Nigdy
nie miałam dużo pieniędzy, bo wszystko, co udało mi się
uzbierać, wydawałam na wakacje w sanatorium, albo, przeważającą
większość, na książki. Nie wiem więc, jak to jest mieć dużo
pieniędzy, a już całkowicie nie do pomyślenia jest dla mnie, jak
można chcieć jeszcze więcej, niż się ma. Dlatego tak trudno
zrozumieć mi takiego dzieciucha jak Justin Bieber czy Miley Cyrus
(pomijając jej nowy, chory image), albo, już teraz mniej słynny,
boysband One Direction, którym nie wystarcza to, że mają całe
worki z pieniędzmi i chcą jeszcze więcej. Może to nowy rodzaj
obsesji, albo uzależnienia? Tak jak anorektyczka, która wciąż
myśli, że jest gruba, chociaż waży poniżej dwudziestu
kilogramów, albo zakupoholiczka, która, twierdząc, że ma za mało
ciuchów czy innych rzeczy, wciąż kupuje nowe (czyli to jestem ja?
Mam przeszło tysiąc książek i wciąż mi mało). Taki człowiek
wciąż sądzi, że jest biedny i że powinien zarobić. A co jest
najbezpieczniejszym sposobem zebrania nowego zapasu kasy? To proste –
robienie tego, co się robiło i co publiczność lubi najbardziej. I
tu moje jastrzębie oko widzi sęk. Bo co, kiedy piszesz jakąś,
lubianą przez ludzi, serię do tomu sześćdziesiątego ósmego,
czyli do miejsca, w którym nawet pomysły na Sagę o Ludziach
Lodu zaczynają się
wyczerpywać, a bohaterowie odmawiają posłuszeństwa, niczym
żołnierze Aleksandra Wielkiego, gdy ten chciał podbić cały
świat. I nie ma co robić – bo przecież co się wymyśli, gdy
wszystko już było (albo wszystkie warianty zabójstw i psychicznych
morderców zostały wyczerpane), a wszystkie zagadki z przeszłości
zostały już rozwiązane lub nie budzą już takiego zainteresowania
ludzkości? Wtedy, mówię wam, trzeba urozmaicić to, co się pisze,
dodać coś nowego, żeby, kto wie, zyskać nowych czytelników, ale
zachować także tych starszych. Ale czy wszystkim to wychodzi
dobrze? Pomieszanie starego z nowym może być niebezpieczne, bo w
większości przypadków jest tak, że nowe niekoniecznie pasuje do
starego, a razem wygląda na mieszankę kiełbasy z kakao czy coś
równie niedorzecznego. I książka nie zbiera mnóstwa dobrych
recenzji, nie powstaje film, bo każdemu coś brakuje. Czegoś, czyli
zapewne tego starego pomysłu, których w pierwszych książkach był
jeszcze młody i pełen wigoru.
To
samo, jak dalej będę was przekonywać, dopadło Autora słynnego
Kodu Leonarda da Vinci,
książki, która znalazła się na szczycie list Książek
Zakazanych Przez Kościół Katolicki, dzięki czemu zyskała
niesłabnącą popularność wśród ludzi. Po niemal tak samo
głośnych Aniołach i Demonach
(pamiętam jeszcze zwiastun w filmu w telewizji, chociaż wydaje mi
się, że sama produkcja leciała tysiące lat świetlnych temu), w
których główny bohater, wciąż jeszcze kawaler, biega z piękną,
młodą damą po korytarzach Watykanu, tradycyjnie już uciekając od
policji, która, jak zwykle, uważa, że jest mordercą. Po tym świat
odrobinę o nim zapomniał, tonąc w zmierzchowym amoku, więc znów
postanowił o sobie przypomnieć i, kto wie, dorobić się kolejnej
powieści w swojej karierze, która stanie się bestsellerem, a
także, życie przecież jest nieprzewidywalne, zostanie przeniesiona
na ekrany kin. Ale czy na pewno?
