Wierzę
w elfy. Może to brzmi jak zapiski schizofreniczki, ale jak normalne
osoby z mojej głupiej szkoły wierzą w jednorożce, więc dlaczego
nie wierzyć w elfy? Kiedy nawet mam na to dowody (tak wiem, to brzmi
jak wycinek bloga jakiegoś ufologa, który przekonuje, że na
rządowego TU-154 M napadli Marsjanie), to dlaczego nie wierzyć?
Szczególnie w te piękne, mądre istoty z opowieści Tolkiena, które
mają ze mną wiele wspólnego (wszyscy politycy są z Wenus!) i w
dodatku pięknie śpiewają, nawet piękniej od Enyi. Być może,
kiedy większość z nich odpłynęła z Białej Przystani, resztki,
które zostały, zdziczały i z biegiem czasu zamieniły się we
wredne, złe istoty, w jakiej formie zapamiętali je mieszkańcy
Irlandii i innych krajów, gdzie kiedyś, w błogich czasach
pogaństwa, kiedy rzymscy kupcy wędrowali do wybrzeży Morza
Bałtyckiego po bursztyn, mieszkał lud zwany Celtami. Ci ludzie
tworzyli piękną muzykę i jeszcze piękniejsze mity, które
przetrwały w klasyce fantasy w postaci pięknych, idealnych
(przynajmniej dla mnie) powieściach Tolkiena, gdzie owe Istoty są
piękne i jasne (no, nie zawsze), nieśmiertelne i, w większości,
są pięknie śpiewającymi wojownikami, a także w wielu książkach,
nawet takich, które z klasyczną fantasy mają mało wspólnego –
jak choćby romansów paranormalnych, bo to przecież motyw ten na
stałe zakorzenił się w światowej popkulturze. Elfy tu są różne
– małe duszki (co mnie denerwuje) ze skrzydełkami, piękne, ale
groźne dla ludzi stworzenia, przystojni faceci (też się niestety
zdarza, chociaż, szczerze mówiąc, powoli zaczynam mieć tego
akurat dość), czy niemal skopiowani od Tolkiena dumni królowie i
piękne królowe, jaśniejące tajemniczym blaskiem z innych światów.
Jednak
kiedy pomysłów na własny rodzaj elfów brak, Autorzy (chociaż,
nie oszukujemy się, powieści, o których teraz będzie mowa, w
przeważającej części tworzą panie) i Autorki wracają ku źródłom
– celtyckim balladom, pełnym elfów, zdradzonej miłości i bólu,
autentycznie pięknym, oraz klasycznej Faerie, świecie fejów,
przenikającym się z naszym niezauważalnie dla większości
śmiertelników, bardziej tylko widocznym w noc przesilenia letniego.
Fejowie niekoniecznie są tym samym co elfy, ale, bardzo upraszczając
wszystko, można by je tak nazwać. Fejowie są jednak bardzo często
przedstawiani jako istoty okrutne, nie wspominając już o ich
królowej, istocie tak samo złej, jak pięknej. Ale … ale. No
właśnie. Co robi Faerie w Ameryce?
