Może się to wyda dziwne, ale nie lubię lekkoduchów i tych,
którzy widzą świat przez różowe okulary.
I to nie dlatego, że skręca mnie na widok różowego, bo to zupełnie inna
historia, czy mam zamiar zostać emo (Mama by się przeraziła). Myślę, że to wina
moich życiowych doświadczeń i znajomości tego, co w życiu człowieka może
spotkać. Jest pewien limit traumatycznych zdarzeń, po przekroczeniu którego
optymizm staje się irytujący. Zresztą wokół nas jest wystarczająco dużo
dramatów innych ludzi, wobec których nie możemy być obojętni, by w końcu tych
największych optymistów dopadło przeświadczenie, że tak naprawdę nie zawsze (a
raczej prawie nigdy) szklanka jest do połowy pełna. Ale takim znów pesymistą
nie jestem, a przynajmniej staram się nie być; staram się zachowywać złoty
środek, tak jak starożytni stoicy i postępować według słynnego angielskiego
hasła keep calm and carry on. Świat
wydaje mi się wtedy umiarkowanie dobry i umiarkowanie zły, co sprawia, że nie czuję
się dobrze.
W sztuce tak nie jest, bo częściej możemy przeczytać,
obejrzeć czy posłuchać rzeczy smutnych, wręcz depresyjnych. I to nie tylko
dlatego, że ludzie lubią czytać o nieszczęśliwej miłości, chorobach
psychicznych, tragediach, wojnach i innych sprawach tego rodzaju. Po prostu
takie rzeczy się lepiej pisze i trudnej jest coś sknocić. Sprawdza się to
często w muzyce, gdzie łatwiej w kicz popaść śpiewając teen pop albo pop rock i
produkując radiowe bangery niż kiedy jesteś songwriterem albo zajmujesz się
szeroko pojętą alternatywą. Tak samo w książkach: wiele tych opowiadających o
życiu w sposób entuzjastycznie optymistyczny trąci kiczem, a wiele z tych
smutnych staje się arcydziełami. Trudniej jest pisać o miłości spełnionej,
szczęśliwej unikając cukierkowatości niż ciekawie i głęboko opisać tą
nieszczęśliwą. Ciężko w ogóle jest napisać coś, co każdy strawi i jednocześnie
być naiwnym, śmiesznym i przesłodzonym. Trudno jest napisać coś lekkiego,
zabawnego, ale nie kiczowatego. Świadczą o tym góry zabawnych i ciepłych powieścidełek
dla kobiet i młodzieży, których okładki, często utrzymane w ciepłych barwach
(najczęściej intensywnym różu, od którego skręca mnie w żołądku), piętrzą się
na półkach księgarni i bibliotek i wyprowadzają mnie z równowagi. Szczególnie
te powieści dla nastolatek. Kiedyś je czytałam, ale tylko dlatego, że będąc
chora i leżąc w łóżku nie miałam nic lepszego do roboty i na nic innego sił. Po
kilku tytułach zaczęło mnie niebezpiecznie mdlić. W takiej jednej książce było
więcej lukru i czekolady niż na całym talerzu pączków mojej babci, które aż
lepią się do rąk. Od tamtego jakoś nie miałam ochoty na takie pozycje,
odkrywając wielu ciekawych Autorów, którzy nie mieli z tym problemów, co
sprawiło, że ja nie miałam kulinarnych skojarzeń i mogłam czytać w zupełnym
spokoju.
Ponownie pozycjami dla młodszego czytelnika
zainteresowałam się niedawno, kiedy zaczęła się ta cała moda na new adult. To gatunek – przynajmniej z
założenia – bliższy życiu niż te wszystkie powiastki o bogatych nastolatkach,
ciągnące się jak Moda na Sukces (tak,
Pamiętniku Księżniczki, do ciebie
piję). Miłość, traumy z przeszłości, odkupienie, przebaczenie, zemsta. Takie
rzeczy się w życiu zdarzają, zdarzają się wokół młodych czytelników, którzy –
tak sobie myślałam – pozbędą się różowych okularów i zaczną patrzeć na ten
świat realistycznie, może z gorzką refleksją. Zachęcona pozytywnymi recenzjami,
pełnymi ekscytacji dorównującej mojej fazie na Władcę Pierścieni i nabożnej czci, z jaką traktuję tylko wszystko
związane z historią, musiałam się przekonać się, czy moje nadzieje się spełnią.