Pan
profesor Robert Langdon budzi się w szpitalu we Florencji, zupełnie
nie pamiętając, co stało się wcześniej – nękają go tylko
dziwne wizje, straszne i psychodeliczne. Jednak chwilę potem napada
na niego jakaś zabójczyni i wraz z młodą, seksowną lekarką (a
jakby inaczej) Sienną Brooks muszą uciekać. Profesorek szybko
orientuje się, że jest w poważnych tarapatach, bo w marynarce
znajduje pojemnik z ostrzeżeniem o niebezpiecznej substancji
biologicznej, a także wiele tajemniczych wskazówek, ukrytych w
budzącej grozę ostatniej pieśni Boskiej Komedii Dantego
– Piekle. Co więcej
– w intrygę, pełną tajemniczych graczy zamieszane są środowiska
ekscentrycznych naukowców i WHO. Kim jest mężczyzna zakrywający
twarz maską z dziobem ptaka, taką, jaką używali lekarze
podczas epidemii cholery w średniowiecznej Wenecji? I czego chce od
ludzi? Żeby się tego dowiedzieć, Langdon musi przebrnąć przez
sieć zagadek, rodem z poematu Dantego, którego ów tajemniczy
człowiek uwielbia oraz zrozumieć, kto kim jest w tej grze, co, sama
przyznam, jest bardzo trudne – bo pozory mylą i to bardzo.
Szczególnie kiedy
gra, niczym w filmach o Bondzie, rozgrywa się w istocie o wysoką
stawkę. O największą stawkę, jak może istnieć.
Brzmi
fascynująco, prawda? Wiem, wiem – ja też byłam bardzo ciekawa
książki, chociaż czułam się nieco uprzedzona, bo dwie poprzednie
tego Autora, jakie
przeczytałam, jednak nie dorównały filmidłom z agentem 007, albo
chociaż jednemu z tych amerykańskich rzeczy o terroryzmie. Miałam
przede wszystkim nadzieję za rozrywkę w czasie nadchodzących
wakacji i chociaż przewodnik po Florencji i Wenecji, bo, trzeba mimo
wszystko przyznać, Autor specjalizuje się w szczegółowym
opisywaniu zabytków. A może fabuła, zapowiadająca powiew nowego w
twórczości tego Autora, będzie na tyle dobra, że wciągnie mnie w
swoje szpony i nie wypuści nawet po przeczytaniu ostatniej strony.
Czy moja intuicja się pomyliła, zbyt szybko wyrabiając sobie
zdanie o książce? Hm, na razie będę tak tajemnicza,
jak seryjny morderca, albo ów
facet w masce, zdecydowanie za bardzo przywiązujący uwagę do
oprawy swojego opus magnum i
nie powiem akurat w tym fragmencie, co sądzę o książce. Bo jeśli
spodziewaliście się doczytać tylko do tego miejsca i wszystkiego
się dowiedzieć, macie za swoje. Czytajcie moje nudne wywody, jeśli
jesteście tak bardzo ciekawi mojego wyroku.
Autorowi udało się
wyprowadzić mnie w pole i to nie raz – o ile rozwiązanie zagadki,
kto jest diabłem i dlaczego chce rozpętać piekło (powiedziałam!)
