Bez wstydu przyznaję, że jeśli chodzi o fizykę, to nie
ogarniam tego jeszcze bardziej od matematyki. Jakieś prawa, zjawiska
fotoelektryczne, definicje i najgorsze – wzory, które nijak nie potrafię
zastosować w praktyce. Jednak wydaje mi się, że mimo wszystko odkryłam nowy
rodzaj przyciągania grawitacyjnego: przyciąganie łóżka i kocu będące wprost
proporcjonalne do niewyspania i pogody. Nie wiem jak wy, ale ja to czuję już z
odległości dwóch, trzech kilometrów. Ba! Z każdej odległości. Kiedy w końcu
moje marzenie się spełni i okryję się po nos w kocyku, do wymęczonego mózgu,
który często płata mi wkurzające figle, przychodzi refleksja o tym, że jednak
sen to najlepsza rzecz jaka mogła mi się przydarzyć w życiu i chciałabym spać w
nieskończoność, co zresztą w moim przypadku nie jest aż tak nieprawdopodobne,
bo w weekendy i wolniejsze dni wstaję o trzynastej i jestem taka wyspana, że aż
zmęczona. Różnica jest taka, że dociera do mnie, że najlepiej byłoby, żeby moje
życzenie się nie spełniło. Bo choć sen jest bardzo dobry dla zdrowia i
samopoczucia człowieka (wiąże się to nie tylko z magazynowaniem energii, ale i
z lepszym funkcjonowaniem układu odpornościowego, co bardzo by mi się przydało)
nie od dziś wiadomo, że jest bardzo podobny do śmierci nie tylko dlatego, że
śpiący przypomina czasem zmarłego. Można także umrzeć we śnie i nikt tego nie
zauważy, ale jest także objawem różnych nieciekawych chorób, na depresji
zaczynając a kończąc na ukąszeniu przez afrykańską muchę tse-tse. Najbardziej
jednak śmierć przypomina śpiączka: niezwykle głęboki sen, tak głęboki, że
czasem wzbudzenie nie jest możliwe. Stan coma,
zawieszenie pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy światami, pomiędzy wszystkim.
Niektóre osoby, które w końcu się obudziły, opisują doznania podobne do śmierci
klinicznej, inne wspominają, że były świadome wszystkiego, co dzieje się wokół.
Jeszcze gorzej, gdy nie jest to śpiączka wywołana przez leki, czyli
farmakologiczna, ale ta wywołana chorobą albo wypadkiem, określana w specjalnej
skali Glasgow. Jeśli w ogóle da się kogoś z niej obudzić i w jakiś sposób
zregenerować zniszczone neurony to zwykle życie dla tego człowieka zaczyna się
od nowa. Od nauki czytania, pisania, poznawania swoich bliskich. Nie, nie. Już
wolałabym cierpieć na bezsenność i lunatykować niż tak zasnąć. Brr.
Nigdy nie zostanę lekarzem, ale temat śpiączki jest bardzo
intrygujący, tak samo jak wszystkie inne dziwne stany świadomości człowieka,
których się boimy, ale które nas bardzo interesują (dlatego, że ich się boimy).
Co się dzieje z takim człowiekiem, kiedy dla nas jest właściwie trupem
podłączonym do respiratora? Czy po śmierci mózgowej istnienie człowieka
przenosi się do jakiegoś innego poziomu? Te pytania zahaczają o ważką tematykę,
która dla wszelkiej maści pisarzy jest pożywką dla wyobraźni i rzeczą, na
której temat można napisać niejedną książkę. Bo tak naprawdę stać może się
wszystko i żaden profesorek nie będzie potem pisał w recenzji, że to nie jest
realne. Pomysłów zatem jest dużo, bardzo różnorodnych, mniej lub bardziej
udanych, w tym najlepsza powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk - Druga szansa, której gęsty, mroczny
klimat i ciekawie zbudowany świat zapadły mi w pamięć mimo warsztatowych braków
Autorki. Jednak do opowieści o śpiączce pasuje nie tylko stylistyka horroru –
można także napisać opowieść bardziej lekką, może skręcając w stronę rozważań
nad sensem życia (jakkolwiek kiczowato to brzmi) i innych poważnych tematów,
podanych w formie przemyślanej. Tak by temat został zrozumiany i przez
przeciętnego nastolatka z gimbazy i
dorosłego, który nie ma czasu i ochoty zaprzątać sobie głowy filozoficznymi
tematami; jednocześnie trzeba wszystko umiejętnie wyważyć, bo do kiczu i
przesadnego sentymentalizmu droga prosta i szeroka. No ale pisarze wciąż
próbują jakoś opowiedzieć o tym młodzieży i dorosłym, opisać w możliwie
najlepszy sposób. Udaje się różnie, ale weźmy pod mikroskop ten konkretny okaz.
