Każdy
człowiek ma marzenia, prawda? Czasami takie dziwne i nienormalne jak
moje, żeby w pokoju były tylko same książki no i jeszcze jakiś
tapczan, żeby je czytać czy inne, na przykład te o... E tam,
nieważne. Albo takie nieprawdopodobne jak napisanie wydanie własnej
książki, a potem sfilmowanie jej w Hollywoodzie albo przez Petera
Jacksona. Albo te trywialne – o, na przykład dzisiaj moim
marzeniem jest to, żeby pani od matematyki nie zrobiła kartkówki z
prac domowych (!), albo żebym nie musiała iść do Kochanej Szkoły
nawet na jedną lekcję. Każdy człowiek ma jakieś marzenia.
Dotyczą one najczęściej miłości drugiej osoby, najczęściej
płci przeciwnej, albo tej samej, nieważne. W każdym razie o czymś
w odcieniu Romea i Julii, ale raczej z happy endem. W moim wieku
(chociaż czuję się już stara) większość dziewczyn marzy
jeszcze o ślubnej sukni z kilometrowym welonem, co jeszcze,
jeślibyśmy mieszkały w odległych wiekach, byłoby jednym z tych
marzeń, co na pewno się spełnią. Jednak teraz wszystko jest coraz
bardziej skomplikowane – kobiety wyzwoliły się spod panowania
mężczyzn, a i oni coraz częściej są żabami, co się za księcia
przebierają i taka jest smutna prawda. Bo jak nie jest uzależniony
od TV albo gier komputerowych, to w pewnym momencie życia zaczyna
dostrzegać wdzięki innych kobiet, a jak nie to, to ma czasochłonną
tudzież niebezpieczną pracę, o której wciąż gada, a jeśli
żadne z powyższych, to jest brzydki i pryszczaty. Niestety! Ciężko
jest się pogodzić, że Aragorn, pan Dracy, Romeo i inni, do których
wzdychamy, nie chodzą po ulicach nawet Los Angeles. Lajf is brutal,
drodzy panie i panowie.
No
ale od czego w tym razie jest literatura? Przenosimy się tam, gdzie
chcemy, poznajemy, co chcemy, przeżywamy płomienne romanse albo,
jak to woli, uczestniczymy w autopsji zwłok jakiegoś człowieka,
któremu bezlitosny morderca zdał za życia wielki ból. Jak kto
woli. Albo, tak jak ja, bierzemy wszystko w jednym worku, żeby jak
najwięcej zobaczyć. Poczuć. Bo może w realnym świecie, kto wie,
od czego jednak Bóg uchowaj, nigdy tego nie doświadczę. A zresztą
uwielbiam silne emocje, jak każdy chyba artysta i osoba nadwrażliwa
i wiadomo, że w książkach jest ich pełno. Marzenia mają to do
siebie, że nie wszystkie się spełniają, więc piszemy o nich w
książkach, upodobniając siebie do postaci z naszych powieści i w
chociaż pośredni sposób spełniamy swoje pragnienia. I nie ma w
tym nic złego.
Gorzej
jest, kiedy między naszym Marzeniem a rzeczywistością w powieści
nie ma równowagi, czyli wszystko jest zbyt idealne, by mogło
istnieć, a świat jest zbyt idealny. Wtedy nasze Marzenie sprawia,
że większość ludzi, którzy w jakichś tam sposób są związani
w prawdziwym, realnym światem, uśmiechają się ironicznie i mają
wrażenie, kiedy czytają nasze wypociny, że czytają durną baśń,
bo nawet te muszą tak napisane, by nie było zbyt naiwnie. I to
właśnie jest największym minusem tej książki – dziecinna wręcz
naiwność. Ale co ja wypisuję! Przecież jeszcze nie przedstawiłam
fabuły, co, na szczęście, nie zajmie dużo czasu, a później
przejdziemy do szczegółowego uzasadnienia, dlaczego ta książka
nie ma żadnych zalet, a za to mnóstwo wad. Już się nie mogę
doczekać!