Zresztą byłam też ciekawa, jak zwykle (a ciekawość to pierwszy stopień do
piekła). Sięgnęłam po losowo wybrany tytuł. Porażka. Drugą pozycją była
pierwsza część losów niejakich Tessy i Hardina, również porażka. Pomyślałam, że
za trzecim razem musi się udać, bo to przecież trzeci raz. Chciałam także
sprawdzić, czy popularne przysłowie mówi prawdę. Bo dlaczego nie?
Sky jest raczej zwykłą nastolatką chociaż nie posiada
konta na Facebooku ani telefonu komórkowego. Ma przyjaciółkę, Six i przybraną
mamę a także popsutą reputację. Jej przyjaciółka bowiem nie należy do
cnotliwych, a nocami do pokoju Sky wchodzą mężczyźni, którzy obściskują się z
naszą bohaterką. Ale tylko obściskują, bo dziewczyna nie pozwala na więcej –
całusy i pieszczoty dają jej miłe odrętwienie, ale na pewno nie podniecenie.
Dlaczego? Dziewczyna nie wie. Pewnego razu w dziwnych okolicznościach spotyka
Deana Holdera, bardzo przystojnego i tajemniczego chłopaka, z którym szybko
zaczyna łączyć ją coś więcej. Jednak okazuje się, że rozwijający związek budzi
wiele demonów z przeszłości, które Sky przypomina sobie dopiero teraz. To
będzie najpiękniejszy, ale także najgorszy okres w jej życiu – bo zapewne każdy
z nas wolałby żyć w nieświadomości i spokoju, bez straszliwej prawdy o sobie i
tym, co zostało wyparte przez świadomość. Ale każdy z nas, kto stracił
nadzieję, chciałby poczuć to szczęście, gdy pewnego dnia ją odzyskuje, prawda?
Trochę wbrew sobie, ale by stało się zadość sprawiedliwości,
muszę podkreślić zalety powieści. Przede wszystkim to kilka ciekawych i
kreatywnych pomysłów, które Autorce z całą pewnością się udały. Mówię tu przede
wszystkim o wieloznaczności angielskiego tytułu i wynikających z tego
konsekwencji. Jedno słowo – a właściwie dwa – a cała gama znaczeń, które nie
raz zaskoczą czytelnika. Po drugie nawiązania gatunkowe do kryminału, co prawda
tego bardzo popularnego i z niskiej półki, ale zawsze to jakieś novum. Nutka sensacji zdecydowanie
pomogła fabule książki nie utykać w mieliznach i sentymentalnych zapętleniach,
skutecznie też wprowadza napięcie, które sprawia, że czytelnik nie nudzi się i
nie męczy tak bardzo, jak w przypadku, gdyby tego nie było, a przede wszystkim
nadaje książce nieco świeżości. Przecież jeszcze nigdy nie spotkałam się z
pozycją dla nastolatek, w której byłoby tyle krwi, flaków i dramatów (nie
dziwię się więc, że niektórym może zniszczyć psychikę). Literatura dla
młodzieży jest tak skostniała w niezbyt ciekawych schematach, że każdy, chociaż
najmniejszy, ciekawy i autorski pomysł zasługuje choćby na przelotną uwagę i
odnotowanie. Szczególnie że dalej już tak różowo nie będzie.
Wydanie książki jest niepozorne i zwykłe, oczywiście
oprócz okładki. To ten rodzaj okładek, który moja Mama uznałaby za obsceniczny
(oni wyglądają jak nadzy albo są, prawda?) a wiele nastolatek za interesujący.
Na pierwszy szaro-czarne zdjęcie wydaje się surowe, a nawet trochę mroczne.