jest bardzo proste i nawet Autor to ujawnia na początku, to z grą
pozorów, jaką było wszystko, co od początku otaczało głównego
bohatera, byłam zaskoczona. Od początku pisarz zostawia delikatne
ślady, dawkuje napięcie, jednak wydaje się, że wszystko jest w
absolutnym porządku, chociaż, tak naprawdę, przez większość
fabuły czytelnik i Langdon nie wiedzą, co jest zgrane i dlaczego
ściga ich tylu różnych facetów (a także jedna kobieta na
motorze, z pistoletem i irokezem na głowie) . Wszystko rozjaśnia
się dopiero na koniec, a jeśli nie chce się być przytłoczonym
ilością różnych sensacji i niezwykle logicznych, ale także
sensacyjnych rozwiązań większości zagadek, lepiej nie ufać
nikomu. Nikomu. Z wielką wprawą, to trzeba przyznać, Autor
konstruuje skomplikowaną fabułę i oplata ją gęstą siecią
pozorów, które, nawet przy bliższemu przyjrzeniu się, wydają się
prawdą – nie ma w nich nic podejrzanego, przyjemniej na pierwszy
rzut oka. Tak naprawdę wszystko, no, prawie wszystko, jest
wytworzoną przez innych fikcją wokół głównego bohatera, grą,
niczym w tym słynnym filmie, w którym główny bohater odkrywa, że
jego całe życie jest jednym wielkim reality show. Chociaż,
żeby być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że pod koniec starannie,
z techniczną precyzją, budowana fabuła, powoli się rozsypuje.
Chociaż minęło nieco czasu od momentu, kiedy skończyłam książkę,
wciąż nie mogę rozwiązać zagadki tego dwukrotnie powtórzonego
tekstu, bo, moim niezwykle skromnym zdaniem, jest to ostatnia rzecz,
jaka pasuje w tym miejscu, a historia osoby, która ukrywała swoją
głęboką zażyłość z owym Bernardem Zorbistem (jestem mądrzejsza
niż dwa lata temu i nie będę wam zdradzać całej fabuły, o nie)
jakoś mnie nie przekonuje. Doskonale wiem, że od nerwów wypadają
włosy, ale żeby aż tak...? W każdym razie zaskoczyło mnie
rozwiązanie – nie przypuszczałam, że wszystko okaże się aż
tak skomplikowane i pełne podwójnych, potrójnych agentów,
mrocznych spraw mrocznych ludzi i wielu innych takich rzeczy spod
znaku Bonda. Chociaż, szczerze mówiąc, Bond bałby się tego, z
czym musi się zmierzyć profesorek Langdon, co świadczy o
niezwykłej wyobraźni Autora i niezrównanej głupocie postaci, jaką
stworzył. No ale o tym dalej.
Okładka, chociaż ładna,
nawiązuje do tego, o czym ponoć książka jest i zmyli chyba
każdego, kto jej nie czytał. Mamy panoramę Florencji i portret
Dantego z charakterystycznym nosem (już mój ziemniak jest lepszy,
ale biedaczek kochał Beatrycze, więc nie mi jest oceniać jego
urodę), a wszystko na pomarańczowo – brązowym tle czegoś, co
miało być chyba jakimiś starymi stronami jakieś podartej księgi.
Na tym wszystkim jest jeszcze gigantyczne imię i nazwisko Autora,
zgodnie z zasadą, że, widoczne z daleka, przywabi do księgarni
potencjalnych kupców nowej książki znanego pisarza takiego
formatu, którzy, przekonani fotką Dantego, pomyślą, że to
następna książka o zagadkach przeszłości, równie szokujących
co ciekawych. Ha! Jak bardzo będzie zdziwiony, może jeszcze
bardziej niż ja. Cóż, nie każdy jest przyzwyczajony do takiego
kłamstwa ze strony okładek, szczególnie kiedy owe okładka została
specjalnie zaprojektowana dla danej książki. Albo ktoś czytał
tylko opis w tyle i przygotował okładkę na ślepo, albo, co jest,
niestety, bardziej prawdopodobne, specjalnie zastawił Dantego jako
pułapkę na ludzi spragnionych mrocznych zagadek, a nie kryminałów
czy kopii Bonda, bo takich przecież jest wiele, wiele.