Patrycja
jest weterynarzem i nie ma faceta, tylko wiedźmowatą mamuśkę
pracującą w sądzie czy w czymś w tym rodzaju oraz malutką
kawalerkę. Zaczytuje się, w, dla mnie, kiczowatych powieściach
fantasy (czytaj: paranormal romance z najniższej półki i
wypocinach Autorki tej książki, znanych szerzej jako Gra o
Ferrin i następne części,
przy których nawet Zmierzch
to największe arcydzieło ludzkości) i marzy o jakimś facecie,
roboczo zwanym Amrem, do którego wysyła listy. Innych marzeń nie
ma, więc żeby spełnić to, wybiera się na sabat czarownic, na
którym ma wizję domku i księcia. Oh, oh, oh! Umieramy z
romantyzmu, prawda? Jedziemy w każdym razie dalej. W końcu nasza
bohaterka znajduje domek, zamieszkuje w nim, jednak jej ukochana
mamusia zaczyna mieć wąty, że nie mieszka niedaleko niej i nie
może jej kontrolować (to bowiem jedna z mamuś, które lubią
kontrolować swoje dzieci, nawet leżąc w grobie) i... posuwa się
do Niecnego Podstępu. Wynajmuje playboya i jego przyjaciela, który
swoją drogą jest kolegą Patrycji z kliniki, by ten uwiódł ją i
przywabił do Warszawy. Jednak nie wszystko się udaje – w
Poczekajce, bo tak nazywa się wioska, w której mieszka nasza
bohaterka, mieszka ktoś, kogo ów uwodziciel nie lubi, a łączą
ich jakieś straszne rzeczy z przeszłości i jedna chora psychicznie
dziewczyna. Co z tego będzie? Kto okaże się księciem, a kto –
żabą? I wreszcie, pytanie warte życia: czy Patrycja znajdzie sobie
kogoś?
Już jak pisałam wcześniej,
książka, niestety, nie ma żadnych zalet. Choćbym nie miała spać
całą noc i tylko myśleć, rozpatrując słowo po słowie, i tak
nic bym nie znalazła. Może jeszcze więcej wad. Starałam się,
słowo honoru, ale do moich zalet należy szczerość, a do wad
szczerość. Źle bym się czuła, kiedy zmyśliłabym tu coś,
chociaż w jednej rzeczy słodząc Autorce. Cóż. W każdym razie
(czujecie ten pośpiech do rozpisywania się wadach tej książki?),
jak to śpiewała nasza polska Margaret w swojej najsłynniejszej
piosence (tym razem zapiszę poprawnie, bo to nie jest tego typu
żart) I wanna be sorry, but I'm really not. Wiem, jak czuje
się zjechany przez recenzenta pisarz, ale nie jest mi przykro. Nie
tym razem.
Najważniejszą wadą jest
właśnie – również przeze mnie wspomniana - straszliwa naiwność
i uproszczenie, co uprościć się da, czyli wszystkiego. Nie, żeby
to było płaskie, bo to jeszcze pół biedy, to jest po prostu
zupełnie niezgodne z jakimikolwiek realiami na tej plancie, nawet
jeśli miałby być to świat równoległy, wymyślony przez Autorkę.
To przecież zbitka najgorszych z możliwych stereotypów, uogólnień
i nierealnych nigdzie marzeń (nawet na tych ufoludkowych planetach).
Naiwność dotycząca łatwości zdobycia pracy, leczenia zwierząt,
a właśnie nieleczenia ich, czarownic, wsi wyglądających nie tylko
na wieś za czasów głębokiego PRL-u, ale na uproszczanie wsi z
głębokiego PRL-u. A rozumiem, że to jest XXI wiek, kiedy nawet na
wsi mają komputery, a warszawiacy są bardzo miło przyjmowani przez
miejscowych. Skąd to wiem? Cóż, mam rodzinę na wsi, na Mazurach,
i dodam, że mają kino domowe, za którym moja kuzynka z Łodzi
dopiero się rozgląda, a ciocia przyjaźni się wieloma osobami z
Warszawy i nie tylko, którzy mają tam swoje domki letniskowe i
często zapraszają nas na swoje działki. A wieś, o której mówię,
jest otoczona ze wszystkich stron lasami. Różnice między wsią a
miastem tak bardzo się zatarły, że to, o czym pisze Autorka, jest
doprawdy śmieszne. Nie mówię już o zwierzętach z ZOO, w którym
pracuje Patrycja, bo przecież Autorka, która jest weterynarzem (!)
powinna wiedzieć, że gdyby w prawdziwym ZOO, w prawdziwym świecie,
albo w książce, która w jakiś sposób naśladuje rzeczywistość,
dawno zostałaby wywalona. Jak jej koleżanka Agata, ta od straszenia
wężami ludzi w przychodni weterynaryjnej w oczekiwaniu na rentgen.