Mia ma rodzinę z rockandrollową przeszłością, przystojnego
chłopaka i oryginalną pasję – wiolonczelę. Mimo to jej życie nie jest proste –
jest po prostu w miarę spokojnym życiem dorastającej, normalnej dziewczyny z
różnymi problemami. Wszystko rozsypuje się pewnego tragicznego dnia i od tego
czasu nic nie będzie takie samo. Oddzielona od swojego ciała, które zapadło w
śpiączkę, Mia będzie musiała zdecydować się czy poddać się i odejść w bliżej
nieokreślone zaświaty lub stoczyć batalię o kontynuowanie swojego życia. A
wybór jest bardzo trudny, szczególnie w sytuacji wewnętrznego rozdarcia,
tęsknoty, ale też nadziei. Nadziei? Jedyną nadzieją Mii jest jej ukochany, Adam.
Podczas podejmowania decyzji bohaterka wspomina całe swoje dotychczasowe życie,
dzięki czemu czytelnik poznaje ją bliżej i zaczyna rozumieć kontekst całej
historii. Jaką decyzję, w konfrontacji tego co przeżyła, podejmie Mia? I czy
powrót do życia będzie możliwy?
Temat ciężki, trzeba przyznać. Rozdarcie bohaterki między
życiem a śmiercią wymaga zadania w książce fundamentalnych pytań, które
bezrefleksyjnej większości ludzi z grona odbiorców powieści – nastolatków- nie są na tyle bliskie, by cokolwiek z książki
zrozumieć. Autorka miała więc dwa rozwiązania: albo opuścić te kwestie, albo
też zaprezentować je w prosty sposób. Ponieważ pisanie tego rodzaju powieści z
pominięciem tych spraw byłoby bezsensowne, pisarka musiała znacznie uprościć
swoje rozważania na temat życia, śmierci i miłości. I tego najbardziej
obawiałam się sięgając po powieść – co zrobię, gdy zabrnę w czytaniu za daleko,
a zewsząd napadną na mnie ckliwe opisy, wyznania miłości i inne rzeczy,
powszechnie określanym kiczem i tanim sentymentalizmem. Ja naprawdę nie mam
zdrowia na takie rzeczy, a z rzucania książkami o ścianę wyrosłam już dawno.
Uspokoiła mnie tylko niewielka objętość książki, w razie czego męka nie będzie
się przedłużać w nieskończoność, a po całej traumie pozostanie tylko kolejna
negatywna recenzja i lekki uszczerbek na zdrowiu, który szybko zagoi się
lepszymi książkami. Albo, kto wie, wyniosę z tej książki coś dobrego? Lubię
bardzo, kiedy coś pozytywnie zaskakuje, szczególnie jeśli chodzi o literaturę
dla młodzieży, o której ogólnie nie mam dobrego zdania.
Jak zwykle w takich przypadkach mam dylemat, od czego
zacząć. Okładka? Hm, do złudzenia przypomina plakat filmowy tegoż dzieła
literackiego, chociaż sam w sobie jest dość oryginalny. To coś w rodzaju
układanki, składającej się na portret głównej bohaterki, której niektóre
fragmenty czy też nie pasują czy też nie zostały odwrócone na drugą stronę.
Przedstawiają jednak fragmenty życia Mii, będące scenami z filmu (przy jednej z
nich dodano tylko pompatyczny napis Żyj
dla miłości; oh jej, ale to romantyczne): u góry dwie sceny ze szpitala,
sympatyczny obrazek z Adamem, a poniżej wiolonczela z grającą na niej ręką Mii;
jeszcze niżej scena z wypadku (no dobra, miało być bez spojlerów, ale to nie
moja wina tylko okładki… po co zdradzają najciekawsze rzeczy na samym
początku?), a na końcu jeszcze rodzice Mii, którzy uśmiechają się i wyglądają
bardzo sympatycznie. Pomijając kwestię spojlerów całość wygląda całkiem pomysłowo,
intrygująco i elegancko. Nie ma niczego za dużo, nie zapaciano niepotrzebnymi
kolorami bo wszystko oprawiono w białą ramkę, a napisy ograniczono do tytułu,
imienia i nazwiska Autorki i krótkiej informacji o tym, że film w kinach.
Całość, choć nie przyciąga wzroku w księgarniach i bibliotekach, prezentuje się
wyjątkowo skromnie ale intrygująco – na mnie podziałał brak krzykliwych i
nadmiernie pozytywnych recenzji i lapidarny opis, po którym pomyślałam, że to
coś dla mnie. Nie można też odmówić aktorce na okładce głębi zamyślonego,
dramatycznego spojrzenia, którym przyciąga wzrok oglądającego na tyle, że chce
się sprawdzić, coś się za nim kryje.