Widzimy na nim przede wszystkim męską – owłosioną – rękę z wielkim tatuażem
będącym jednocześnie tytułem książki. Dalej jest głowa dziewczyny, z
zamkniętymi oczami i wyrazem ulgi na twarzy; domyślamy się, że chłopak obejmuje
ją, a ona przytula się do jego piersi (romantyczne!). Całość została ujęta w
ciekawym, dość tajemniczym na pierwszy rzut oka kadrze, co bardzo przyciąga
uwagę w księgarniach, szczególnie kiedy ustawi się książkę na widocznym miejscu
w dziale dla młodzieży. Jednak po dłuższym przyglądaniu się pod różnymi kątami
w celu napisania tego akapitu, uznałam, że jest w tym coś, co mi się nie
podoba. Wydaje mi się, że to jest jakaś sztuczność, jak w – czy to przypadek –
utrzymanej w podobnej kolorystyce okładce ostatniej płyty Madonny, na której
niemłoda już gwiazda prezentuje jędrną skórę bez zmarszczek. Brakuje
naturalności, jakby ktoś wiedział, że taka a nie inna okładka spodoba się
młodym odbiorcom, zwróci uwagę pewnego grona osób, które zazwyczaj czytają tego
rodzaju opowieści (czyli nie do mnie). Być może dlatego – mimo że uwielbiam
minimalistyczne okładki – nie mogę się przekonać się do tej. Poza tym wydaje
się za bardzo sterylna i estetyczna, niepotrzebnie wygładzona. Lepiej wygląda
po drugiej stronie, chociaż grzbiet i tylna okładka utrzymane są w kolorze
różowym – ten straszny kolor został jednak przybrudzony i na grzbiecie
ozdobiony tytułem, napisanym wymyślną czcionką, co sprawia, że całość wygląda
ładnie i dziewczęco, ale i – co jest wielkim plusem – elegancko. Jakbym
zobaczyła książkę od tyłu, może i zainteresowałaby mnie bardziej. W środku jest
przeciętnie. Dobry papier, raczej zwyczajna czcionka, zero bardziej
spektakularnych rozwiązań graficznych i mnóstwo recenzji na pierwszych kilku
stronach. Oczywiście bardzo pozytywnych. Nie wiem, co Wydawca chciał tym
udowodnić, ale na mnie podziałało raczej negatywnie, bo zwykle im bardziej
reklamowana książka, tym większe kwiatki otrzymuję.
Jeśli jesteśmy przy kwiatkach, to uprzedzam, że zaraz w
tej recenzji rosnąć będą wielkie drzewa, bo narzekania będzie niemało.
Zacznijmy może od języka pisarki, ponieważ zjawisko blogowych opowiadań jest mi
– z różnych powodów – bardzo bliskie. A styl Autorki jest właśnie jakby żywcem
z nich wyjęty, oczywiście w wersji poprawionej przez sztab redaktorów: prosty,
komunikatywny, szybki w czytaniu i leksykalnie wołający o pomstę do Boga. Na pierwszy
rzut oka całość wygląda jak efekt pracy i ćwiczeń osoby mało utalentowanej i
bez polotu, ale ambitnej i z pewnym pomysłem, jednak po dłuższym obcowaniu z
książką pod tym ujawnia się niestrawna dawka taniego sentymentalizmu i jeszcze
tańszych pomysłów. Narracja jest bardzo płaska, pozbawiona wszelkich emocji (co
w kontekście treści książki wydaje się dość dziwne) i nużąca swoim ślimaczym
tempem, nawet wtedy, kiedy dzieje się wiele i to w dodatku rzeczy bardzo
dramatycznych. A jeśli już jakieś są, to najczęściej te dotyczące niezwykłej,
niesamowitej, wielkiej miłości Sky i Holdera, które mają przejmować
czytelniczki dreszczami rozkoszy, a w istocie warsztatowym poziomem nie
dorównują nawet średniej podobnych opisów w innych tego typu książkach, nie mówiąc
o tej prawdziwszej, z założenia
lepszej literaturze, gdzie Autorzy raczej nie przypominają egzaltowanych pensjonarek
piszących o doznaniach erotycznych siedemnastolatek i – o zgrozo – trafiających
w gust XXI-wiecznej młodzieży. Dobrze chociaż, że dysponując tak ubogim
językiem, niemal żywcem przeniesionym z wielu przeciętnych internetowych
blogów, pisarka nie sili się na artyzm, który potęgowałby tylko wrażenie kiczu.