Przecież, tak sobie teraz myślę, w ZOO powinni mieć RTG, a jak
nie, to przecież dla nich, szczególnie kiedy mają jakieś
niebezpieczne zwierzęta, powinni wpuszczać ich innym wejściem czy
coś w tym rodzaju. Zresztą w żadnym normalnym ZOO nie trzyma się
siedemdziesięciu iluś korb czy innych wężów w jednym terrarium,
wymachuje wężami, przekarmia żółwie, aż zdychają i wyrabia
takie inne akcje. Pomijając brak mózgu u dyrektora (o tym powiemy
sobie w innym miejscu), w świecie pisarki wyraźnie brakuje
Sanepidu, Greenpeace i ekologów, którzy zapewne pierwsi dobraliby
się do Patrysinego ZOO. Hm. Poważna wyrwa, nie opisać ludzi od
jaszczurek pod autostradami, gdy się chce pisać o zwierzętach. Już
sprawę oszalałej Janki taktownie przemilczę, że pozwolicie.
Przynajmniej w tym akapicie. Nie wspomnę, że jej choroba jest tak
stereotypowa, że śmiać się chce. Czy pani Autorka wie, że nie
wszystkie choroby psychiczne objawiają się w ten sposób? Po
doznanym urazie Janka nie powinna, co najmniej, chodzić, nie mówiąc
o skomplikowanych czynnościach. Nie wspominając o – mimo obłędu
– ogólnej wiedzy o tym, co dzieje się wokół, czego takie osoby,
z reguły, nie mają, najczęściej są bowiem dotknięte amnezją i
mają objawy schizofrenii, a czasami nawet schizofrenię i inne
paskudztwa. Janka na pewno nie byłaby w stanie dowiedzieć się,
jakie działanie ma rozrzedzająca krew trutka na szczury, która
powoduje krwotoki. I jeszcze włożyć w kiełbasę. A może tak
trochę realizmu? Jakaś, nawet popularnonaukowa książka o
neurologii i jej powiązaniach z psychiatrią? Dobry pisarz dba o
wszystkie szczegóły.
Zresztą, czy to nie dziwne,
że Janka podpaliła się akurat wtedy, kiedy jej mąż odbył
stosunek płciowy z Patrysią. Zresztą samo to wyglądało tak
dziwnie i śmiesznie, że nieomal się zakrztusiłam ze śmiechu.
Niejedna pani od harlequinów pozazdrościłaby naszej pisarce tego,
co tu napisała, naprawdę.
Najgorsze, że Autorka
przedstawia fabułę w konwencji komedii, sugerując czytelnikom, że
Patrycja jest zdrowa na umyśle i po prostu pozytywnie zakręcona. I
człowiek ma się śmiać. Aha. Kto by pomyślał. Mnie się po
prostu chciało płakać, bo było to dość, lekko mówiąc,
żenujące. Dziewczyna czyszcząca krowę dziką, nienormalną krowę
pachnącym, truskawkowym szamponem. Hanka. Wyżej wspomniane ZOO Gra
o dziewczynę (Gra o Ferrin! Gra o Tron!, chociaż nie
powinnam wspominać zacnej serii Martina w takim miejscu) zakrawa na
jakiś kryminał, a to, że ów Gabriel mieszkał dokładnie tam,
gdzie mieszkała Patrycja, a Łukasz był właśnie tym playboyem,
który z tą, a nie inną wsią był związany. Nie wspominając o
listach Patrycji... Nieważne, bo zaczynam się rozpisywać, w każdym
razie tą wszystko: naiwność, uproszczenia, stereotypy i inne
rzeczy, które wywołują u mnie tylko uśmiech politowania,
połączone z fatalnym warsztatem pisarskim, sprawia, że książka
jest faktycznie śmieszna, ale w tym bardzo, ale to bardzo negatywnym
znaczeniu. To, co miało być śmieszne – jest żałosne. To, co
miało być dramatyczne – jest sztampowe jak serduszka na papierze
toaletowym (stosunek Gabriela z Patrycją, he, he, he). To, co miało
być mroczne – jest mrokiem rodem z blogów nastolatek, które śnią
się oceniającym w najgorszych koszmarach. To, co miało być
poważne – wygląda na również żałosne. To, co miało być
tajemnicze – jest tak przewidywalne, jak ilość naszych palców u
rąk. A to, co miało być bajkowe – najzwyczajniej w świecie jest
głupie. Książka katastrofa, jak widzicie.
Bohaterowie? Hm? Są?