Deidre
jest szesnastoletnią harfistką, która tak bardzo się denerwuje
występami, że wymiotuje wszystko to, co zjadła wcześniej, a
później idzie na występ, na którym, no, gra przeciętnie. Pewnego
razu spotyka jednak tajemniczego chłopaka, Luke'a Dilliona, którego
(jakżeby inaczej) wcześniej widziała w swoim proroczym śnie i ów
tajemniczy młodzieniec decyduje się z nią zagrać. Od tego czasu w
wokół dziewczyny zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy –
na czterolistnych koniczynkach poczynając, a na odkryciu daru
telekinezy kończąc. Jeszcze nie dość, oczywiście, rewelacji –
okazuje się, że dziewczyna ma więcej wspólnego z okrutną królową
elfów, niż sama przypuszczałaby, nie mówiąc już o tym, kim jest
w rzeczywistości Luke Dillion, bo to jest, uwaga, to dość trudne i
nieprzewidywalne (od razu zaznaczę, że w przeciwieństwie do reszty
książki) nawet na ludzi, którzy, tak jak ja, zajmują się w
paranormal romance od dłuższego czasu (wstyd się przyznać, wiem,
ale, jak zapewne wiecie, czytam paranormal romance po to, by mieszać
większość z błotkiem) i wydaje im się, że znają wszystkie
zakończenia i wszystkie możliwie wątki, będą zaskoczeni. W
każdym razie, jak bywa, naszą piękną harfistkę pragnie zła
królowa elfów i nie cofnie się przed niczym, by ją dopaść i
zabić, najpierw przez swojego sługę – domyślacie się już
przez kogo, prawda? - który jedak zawodzi, zakochując się w naszej
bohaterce na zabój (skąd ja to znam, hm?) a później już
samodzielnie, kiedy nadchodzi przesilenie letnie i wszystkie Feje
mają tyle siły, by złamać linię pomiędzy ich a naszym światem,
i, niewidoczne pobalować na parkingach. Pytanie za sto punktów: czy
bohaterce uda się powstrzymać rudą złośnicę, czy może sama
zginie w tej walce o miłość i swoje, normalne, ludzkie życie, a
także inne wartości, których uzna za słuszne osłaniać swoją
piersią? Czy uda jej się w końcu złamać klątwę królowej,
która zabija jej kolejne wcielenia, które, mimochodem, stają się
bohaterkami kolejnych, klasycznych ballad irlandzkich? Domyślacie
się zakończenia? Jeśli tak, to brawo. Możecie zostać wróżbitą
Maciejem czy jak mu tam.
Rzeczą,
która mi się naprawdę spodobała i jest zdecydowanie na plus, było
wykorzystanie ludowych ballad irlandzkich na początkach każdej z
ksiąg (po powieść, jak na poważną kronikę doniosłych dziejów
Faerie, podzielona jest na sześć ksiąg), oraz wszelkie nawiązania
do szkockiej, irlandzkiej muzyki, a także mojego ukochanego new
age'u i głównej przedstawicielki – Enyi, jednej z moich
ukochanych artystek w ogóle. Ciekawe były także wszystkie
nawiązania do mitologii celtyckiej, a szczególnie ucieszyły mnie
szczegóły, których wcześniej nie znałam, mimo że ciągle w tym
grzebię i które dzięki tej książce wreszcie się dowiedziałam,
albo sobie przypomniałam. Dla większości ludzi, którzy, ku swojej
niedoli, nie zetknęli się z tymi mitami, proponuję potraktowanie
tej książki jako wstępu, żeby później nie dziwować się, tak
jak ja, nad – dla mnie niezrozumiałym – okrucieństwem
większości rzeczy w tej mitologii, elfów przede wszystkim i
przyswojeniem sobie podstawowych zasad, zanim się przejdzie do
szczegółów.
Język
powieści jest prosty, lekki i komunikatywny, czyli to, co do
znudzenia piszę przy prawie każdej recenzji podobnych książek. I
szybko się czyta, zresztą jak wiele tego typu książek. Autorka
nie ma problemu ze słowami, które układają się na tyle płynnie,
by można było czytać bez większego bólu. Nie jest jednak
barwnie, jak musi być, żebym polubiła powieść i rozkoszowała
jej lekturą, rozsmakowała się w odcieniach obrazów opisanych w
powieści. Napisałabym, że pisarka powinna rozpocząć dietę
słownikową, czyli ugotować i zjeść kilka słowników, by później
pisać niczym, co najmniej, J.K Rowling. Ale moje duże
doświadczenie, że się znów pochwalę , z tą literaturą każe mi
tego nie pisać, bo przecież ten rodzaj literatury nie wymaga
obrazów Zafóna, o osławionych opisach Sienkiewicza już nie
mówiąc. Jednak czasami warto zadbać o to, żeby znać tyle słów,
żeby widzieć więcej kolorów, szczegółów i umiejętnie to
opisać, a do tego przydajcie się przetrawienie kilku słowników,
oczywiście, o czytaniu książek już nie wspominając. No bo, do
licha, nawet tępe nastolatki z mojej kochanej szkoły, które, jak
wieść gminna niesie, przeczytały w swoim życiu tylko kilka
książek, nie są takie głupie, żeby nie zrozumieć
kilkudziesięciu bardziej lub mniej skomplikowanych słów, którymi
trzeba się posłużyć, by stworzyć mniej lub bardziej udany opis,
a przecież każdy, nawet osoba, która nienawidzi opisów, musi
wiedzieć, jak wygląda, mniej więcej, miejsce akcji danej książki.