Dość, że całość wydaje się bardzo naiwna i prostsza od budowy cepa, a dialogi
nie powalają (a wręcz przeciwnie). Nawet w tych momentach, kiedy teoretycznie
powinno być mnóstwo emocji, a to wszystko powinno się kryć się w dialogach,
bohaterowie mówią jak nakręcone roboty albo kiepscy aktorzy w jakimś podrzędnym
filmidle, a sama treść ich rozmów z powodu swojej nieskładności i naiwności
jest charakterystyczna dla tego rodzaju książek i raczej niemożliwa do
odtworzenia w rzeczywistości. Chyba że w ostatnich czasach zaniedbałam trochę kontakty
z mentalną gimbazą i ludzkimi pokemonami, przez co już nie wiem, jak tacy
ludzie się wyrażają. E, to również dość niemożliwe, bo nic w ponurej
rzeczywistości nie jest takie różowe, nawet język.
Ogromną wadą książki jest to, co zasygnalizowałam już
powyżej, a teraz powiem bez owijania w bawełnę: tu nie ma nic realistycznego.
No dobra, prawie nic. Takie rzeczy jak w rodzinie Sky zdarzają się naprawdę i
niestety bardzo często, ale poza tym nawet gdybym stanęła rzęsach nie
znalazłabym niczego innego. A i to, co przeżyła bohaterka nie brzmi jakoś
realistycznie – drastyczności i cierpienia w jej losie aż do przesady, zresztą
całość została odmalowana jakoś kiczowato i krzywo, jakby pośród tych
wszystkich okropnych krzywd zagubiły się prawdziwe, intensywne emocje. Zupełnie
jak w tych przeładowanych nieszczęśliwymi wypadkami serialach, których twórcy
liczą na to, że widz będzie oglądał kolejne odcinki niepokojąc się o bohatera i
nie zauważył, że ilość nieszczęścia przekroczyła poziom realizmu, melodramatu i
w ogóle wszystkiego. Bo nie wystarczyłoby dużo, nawet katastrofa mniejszych
rozmiarów, żeby czytelnikowi rozszarpać serce i już nigdy nie skleić. Co
więcej, do tego nie potrzeba jakiś zaawansowanych umiejętności pisarskich czy
niezwykle bogatego słownictwa. Tylko dawki logicznego, zwykłego myślenia, żeby
nie namotać za dużo. Poza tym można znaleźć tu jeszcze dużo innych kwiatków,
które psułyby jakąkolwiek powagę, jeśli taką udałoby się Autorce stworzyć.
Choćby to prowadzenie samochodu, co jest już w książkach młodzieżowych tradycją
i powodem wielu wypadków samochodowych – chłopak prowadzi samochód, głaszcząc
swoją dziewczynę po nogach/miejscach intymnych, całując ją i Bóg wie co
jeszcze, a jednocześnie daje gaz do dechy i nie powoduje żadnej kraksy. Mówię
wam, kiedy z jakichś powodów cierpię na bezsenność, zastanawiam się, jak to
możliwe. Albo to wszystko – co jest motywem wyjętym z gorących harlequinów – co
dotyczy seksu. Wszędzie, zawsze, niemal w każdych okolicznościach, bo inaczej
będziemy przez pięć stron czytali o fantazjach bohaterki. Ani jedno, ani drugie
nie jest ciekawe, już o estetyce nie mówiąc – kilka scen zbudziło mój niesmak
swoją nieodpowiedniością; tam, gdzie powinno być trochę odpoczynku, pustej
przestrzeni na wzięcie oddechu po (przynajmniej teoretycznie) dramatycznych
scenach, pisarka funduje niezwykle głębokie opisy miłości naszych bohaterów.