Naprawdę? No tak. Patrysia, ksiądz Plama, Artur, Łukasz... Nie
chce mi się dalej wymieniać, chociaż nie jest dużo. Za to dwóch
jest gangsterami zajmującymi się rozprowadzaniem dragów na
wiejskich dyskotekach (serio?)... przepraszam, gangsterami mającymi
uwieść Patrysię i porwać ją do miasta, gdzie na rozszarpanie
swojej córki czeka jej matka. Jest mhroczny książę, który
rozwalił głowę swojej narzeczonej, za to, że poszła do łóżka
z jego najlepszym kumplem po pigułkach gwałtu. Policja, mówiąc
nawiasem, nie zainteresowała się tym, dziwne. Mamy księdza, który
leczy żyrafę chorą na serce ziołami i który przywalił Patrysi
sekatorem i Hankę pustą gorzej od nastolatek z reality show z MTV.
Jest Janka, która z niewiadomych powodów podpaliła sama siebie i,
o zgrozo!, mimo swojej choroby psychicznej otruła psa (więcej o tym
piszę wyżej). Jest jeszcze Patrysia, pisarka kiczowatych powieści
fantasy, które w rzeczy samej napisała sama pisarka (i które
nazywają się Gra o Ferrin) i pani weterynarz, która zna się
tak na weterynarii, jak ja na fizyce kwantowej, czyli wcale, a
przecież nikt ją nie wyrzuca, wręcz przeciwnie. Patrysia jest
bardzo napalona na mrocznego księcia i to w takim stopniu, że
postanawia wybrać się na sabat, uprzednio ukradłszy miotłę. A
kiedy odbierają jej Chatkę, podcina sobie żyły i trafia do
psychiatryka. Przecież nie ma szansy na czarnego księcia na czarnym
koniu! Aaa, zaraz potnę się jak gotka, która nie widzi sensu w
życiu, jak emo, różową żyletką, aaa, już nigdy nie zdejmie
białej sukienki ze mnie, aaa, zdejmą mi z dachu bronę, która
przyciąga szczęście i pioruny (?!?). W końcu przechodzi magiczną
próbę i dostaje tego, kogo chciała – swojego kochasia. Mrrr.
Przez karty przewija się kilka miejscowych postaci, niczym
PRL-owskich duchów z jakiegoś kiepskiego filmu o tym, jaka ta
socjalistyczna wieś jest piękna, z nieodłącznymi dyskotekami
wsiowymi, niczym w XX wieku. Wstrząsa mną histeryczny śmiech,
jednak podszyty współczuciem i zdziwieniem, że ktoś coś takiego
może nazywać postaciami.
Autorka na obwolucie książki
i w wywiadzie w EMPiKu wspomina o tym, że w liceum była uważana
przez panią od polskiego za grafomankę. Hm, nie chcę mówić, bo
moim celem nie jest obrażenie pisarki, ale moim myszowatym, skromnym
zdaniem ta pani miała rację. Są ludzie, którzy nie powinni brać
się za pewne zawody, tak jak nie powinnam zostać fizykiem albo
matematykiem. Niektórych rzeczy niektórzy ludzie po prostu nie mogą
robić, bo to przekracza ich możliwości, tak jak moje przerasta –
na przykład – wejście do prosektorium i cięcie trupów, dlatego
nie wybieram się na medycynę, chociaż tego żałuję. Tak samo jak
Autorka tej książki – nie powinna tego robić, choć sobie
wyobrażam, jak bardzo musi to robić. Po prostu, myślę, musi być
bardziej empatyczna, mniej egoistyczna i zrozumieć, że większość
ludzi rozmiłowanych w słowie pisanym, słowie, co coś znaczy i
układa się niemal w melodię, będzie cierpieć, tak, jak ja. Może
już nigdy nie przeczytam żadnej książki tej pisarki, a być może
przeczytam – bo masochistką jestem i z radością mieszam kolejne
tomy z błotkiem, ale przykro mi jest, że takie książki w ogóle
powstają i są przyjmowane do wydawnictw (jeśli chodzi o ten
niezwykły przypadek, zapewne każdy doświadczony Polak wie, jakim
sposobem owa pisarka doszła do takiej popularności i wydawnictw).
Przecież ta książka jest napisana źle, infantylnie, nic się do
niczego nie klei, nie mówiąc już o opisach (Autorka szczyci się
jeszcze, że cechuje ją niechęć do opisów, co, jak zapewne
wiecie, jest dla mnie zbrodnią przeciw ludzkości) i dialogach,
które są beznadziejne, jak, zresztą, wszystko inne. Sam pomysł
nie wystarczy, droga pisarko, trzeba mieć wyczulone zmysły pisarza,
miłość do słów i wyczucie, że tam, pośród kartek, płynie
rytmicznie melodia, stuka serce opowieści, w które trzeba się
wczuć, wsłuchać, zrozumieć. Dzięki temu - nie ważne czy to
fantasy czy powieść historyczna można napisać coś dobrego.