Problem podjęty w książce,
jest, owszem, aktualny, ale tylko w Afryce. Jednak, niestety, nie
jest tak bardzo elektryzujący jak Illuminati (mam dość tych
wszystkich podejrzeń i ludzi, którzy uważają, że cały światek
popowych gwiazdek i pań z Hollywoodu należy do tej sekty) albo
Święty Graal i ta cała sprawa z Małgorzatą, która, dla
Kościoła, jest wręcz świętokradcza. Już byłoby lepiej o
homoseksualizmie, aborcji i eutanazji, bo Europę przecież
przeludnienie nie dotyka, jest wręcz przeciwnie. Zawiniło również
potraktowanie problemu z Autora – przecież jednoznacznie nie
odpowiada po żadnej ze stron, a dowody przemawiające za tym, że
problem jest prawdziwy, są zbyt niepokojące. Przynajmniej dla mnie.
Fabuła jest, jak już
wcześniej wspominałam, wybitnie zaplątana. Langdona gonią jakieś
służby specjalne, które budzą jego zrozumiały niepokój, a on
zmaga się ze swoją pamięcią, która odmawia mu współpracy.
Przez większość czasu więc, Autor prowadzi zaciekawionego a także
zdenerwowanego czytelnika razem z dwójką bohaterów po korytarzach
i skrytkach wielkich, słynnych budynków o niezwykłej
architekturze, opisując ich nieustanną ucieczkę przed specjalnymi
służbami, połączoną z odkrywaniem kolejnych wskazówek
pozostawionych przez Zorbista. Zagadka powiązana jest ze słynnym
poematem Dantego, który ponoć uzasadniał wszystkie szaleństwa
bizmesmenka, więc było to idealne zajęcie dla naszego profesorka.
Jednocześnie Autor, w krótkich, enigmatycznych rozdziałach rozsuwa
pajęczą nić intrygi, ciągle podwyższając stawkę, o jaką grają
bohaterowie. Zgodnie z prawidłami gatunku – w momencie, kiedy,
teoretycznie, napięcie wzrasta do niemożliwości. Teoretycznie. Bo w praktyce tak nie jest, wręcz
przeciwnie – intryga jest zbyt skomplikowana nawet dla pisarza, a
punkt kulminacyjny jest, bo jest, ale nie ma tam żadnych emocji,
żadnego wybuchu, ani godnej temu akcji, choćby jakiejś
strzelaniny, paru palących się samochodów, albo chociaż jakiejś
konfrontacji kogoś z kimś. Ale nie. Bohaterowie sobie po prostu
biegają, brodzą w jakiś zalanych pałacach w Stambule, dopóki nie
okazuje się, że Apokalipsa już się zaczęła i w sumie dochodzimy
do rozczarowującego wniosku, że Langdon w sumie nic zrobił, nikogo
nie uratował, bo w czasie wszystkiego milusio spał, prawdopodobnie,
z jakąś dziewczyną pod ciepłą pierzynką, a całość to tylko
strata czasu. Zresztą, nawet kiedy bohater i jego niezwykle mądra
towarzyszka uciekają przed jakimiś typami, bądź też dziewczyną
z pistoletem i irokezem, nie czujemy (no przynajmniej ja) żadnych
emocji. Żadnych. Mniej niż zero. Niech sobie uciekają, nie moja
sprawa. Tak samo w finale, nie mówiąc o czytaniu tylko dlatego, że
akcja jest interesująca. Czytałam, bo nie miałam co robić, ot co.