To, że ja uwielbiam wyrafinowane opisy (niekoniecznie długie, ale
wyrafinowane), to po prostu moja wina, że wybieram książki, w
których – niemal na tysiąc procent – czegoś takiego nie
znajdę. Jednak Autorka też nie ma zadatków na wielką literatkę i
nigdy nie będzie pisać wybitnie, przynajmniej tak zapowiada ten
pospolita książka. Z drugiej strony szkoda, bo mitologia celtycka
to dość rzadki temat i mogłaby zrobić z tym coś ciekawego.
Opisy
pojawiają się, a jakże. Jednak nie takie – jak zresztą można
się spodziewać po tym gatunku literackim – jak mi się podobają.
Jak wspomniałam wyżej – Autorka nie ma wielkiej palety słów,
zaledwie przeciętną, więc nie może dostatecznie dobrze opisać
to, co chce, więc nie czuję tego, o czym pisze. Zresztą same w
sobie są pospolite, bo przecież podczas mojej kariery przeczytałam
przecież tysiące opisów różnych księżycowych nocy i, jeśli o
to chodzi, wszystkie są do siebie mniej więcej podobne. Tak samo
jak pachnące ziołami i kwiatami dni, pełne traw, lasów łąk i
słońca, z którymi przecież kojarzy się większość rzeczy
związanych z kulturą celtycką (przynajmniej mnie). Nawet opis
cmentarza nie jest straszny, wręcz przeciwnie – nie budzi żadnych
emocji, jednak przecież mogło być zupełnie inaczej, prawda?
Niestety, za rzadko przecież spotykany w literaturze motyw święta
fejów, nie został opisany na tyle dobrze, żeby poczuć magię,
nastrój tego niezwykłego wydarzenia, wręcz przeciwnie – Autorka
opisuje to tak, jak kupowanie cytryn w spożywczaku (chyba że kogoś
owe cytryny fascynują...). Chociaż wiele fragmentów mogłoby być
mrocznych, a, nawet jeśli Autorka postarałaby się, idących w
stronę horroru, jednak, jak widać, pisarka nawet nie postarała
się, żeby chociaż w połowie tak było. Mrok jest bardzo
zmierzchowy, a nawet choroba
i śmierć babci nie potrafią przyćmić romansu, nie mówiąc o
nastroju święta fejów. Mój Boże, gdyby Autorka wiedziała, jaka
popularność i pochwały czekałyby, na nią,
kiedy poćwiczyła opisy
przed napisaniem tego wszystkiego, wykasowałaby wszystko, co
napisała. No ale nie widziała i wielka szkoda. W każdym
razie i tu jest przeciętnie, poprawnie i nic więcej. I raczej po
tym gatunku literackim, do którego przynależy ta książka, nie
można wymagać niczego więcej.
Okładka
jest nijaka, przeciętnie celtycka. Mamy rudą głowę królowej,
celtycką czcionkę (podejrzanie przypominającą czcionkę Shire z
filmu Petera Jacksona o elfach, Sauronie i niebezpiecznej biżuterii)
i rękojeść jakiegoś celtyckiego sztyletu, kompletnie niemającego
nic wspólnego z treścią książki, ale, ponieważ jest celtycki i
mniej więcej obrazuje to, czym owa królowa się zajmuje, więc od
biedy pasuje. Cała okładka jest wściekle zielona, na dole mamy natomiast jakby czterolistne koniczynki niczym szkockie
pola, co jeszcze bardziej sprawia, że wszystko jest bardziej celtyckie, ale, niestety, bardzo przez to przeciętnie i jakby
przesadzone. Nie, nie zwróciłabym uwagi na książkę, gdyby nie
znała tytułu i przyszła do biblioteki po właśnie ten tytuł. W
sumie pasuje więc do książki, niestety.