Czytałam więc niechętnie, z przygryzioną wargą niczym bohaterka
paranormali i ponurą determinacją kogoś, kto idzie na ważny test,
nic się nie ucząc i licząc, ile jeszcze stron tej męki zostało
mi do końca. A ponieważ takie rzeczy czyta się szybko, na
szczęście, dużo mi te czterysta ileś stron nie zabrało. Na
szczęście, bo już myślałam, że więcej nie wytrzymam.
Osobny, wymowny i jakże
krótki akapit poświęcam piosenkom śpiewanym przez Patrycję, po
angielsku, ale jakoś dziwnie zapisanych. Cytuję: Ląly, mister,
ląly, aj hew nołbadi on maj ołn. Dopiero po jakimś czasie
zrozumiałam, że to angielski. Postanowiłam pozostawić to bez
komentarza, ale przynajmniej wiecie, skąd się wziął taki dziwny
tytuł tej recenzji.
Nie wspominam także o
paskudnej autopromocji, o tym, że Amre to bohater z Ferrinu, że
Patrysia pisze Ferrin, o fragmentach Ferrinu, który pewnie wtedy
kiełkował pisarce w głowie, o powtarzalności i wielu innych
rzeczach. Nie wspominam. Niech Autorka rozważy je w swoim sumieniu.
I jeszcze ostatnia,
ostateczna okazja do poznęcania się nad tą książką – oto
okładka. Chatka, a na progu chatki, w zielonej, jedwabnej sukni, z
rudymi włosami opadającymi na plecy, siedzi sobie … Autorka. Nie,
nie, ona chyba nie jest Patrycją, ale, uwaga, Bereniką. Autorka
jako czarownica. Naprawdę, ciekawe marzenie. Plusem jest to, że nie
ma tam pary jak na rasowych harlequinach, ale to … czy ja wiem?
Wygląda dla mnie zbyt romansowo, zbyt słodko. Nie mogliby
sfotografować jednej z polskich dróg, ozdobionych niezwykłym
wzorem dziur? Albo drogi wiejskiej, z chatką na końcu. To byłoby
ciekawe, znacznie ciekawsze niż takie jawne reklamowanie pisarki. A
może się czepiam? Może kobiety, które lubią sobie pomarzyć o
nocy z czarnym księciem na czarnym koniu, lubią takie okładki? Ja
tam nie spojrzałabym na taką książkę, a okładka wydaje mi się
kiczowata, ale może dlatego, że całe swoje towarzyskie życie
spędzam z kuzynami i kolegami, z którymi rozmawiam o metalu,
fantasy i historii. W każdym razie z rozkoszą zauważam, że opis
Autorki jest bardzo śmieszny i nawet dzieci by się dziwiły,
dlaczego ta pani pisze o sobie takie rzeczy (zaglądnąwszy na
oficjalnego bloga pisarki, dowiedziałam się, że zrobiła filmik do
Union (Slopes of St. Benedict) jakich pośród fanów Sabaton
dużo, a fotografie są tylko amatorskie).
Nie chciałam pani Autorki
zranić, szczególnie, z tego, co wiem, jest bardzo delikatną osobą,
która nie znosi krytyki, chociaż, w sumie, nie jest mi jej żal.
Jednak z drugiej strony to już druga recenzja (pierwsza była
Katarzyna Berenika Miszczuk i jej debiutancki Wilk), kiedy
nawet ocena 0,5/10 jest zbyt wysoka. Ja tylko wytykam błędy,
pastwię się nad książką, bo bardzo bym chciała, żeby wszystko,
co czytam, jakakolwiek książka, jaką dotknę, była bardzo dobra.
To moje nierealne marzenie. Jestem hejterem, mam gorącą,
słowiańską krew i to wszystko dlatego. Ale nie przepraszam za tę
recenzję, takie jest moje zdanie. Może kiedyś, kiedy pisarka
napisze coś lepszego, kto wie. Na razie wstawiam taką ocenę, jaką
wstawiam i kończę wreszcie swoją radosną twórczość, wybierając
się na poszukiwania czegoś nowego do krytykowania.
Tytuł: „Poczekajka”
Autor: Katarzyna Michalak
Moja ocena: 0/10