Czasami aż dziw, że mieli na to siły, ochotę i brak przyzwoitości, a może nawet
uszanowania czyjeś śmierci. A może to ja jestem taka staroświecka? Cóż, jeśli
teraz takie rzeczy są normą, to już wolę być taka, jaka jestem. A co mi
konkretnie chodzi? Cóż, przeczytajcie i się dowiedzcie. O owych dramach Sky
elektroniką lepiej już nie wspominam, bo rozumiem, że można nie mieć w domu
komputera z Internetem czy telefonu komórkowego, ale żeby nie wiedzieć czym
jest SMS czy jak się go wysyła… W tych czasach trudno znaleźć takiego
człowieka, naprawdę, chyba że przez całe życie nie wychodzi się z domu, albo
jest się tak… Dobra, lepiej już nie kończę. Chyba wiecie, o co mi chodzi. Gdzieś
wyżej chwaliłam Autorkę za kilka oryginalnych pomysłów, jakie udało się w jakiś
sposób wepchnąć w skostniały schemat tego typu powieści, ale trzeba także przyznać,
że miejscami przesadziła, chociaż – z drugiej strony – owe ciągłe erotyczne
myśli nastoletnich, często jeszcze niepełnoletnich bohaterów, wypełniają każdą
książkę tego gatunku, to nic oryginalnego. Tak samo jak wiele innych elementów
w powieści, jak tempo zakochiwania się bohaterów, problemy szkolne, najlepsza
przyjaciółka czy nawet sekwencja poszczególnych zdarzeń. Sprawia to, że
czytając, mamy to samo wrażenie kiedy słuchamy kolejnej popowej, boleśnie
wtórnej płyty - irytujące deja vu i ziewanie, szczególnie że tempo rozwija się
dopiero przy końcu, czyli wtedy, kiedy już dawno straciłam nadzieję, że coś z
tej książki będzie. Ba! I nawet wtedy z grubsza wiedziałam, co się stanie, bo
pisarka nie próbowała trików w stylu Cobena; już na początku kilka rzeczy
zapaliło lampkę w mojej głowie i potem tylko uśmiechałam się, kiedy wszystko
było tak, jak przewidziałam. I nie potrzeba do tego żadnego tarota czy
magicznych kuli, ale nieco zwykłego użycia tego pofałdowanego organu, który
mamy w głowach.
Teraz się dopiero zacznie, bo muszę napisać o bohaterach.
Mój Boże, aż sama się boję. Przełączam muzykę na jakąś delikatną piosenkę Enyi,
która ma moc uspakajania mnie, żebym w tym amoku nie rozwaliła sobie
klawiatury, bo doprawdy szkoda jej na coś takiego. Pisanie tekstów
recenzjopodobnych wymaga też odpowiedniego wyważenia słów i możliwego
ograniczania swoich emocji, co w moim przypadku jest raczej niemożliwe. Ale po
kolei. Główna bohaterka – Sky. Tak naprawdę nie wiem, co o niej myśleć, jest
taka nijaka. Ani nie wkurza jak większość panienek z tego typu książek, ani
zaskakująco ciekawa. Po prostu sobie jest, przygryzając co chwilę wargę, myśląc
o swoim przystojnym chłopaku i przeżywając na nowo wszystkie etapy swojej
traumatycznej historii, przy czym żadna z tych trzech rzeczy nie wyszła Autorce
przekonywująco. Dziewczyna jest nijaka, pusta, bez ciekawszych, głębszych
emocji i starannego rysunku psychologicznego (jak może być ciekawy, skoro w
ogóle go tam nie ma), nie mówiąc o jakiś charakterystycznych cechach, dzięki
którym zapamiętałabym ją na dłużej, albo chociaż przeżywała jej historię i było
mi jej naprawdę żal. Okazuje się, że ja na tę książkę postać ta była niezwykle
ciekawa i rozbudowana, bo dalej jest tylko gorzej. I tak, mówię tu o owym
Holderze. Jest tak typowy, że boli. Z mięśniami brzucha na których widok każdej
heteroseksualnej dziewczynie miękną nogi, z dziarą i nieskończonymi pokładami
testosteronu, o szczęściu do szybkiego znajdywania tej jedynej (niezbyt
cnotliwej zresztą) jakiego niejeden stary kawaler mógłby pozazdrościć. Ale to
tylko czepianie się, bo typowe nie musi oznaczać, że coś jest złe - typowy
polski rosół może być smaczny albo nadawać się tylko do wylania. Ten jest
akurat zły. Głównie dlatego, że poza pięknym ciałem Holder nie ma nic, a jego
mózg składa się tylko i wyłącznie z pięknie wyrzeźbionych mięśni. Nie posiada
również żadnych ciekawych cech charakteru (poza niemęskim nawykiem patrzenia na
gwiazdy… jakie to romantyczne!), rysów i na tyle rozbudowanej psychiki, bym
mogła powiedzieć coś więcej, chociaż wskazać to, co Autorce nie wyszło. Ale
pisać o czymś, co w ogóle nie istnieje? Tego nawet Salomon nie potrafi. Bardziej
niepokojąca za to jest drugoplanowa postać przyjaciółki Sky – istota o imieniu
Six, posiadająca opinię – za przeproszeniem -
puszczalskiej. Można i tak, bo postać ta jest wyzbyta wszystkich
możliwych cech ludzkich i nie można skategoryzować ją do książkowych bohaterów
w ogóle, a przez większą część egzystuje gdzieś na marginesie w postaci SMS-ów;
o wiele gorsze jest jednak to, że aspekt jej rozwiązłości został pokazany w
sposób zabawny, wręcz sympatyczny. Jakby problem dziewczyn, które nocami
wpuszczają chłopaków do pokoju we wiadomych celach (sic!) można było traktować
z przymrużeniem oka. Tak wiem, jestem staroświecka, ale literatura, nawet ta
popularna, zwykle miała aspekt dydaktyczny. Jeśli to ma być nauka przez bardzo
popularną (by nie rzec dość prostacką) rozrywkę, to ja dziękuję za takie coś.