Fabuła,
jak już podkreślałam to wyżej, albo jak sami już zauważyliście,
jest bardzo schematyczna, wręcz, żeby nie zanudzać się na śmierć
przy niektórych zbyt nudnych fragmentach, niektóre rzeczy
powtarzają się niemal słowo w słowo. Jak ten motyw zabójcy,
który zakochuje się w swojej ofierze, czy kolejne, niestety (jak
zwykle...) próby uprawiania miłości w samochodzie Luke'a, na
płytkach kuchennych czy w innych, równie ciekawych co przypadkowych
miejscach, cała sprawa o tym, że Luke jest dla dziewczyny
niebezpieczny, bla, bla, bla, nie wspominając o paranormalnych
zdolnościach dziewczyny i o tym, że jednego dnia nie wiedziała i
istnieniu fejów (tak, to chyba jest lepszy przymiotnik na określenie
tych istot) a w następnego dnia przed nimi uciekała. No i jeszcze
ta scena na cmentarzu, która, jak się domyślam, miała być
mroczna, ale wyszła wręcz przeciwnie. Miałam ochotę się z niej
śmiać, szczególnie w chwili, kiedy bohaterka dowiaduje się, że
ukochany Luke nie tylko nie jest fejem, ale jest zabójcą ludzi z
rozkazu królowej fejów. Dziewczyna jednak nie czuje lęku, ponieważ
wie, że ów chłopak jest taki miły, taki delikatny, i jeszcze
uważa, że to, co zrobił, jest straszliwe, ale przecież to ta
straszliwa królowa, oh, ah, Luke, jaki jesteś piękny i tak cię
kocham. Z czym wam się to kojarzy? Jeśli ktoś z was odpowie, że
ze Zmierzchem, książce,
która jest taka zła, że aż tego nie widać, to bardzo dobrze. Ale
przecież nie tylko ze Zmierzchem,
bo przecież jest tyle innych, podobnych książek, które traktują
mniej więcej o tym samym. Więc oryginalnie nie jest, chociaż
końcówka – wybór nowej królowej i to, jaki wybór podejmuje
Luke (nawiasem mówiąc, dzięki temu Autorka pozostawiła sobie
bramki, dzięki którym mogła napisać kontynuację, bo właściwie
ta książka niczego nie zakończa – wręcz przeciwnie) – jest
nieprzewidywalne i dość nieschematyczne, jak na paranormal romance,
oczywiście i nawet, nie powiem, zaskoczyło mnie, a to duży plus.
Bardzo duży.
Bohaterowie
są bardzo pospolici i strasznie przeciętni jak nawet na standardy
paranormal romance. Główna bohaterka to zwyczajna dziewczyna, szara
myszka jak, nie przymierzając, Bella Swan z wiadomej każdemu
powieści. W szkole jej nikt nie zauważa, oh, jakie to smutne, a
przed zawodami muzycznymi, przed którymi ze stresu wymiotuje. Serio?
Nawet ja tak nie robię, chociaż moje nerwy... cóż, do spokojnych
osób nie należę (jeśli wcześniej nie znieczulę się muzyką,
filmem czy książką). Jest przeciętna, tak boleśnie przeciętna,
że każdy dziwi się później tym, że taka przeciętna, szara
istotka ma zdolność telekinezy (wiem, że w moich tekstach jest
zbyt wiele nawiasów, ale nie mogę się powstrzymać – w sumie to
było szokujące, kiedy sobie to uświadomiłam, przecież to samo
było z Carrie!) i zakochał się w niej takie ciacho jak Luke, a
królowa elfów widzi w niej swoją przeciwniczkę. Zdumiewające,
prawda? I jeszcze na dodatek, jakby wszystkiego, było mało, okazuje
się, że lalunia, która z nią pracuje, staje się jej najlepszą
przyjaciółką, taką od serca, która od razu zaczyna wierzyć w
fejów. A ów rycerz na elfie, tfu, koniu, morderca bez serca, Luke?