A dlaczego tak jest? Otóż moim zdaniem, podwód jest niezwykle
banalny: od książki wieje sterylnością niczym od chirurga albo
jego narzędzi, przesadnym perfekcjonizmem, już nie mówiąc o
popisywaniu się przeczytaniem i przyswojeniem sobie tony
podręczników dla początkujących pisarzy. Tak, brawo. Jestem
bardzo z Pana dumna, kochany panie pisarzu. Przeczytanie podręczników
zajmuje naprawdę wiele czasu, ale, jak wszyscy wiemy, jest to droga
sukcesu. Jednak pan, proszę pana, nie musi się chwalić, że pan to
zrobił, naprawdę, bo to jest trochę przewidywalne i wygląda jak
technicznie dobra robota bez polotu. Tak, chodzi tu mi przede
wszystkim o zerżnięte z większości serialów i podręczników
pisarskich przewidywalne zakończenia wszystkich rozdziałów (zawsze
kończyły się w najciekawszym, pełnym napięcia momencie, a
następny rozdział dotyczył następnego wątku), nie mówiąc już
o niesamowitej teatralności, naciągania niektórych spraw i
wklejaniu Dantego na siłę tam, gdzie zbytnio nie pasuje. Irytowało
mnie to. To tak jakby wkleić wiersze Szymborskiej albo Grombowicza w
Bonda. Trochę, delikatnie mówiąc, nie pasuje.
Że przyczepię się jeszcze
do Dantego. Poza tym, że faktycznie zupełnie tam nie pasuje, bo
morderca (jeszcze gorszy niż Hitler, swoją drogą) nie musiał
posługiwać się symboliką z Boskiej Komedii, by rozegrać
swoją grę, a dziewięćdziesiąt procent całego Dantego można by
wyciąć bez szkody dla fabuły. Cała ta sprawa z jego maską jest
dość naciągana i wcale niestraszna, jak być może wydawało się
Autorowi, nie mówiąc już o wskazówek mordercy zawartych w
poemacie i wizją piekła, która nie jest niczym innym, jak piekłem
, a na pewno nie tym, co w nim widzi bohater, nie mówiąc już o
stylizacji miejsca zbrodni na owo piekło. Śmiać mi się trochę
chce. Tak jest, jak pisarz chce się rozwijać, ale boi się, że
jego eksperymenty zostaną źle przyjęte, więc wkleja stare
elementy. Mieszanka na pewno nie jest wybuchowa, ale na pewno podobna
do pękającej ściany jakiegoś budynku, czy coś w tym rodzaju.
Język, jakim posługuje się
Autor, już z daleka pachnie stuprocentowo opanowaną techniką.
Opisy budynków w jego wykonaniu, owszem, bardzo mi się podobały,
ale kiedy tym samym rzeczowym, prostym i konkretnym językiem pisarz
rzuca nam opis uczuć czy dialog, mam wrażenie, jakbym wciąż
patrzyła na jakiś budynek, w każdym razie na coś, co można
opisać z zerową wrażliwością. To, co mówią bohaterowie, jest
bardzo literackie, sztywne i mało zróżnicowane, nie mówiąc już
o humorze, który, w wykonaniu Autora, jest bardzo sztywny i tak samo
urzędowy, jak wszystko inne. Z opisami uczuć jest podobnie – choć
coś tam pisze, w dodatku sterylnie poprawnie, ale czytelnik
(przynajmniej ja) kompletnie nie czuje tego, co więcej, takie
wykonanie sprawia, że książka jeszcze bardziej nudzi. Niemal
podręcznikowy język, w powieści...? Hm. Od razu wiadomo, że takie
coś nie może się nie udać. Opisów, poza dziełami sztuki, jest
mało, a jeśli są, niezbyt porywają – pachną sztucznością i
raczej Autor pachną nadciąganiem. Nie mówiąc już o tym
fragmencie z maską pośmiertną Dantego, który był na siłę
mroczny i, co za tym idzie, śmiechu warty i nieco infantylny. Jeśli
już nawet chciałby, żeby było to nieco bardziej przerażającego,
mógłby użyć innych środków językowych, bardziej emocjonalnych
i mniej technicznych. Niestety – widocznie Autor jest za słaby w
te klocki.