Naprawdę. Gdzieś w tle pojawiają się jeszcze postacie opiekunki Sky, osoby
bardzo liberalnej w wychowaniu, ale zakazującej posiadania telefonu (to
podejrzane, prawda?) i ojca Sky, którego dość groteskowy wątek wprawił mnie w
dobry humor, co, jak podejrzewam, było sprzeczne z intencjami Autorki. O ile
jeszcze twórcy większości nudnych kryminalnych czytadeł starają się
uwiarygodnić tego rodzaju sprawy, pisarka myślała, że wystarczy tylko coś tam
napisać, by wszystko było cacy. Ba! Ten wątek wydaje się jeszcze bardziej
nieprawdopodobny i prymitywny od romansu głównych bohaterów. Czyli już lepiej
nie wspominać o tym więcej.
Najlepiej w ogóle nie wspominać więcej o tej książce.
Kiedy o niej myślę, ogarnia mnie pewnego rodzaju zażenowanie. Nie chodzi o to,
że przyznaję się do czytania czegoś takiego, albo że mimo wszystko chciałabym mieć
chłopaka takiego jak Holder (nie martwcie się, nie jest w moim typie) czy mam
coś do poniekąd szczeniackiej miłości dwojga bohaterów. Po prostu jestem
zażenowana jej niskim poziomem i tym, że w końcu dałam się namówić na jej
przeczytanie. Że uwierzyłam w dobre opinie o tej książce. A także trochę
rozczarowana, bo to nie jest to, czego oczekiwałabym po dobrej książce o
rozterkach młodych ludzi i tym, co ich spotyka. A nawet o tej pierwszej
miłości. Cóż, to nie jest nawet gulity
pleasure, które w połączeniu z pysznym espresso z pianką relaksuje po nerwowym
dniu; uważam, że nawet książka napisana w takim celu powinna mieścić się w
jakiś kryteriach estetyki i dobrego smaku (inna sprawa czy takie tematy mogą
być używane w książkach z założenia mających być dobrą rozrywką). Jaka to
rozrywka, kiedy ktoś czuje się zniesmaczony? No chyba że robi się to dla
perwersyjnej przyjemności, ale do tego trzeba mieć dużo zdrowia, jak dla
wszystkich ludzi, którzy mają mózgi we włosach a nie tam, gdzie powinny być,
czyli w głowie.
Tytuł:
„Hopeless”
Autor:
Coleen Hoover
Moja
ocena: 0,5/10
W końcu ktoś, komu również legendarne i ubóstwiane przez wszystkich Hopeless nie przypadło do gustu! Dla mnie to było niemal estetyczne samobójstwo. Chociaż dziwię się, że Sky nie doprowadziła Cię do obłędu - ja byłam gotowa rzucać książką po ścianach, przy każdej kolejnej przygryzanej wardze czy zachwycie nad cudowną nagą klatą Holdera, który to robi dziury w maskach samochodów. Matko, aż mnie nieprzyjemny dreszcz przeszedł.