Nie wygląda na takiego i gdyby nie moje doświadczenie w
paranormalach, nie pomyślałabym, że kryje taki sekret. Dla mnie
jest po prostu wesołym chłopaczkiem, bo Autorka nawet pozbawiła go
nawet marnych resztek tajemniczości, czy czegoś, co mogłoby
odróżniać go od reszty śmiertelników i to jest jeden z powodów,
dla których książka wydaje się jednym z tych bardzo przeciętnych
paranormali i bardzo słabych książek. A pozostali bohaterowie?
Rodzinę głównej bohaterki, mówiąc nawiasem, pomijam, bo pisarka
zaledwie naszkicowała ich wredne postacie, nie wypełniając ich
nawet transparentną farbą. A fejowie? Jest Una, postać jakby
wyrwana z lepszego książkowego świata – Autorce nad wyraz dobrze
udało się stworzyć postać roztrzepanej, dzikiej, ale sumie
przyjaznej ludziom i sympatycznej elfki, jest Eleanor, postać piękna
i demoniczna, która niestety wyszła słabo i ów rudy, niezwykle
napalony samiec, koleżka Eleanor, no i jeszcze królowa, która
wyszła, szczerze mówiąc tak jak jej władczyni i poprzedniczka
(no! Wydałam wam, kto będzie królową, przepraszam). Reszta fejów
jest słabo opisana, ledwie naszkicowana i przedstawiona mimochodem.
Najczęściej są to istoty, owszem, z mitologii, ale bardzo jeszcze
demonizowane, pokazane często jako dzikie, budzące nawet grozę
straszydła, na
których widok
Gladriela i Elrond wystawiliby całą swoją armię. No ale co można
o nich więcej powiedzieć? Chyba tyle, że powinni przyjść w nocy
do tej pisarki i powiedzieć parę słów, co myślą o takim
potraktowaniu fejów w książce o fejach czy coś w tym rodzaju
przynajmniej. Przynajmniej.
Eldarowie
cenią sobie dobrą literaturę i muzykę. Eldarowie byli dobrymi
elfami, mimo tego, że Galadrielę nazywano wiedźmą (każdego można
nazwać wiedźmą, swoją drogą), a elfy z Mrocznej Puszczy były
nieco dzikie i wredne. Eldarowie lubią Sen
nocy letniej,
ale już dzisiejszych romansideł o elfach ze
szpiczastymi
uszami już nie. Jestem ciekawa, co by powiedzieli o tej książce.
Pewnie jednak pękliby ze śmiechu, moim zdaniem, bo to nie tylko
(kolejny!) plagiat Zmierzchu z
seksowym, groźnym facetem i fejami w roli wampirów, ale i książka,
nad którą Autorka musiałaby jeszcze dużo popracować, żeby miała
jakieś mało zniekształcone ręce i nogi. No i (wiem, że nie można
oceniać po gatunku, oj, ale …) to przede wszystkim paranormal
romance.
Autor:
Maggie Stiefvater
Tytuł:
„Intryga Królowej Elfów”
Moja
ocena: 2,5
Kurczę, a taką miałam ochotę na tę książkę. Czytam opis i myślę "elfy? to coś nowego. Pewnie idealne dla mnie" no i co? Nic! Teraz na pewno będę się trzymać od tej książki z daleka. Mam już dość oklepanych paranormalnych romansideł -,-"
OdpowiedzUsuńO matko, jak widzę takie okładki w księgarni to od razu odkładam z powrotem :P
OdpowiedzUsuńCzytałam tę serię już jakiś czas temu i nie powiem, nawet mi się podobała :P
OdpowiedzUsuńCzytałam tą pozycję już dość dawno i z tego co pamiętam to z zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie niż na Tobie.
OdpowiedzUsuńWierzę w elfy też ^^ przecież to nie tak, że sami ludzie sobie tutaj żyją :)
OdpowiedzUsuńa książka wydaje mi się bardzo interesująca :)
naczytane.blog.pl