Bohaterowie... Trzy, cztery
warstwy masek, kłamstwa, podstępy i oszustwa, plus tonę akcji, w
której, co jest oczywiste, nikt wdaje się w filozoficzne rozmowy,
ani wniknąć w swoją psychikę, więc nie będę tu mieć,
niestety, dużo do powiedzenia. Langdon, jak to Langdon – z
buzującymi hormonami na widok seksownej dziewczyny z pistoletem czy
znającej sztuki walki, nieprzeciętnie inteligenty, z niezwykłą
pamięcią i iście renesansową wiedzą na wiele tematów,
niesamowitą tężyzną fizyczną, znajomościami, odwagą i
nieśmiertelnością, urokiem osobistym, nie mówiąc o innych
przymiotach, które, by można wymieniać w nieskończoność.
Stracił resztki człowieka w sobie już dawno temu, teraz jest już
bardziej Batmanem (choć nie tak mrocznym). Zastanawiam się wciąż,
jakim cudem ten człowiek mógł tyle pamiętać i szybko, szybciej
niż wszyscy komisarze, detektywi, policjanci, policjantki,
dziennikarki i wszyscy inni ludzie z kryminałów, z Bondem włącznie
i to w dodatku nie pić litrami syropków wspomagających myślenie.
To nie jest możliwe. Zresztą jak można być również takim
farciarzem, odpowiednim człowiekiem w odpowiednim miejscu, z
odpowiednią osobą, w każdym razie tam, gdzie nasz geniusz nie może
się zgubić, bo już tam był/zdradzono mu tajemnice tego miejsca
jako amerykańskiemu profesowi/ jest taki mały i taki niepozorny, że
kiedy się skryje za samochodem, wielka grupa wyszkolonych żołnierzy
nie zauważy go. Tylko się nie śmiejcie, tam za komputerami. To
przecież bardzo poważna książka, mroczna, o śmierci większości
ludzkości na chorobę, która, dziwnym przypadkiem, teraz sroży się
w Afryce (w dodatku wirusy wektorowe). Tylko się nie śmiejcie,
błagam. Przyjaciółka Langdona, seksowna Sienna Brooks. Jak tu
napisać, żeby jednak, niektórych z was i bardzo upartych, zachęcić
do przeczytania książki i nie powiedzieć zbyt dużo...? W każdym
razie cała jej historia jest raczej mocno naciągana i wyssana z
palca, mimo że Autor próbuje nadać całości jakiś dojrzały,
wręcz dramatyczny wydźwięk, wychodzi z tego jedno wielkie nic, bo
delikatność w opisywaniu uczuć przez Autora jest … cóż, żeby
nie mówić zerowa (właśnie to powiedziałam), bardzo mała. Bo
przecież tu uczuć poza strachem, ukazanym bardzo tradycyjnie (ile
można się pocić?) nie ma prawie nic, miejsce na uczucia zostało
zajęte przez akcję, pędzącą jak rakieta. Może, żeby nie
zdradzać szczegółów, powiem tylko, że w ogóle nie czuć, jakie
demony ścigają Siennę. A szkoda, bo byłoby to nieco
schizofreniczne, jak to bywa w lepszych książkach z ludźmi, którzy
uciekają przed wspomnieniami i przeszłością, i niezwykle ciekawe.
Ale tak nie jest.
Inni bohaterowie też nie
wyróżniają się tłumu. No bo jak, kiedy są tylko szkicami,
zarysami, postaci i niedane nam jest ich poznać, bo ich twarze są
szczelnie zakryte rozmaitymi maskami, niekiedy mają nawet kilka
twarzy czy masek, dla każdego inną, mimo tego, że czasami mają
jakichś tam potencjał (jak agent Bruder) Choć intryguje tajemniczy
do końca Zarządca, jest to, niestety, postać ledwie zarysowana,
której tajemnice nie zostały nawet muśnięte, by ciekawić tak
naprawdę. Zresztą i tak większość postaci pojawia się tylko na
chwilę, by zastawić głównym bohaterom drogę ucieczki, wystraszyć
niczym klown na sprężynie wyskakujący z pudełka czy pomóc. Osoby
te jednak szybko znikają, a czytelnikowi pozostaje wrażenie
niedosytu.