OdpowiedzUsuńOd dawna przymierzam się do przeczytania "Hopeless". I choć nie sięgam za często po tego typu książki, to koleżanka bardzo polecała mi tą, dlatego... Hm, Twoja recenzja nie zniechęciła mnie, choć mogła, bo... Uważam, jednak, że chyba książka nie może być, aż tak zła. Jak to jest z książkami zachwalanymi, tak może być z tymi ze złymi opiniami (że są wręcz odwrotne). Ale każdy ma swoją opinię. ;)
OdpowiedzUsuńhttp://my-opinion-of-books.blogspot.com/
Kylie, uwielbiam, jak się znęcasz nad książkami, ale radziłabym pójść w moje ślady i dać sobie spokój z young/new adult. Albo przynajmniej stosować zasadę, że jeśli pojawia się choć jedna zdecydowanie zła opinia, to trzeba sobie darować.
OdpowiedzUsuńA samo "Hopeless" odrzuca mnie już po opisie, recenzja niepotrzebna ;)
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Pomimo Twojej oceny, książce postanowiłam dać szansę, ponieważ zaciekawił mnie opis i wydaje mi się całkiem ciekawa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Czytałam, ale nie powaliła mnie na kolana. Natomiast Ciebie to już wcale nie oczarowała. Losing Hope bardziej mi się podobało. Jak dla mnie najlepszą książka pisarki jest Maybe Someday
OdpowiedzUsuńKurde, a myślałam, że to ja jedyna jestem jakaś "nieuczuciowa", naprawdę nie rozumiem tych wszystkich faneczek Hopeless. Dno, dno i jeszcze raz dno!
OdpowiedzUsuńW nieszczęściu i cierpieniu też dużo więcej rzeczy się dostrzega.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko,ja bardzo chcę przeczytać tę książkę.
Ha! Miałam nosa, że mnie do tej książki jakoś nigdy zbytnio nie ciągnęło :D
OdpowiedzUsuńZgadzam się w stu procentach! Na mnie ta książka również nie zrobiła zbyt dobrego wrażenia, przyniosła raczej rozczarowanie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Nie doczytałam tej książki do końca i tylko przykro mi było, że wydałam niepotrzebnie pieniądze, a mogłam kupić coś o wiele lepszego - i na tym skończyły się moje wizyty w kąciku młodzieżowym...
OdpowiedzUsuńKylie, chyba muszę cię przeprosić, bo czytałam tyle twoich recenzji, jestem z tobą praktycznie od samego początku, od dawna polecam innym twojego bloga (nawet na moim blogu jest w moich ,,Odkryciach"), a jeszcze nigdy nie skomentowałam! Wybacz.
To może teraz napiszę, że naprawdę uwielbiam każdą twoją recenzję, każdy twój post, ponieważ masz naprawdę podobne do mnie poglądy i przemyślenia. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale często, czytając fragment którejś recenzji, byłam niesamowicie zdziwiona, bo miałam wrażenie, jakby mi ktoś zajrzał do głowy i ukradł myśli hahaha :)
Tak samo z gustem literackim - gdy oceniasz wysoko jakąś książkę, to zazwyczaj są to moje ulubione pozycje lub książki, po które zawsze chciałam sięgnąć. I wiem, że warto, skoro je polecasz!
Tak samo właśnie z takimi książkami jak ,,Hopeless" - od razu wiedziałam, że ją zjedziesz i że na pewno ci do gustu nie przypadnie. I wiem, czego lepiej nie czytać.
Może cię to zdziwi, ale twoje recenzje są bardzo pomocne dla osób (na pewno dla mnie), które pisarstwem się interesują i chcą dobrze pisać. Zwracasz uwagę na błędy autorów, na to jak najlepiej zaciekawić czytelników, jak pisać, a jak na pewno nie powinno się pisać.
I za to jestem ci bardzo wdzięczna :D
Pozdrawiam!
Był taki szał na nią i chciałam sprawdzić, czy i mnie się spodoba. Ale nie do końca. Ten "prolog" na samym początku zaspojlerował mi całą książkę a cała ta historia była dość naciągana. Choć mimo wszystko to fajny odmóżdżacz jak nie ma się nic ciekawszego do roboty
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/