym szkoda. Ale napiszę niestety. To słowo mogłoby być tak naprawdę całą moją recenzją, bez tych wszystkich dłużyzn. 

W pewien sposób podziwiam kreatywność twórczyń romansów – znajdą je wszędzie i zawsze. Nieważne, czy w prehistorii czy w przyszłości. I nie byłoby w tym nic złego, bo romans to też gatunek i jak się chce, można pisać je w bardzo inteligentny i ciekawy sposób, co udowodniły między innymi Jane Austen czy siostry Brontë. Ale można też robić to nijako i na jedno kopyto, powtarzając wciąż te same motywy i powołując do niby-życia podobne do siebie postacie, za każdym razem polewając całość innym sosem i doprawiając inną przyprawą, zmieniając tylko imiona i elementy scenografii. Można. Przecież gdyby tego nikt nie czytał, takie książki już by nie powstawały, a kolejne autorki nie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Gorzej jednak, kiedy idee tego gatunku przenosić na tematy wcześniej zarezerwowane dla innych konwencji i bardziej ambitnych twórców. Wtedy pojawia się nieznośne uczucie, że potencjał historii został zmarnowany, ciekawe perspektywy straszliwie spłaszczone do jednowymiarowej, irytującej bajki. Jeśli to zupełnie fikcja to jeszcze pół biedy, ale jeśli to historia na poły prawdziwa jak ta ból w moim sercu rośnie i nie chodzi tu bynajmniej o brak kontaktu Autorki z rzeczywistością, o której pisze. Płaczę raczej nad tym, co tak źle i płasko zostało opisane – w tym przypadku o płótnach Moneta, ulotnych, delikatnych, pełnych emocji i pasji – i jakby sprofanowane i bardzo zdeformowane. Przynajmniej dla mnie, nie tylko dlatego, że mam sentyment do tych obrazów i bardzo je lubię. Bo jak uczcić arcydzieło to tylko arcydziełem. Jak nakreślić piórem (a raczej komputerem) portrety osób wielkich i zmarłych to tylko tak, by po przeczytaniu nie wzbudzały w nas niechęci i szybko znikały z naszego życia razem z wieloma innymi książkami, które zostają wyparte dla zdrowia mózgu. Bo mam nadzieję, że z tą książką właśnie tak się stanie.

Tytuł: „Claude i Camille”
Autor: Stephenie Cowell
Moja ocena: 0,5/10

1 komentarz :

  1. Okładka książki nawet mi się podobała. Jednak po Twojej recenzji odpuszczę sobie tą książkę.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!