I co? Wypożyczyłam,
przeczytałam, zapomniałam. Nie zakosztowawszy Dantego prawie nic,
zweryfikowałam prawdziwość reklam i skrzywiłam parę razy na
pisarza, silącego się oryginalność i połączanie nowych pomysłów
ze starymi. Ale do książki mam raczej obojętny stosunek (poza
dreszczykiem strachu, kiedy zestawiłam ze sobą to, co teraz dzieje
się w Afryce i treść książki), bo to przecież bardzo przeciętna
książka, niewywołująca emocji i prowokująca do dyskusji jak
poprzednie opowieści Autora, napisana także z mniejszym polotem i
wyraźnym zmęczeniem tematu, także dlatego, że Langdon powinien
iść na zasłużony urlop od widowiskowych śledztw, a także
dlatego, że rozszerzenie motywów bondowskich kłóci się z Dantem,
wciąż mistycznym (czego tu nie czuć) i zakochanym w swojej
Beatrycze, na siłę wklejonym i wciągniętym do awantury z Ebolą w
tle. Albo Autor całkowicie zerwie ze swoją przeszłością, albo
wciąż będzie wklejał, co popadnie do swoich książek, naśladując
przecież nieudolnie najstraszliwszą wersję piekła w literaturze,
kopiując czyjeś pomysły. Cóż, trzeba się zdecydować, drogi
pisarzu, inaczej do końca będziesz skazany na kopiowanie czyiś
pomysłów i motywów, niczym uczeń, który ściąga referat na
temat Dantego z Wikipedii i próbuje wstawić kwestie na temat tego,
dlaczego cenimy tego pisarza dziś, by nauczyciel się nie
zorientował. Kopiuj, wklej. Kopiuj. Wklej.
Tytuł: „Inferno”
Autor: Dan Brown
Moja ocena: 3,5/10
Ten autor chodzi za mną od dłuższego czasu, tak wiele razy obiecywałam sobie, że sięgnę po "Kod Leonarda da Vinci", że już nie potrafię tego zliczyć. Trochę ostudziłaś mój zapał, jeśli chodzi o "Inferno", ale zanim po nie sięgnę (jeśli sięgnę) to pozostają mi jeszcze dwie wcześniejsze książki :)
OdpowiedzUsuńSłabo ją oceniasz, a myślałam, że będzie lepsza. Brown ma dobre pióro, ale m osobiści źle się go czyta :)
OdpowiedzUsuńTylko 3.5/10. Nie spodziewałam się tak niskiej oceny...
OdpowiedzUsuńJeszcze nie czytałam nic, co napisałby ten autor, chociaż planuje sięgnąć po doskonale znany (chociażby ze słyszenia) "Kod Leonarda da Vinci" :)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam "Kod Leonarda da Vinci" i "Demony i Anioły", chciałam sięgnąć również po tę książkę, ale... No szczerze pisząc już mi się odechciało. Znowu ma piękną towarzyszkę? Niezniszczalny "dziadek". Wydawać by się mogło, że to będzie ciekawe... Ale jednak tak. Brown stał się jednym z tych pisarzy, co piszą, żeby zarobić, a nie pisać, żeby się czymś podzielić z innymi. Hm, szkoda.
OdpowiedzUsuńTo nie jest jego najlepsza ksiazka. Jednak i tak mi sie spodobała :)
OdpowiedzUsuńUuu. Aż tak źle? Jak dotąd książki Dana Browna mi się strasznie podobały, a najbardziej Cyfrowa twierdza i Zwodniczy punkt. Seria z Landgonem wydaje mi się najsłabsza, ale i tak trzyma poziom. Jestem w szoku, że Inferno jest aż tak słabe...
OdpowiedzUsuńJa właśnie pożyczyłam tę książkę od znajomej, która bardzo ją zachwalała, a tutaj natrafiłam na Twoją ocenę, która raczej nie zachęca do jej przeczytania :)
OdpowiedzUsuń