A kryje się za nim przede wszystkim fabuła, która jest nią
tylko teoretycznie. Bo większość zawartości tej pozycji wypełniona czymś, co w
teorii literatury nazywa się retrospekcją. Właściwa akcja to tylko krótkie
scenki podczas dwudziestu czterech godzin po wypadku z perspektywy Mii, która
wyszła ze swojego pogrążonego w śpiączce ciała i krąży po szpitalu medytując
nad tym, czy powinna żyć dalej i przypomina sobie całe swoje życie w
przydługich fragmentach części drugiej, przypominającej wycinki z jakiejś innej
książki czy opowieści. To głównie historia o związku Mii z Adamem, wokalistą i
gitarzystą lokalnego zespołu rockowego z obszernymi dygresjami na temat
rodziców dziewczyny, przyjaciółki i wszystkiego, co Autorce wydało się ważne
(czytaj: pozwalające na nadmuchanie kilkunastostronicowego opowiadania do
rozmiarów krótkiej powieści). Co więcej, w historii miłości dwóch głównych
bohaterów nie ma nic nadzwyczajnego, może poza tytułami starych hitów
amerykańskiego rocka i punku, które pisarka cytuje w nadziei, że dzięki temu
książka będzie lepsza od tych wszystkich powiastek, w których nastolatki
słuchają Jennifer Lopez i starej Miley Cyrus na swoich różowych iPodach. Ot,
dziewczyna i chłopak chodzą do tej samej szkoły, on zaprasza ją na koncert
ulubionego muzyka klasycznego, pojawia się seks i cała reszta, w końcu dochodzą
zgrzyty i tak od nowa. Nuda. A odskocznią od tego jest równie nijaka historyjka
pałętania się po szpitalnych korytarzach, jakby na siłę doczepiona do
rozwlekłego romansidła. Mam żyć czy nie mam? Z całego serca życzyłam Mii
śmierci w bólach i w ogóle, bo ile można słuchać jej marudzenia i smutania się. Smutania, bo jak inaczej można się smucić bez emocji, bez
angażowania czytelnika, bez czegokolwiek prawdziwego. I jeszcze te
pseudo-filozoficzne mądrości o życiu i śmierci brzmiące jak dewizy wyjęte z
mózgu Paula Coelho podczas tropikalnych wakacji za pieniądze czytelników jego
książek. Albo popowych balladek z podkręconym na audio-tune nieciekawym i
ckliwym głosikiem Seleny Gomez czy innego Pitbulla. I potem jeszcze dziwiłam
się, jak można tak krótką i z założenia lekką książeczkę czytać tak długo! Przy
tym wszystkim całość jest boleśnie nieprawdopodobna. Już przemilczmy
prawdopodobieństwo nastolatki grającej na wiolonczeli i słuchającej Beethovena,
bo jestem żywym dowodem na to, że dziwni ludzie nie są wymarłym gatunkiem, ale
ta punkowa gwiazdka, która przyszła do szpitala specjalnie dla pogrążonej w
śpiączce dziewczyny gościa, którego kapela będzie grała support na jej
koncercie… No nie wiem, czy to jest możliwe nawet w światku punkowców. Zresztą
tego typu akcje zawsze wydają mi się wyjęte z bajek, bo wątpię, czy w
normalnym, prawdziwym świecie takie akcje by przeszły i to z wielu różnych
powodów. Ba, gdyby tylko to, ale sam pomysł prowadzenia narracji z punktu
widzenia Mii, która – nie oszukujmy się – wyszła ze swojego ciała i nie jest
widoczna dla innych ludzi. Ten mało odkrywczy motyw jakoś nie łączy się
bardziej przyziemną resztą. Przecież pamiętacie te wszystkie moje narzekania,
że po prostu nie da się połączyć tych dwóch rzeczy w równych proporcjach,
przynajmniej jeśli nie jesteś jakimś noblistą czy innym mistrzem. Zresztą gdyby
Autorka pokusiła się o jakieś kreatywne rozwinięcie tego wątku: jakieś
tajemnice związane z życiem po życiu, jakiś przystojniak w roli anioła (jak to
było w mało popularnym już paranormal romance) czy coś w tym stylu. Dysproporcje
między wątkiem bardziej realistycznym a paranormalnym nie były takie duże, a
pisarka nie dziwiłaby się również, dlaczego książka wyszła taka cienka. No ale
wtedy nie byłoby tej całej filozoficzno-mądrościowej otoczki, życiowej mądrości
i wzruszającej historii szczeniackiej miłości tak wielkiej, że budzi ze
śpiączki i sprawia, że chce się żyć, mimo że bez prawie nikogo bliskiego.
Pisarka przecież nie pozwoli swoim rozbrykanym pomysłom zmniejszyć głębokiego
przesłania swojego dzieła, prawda?
Pod ciężarem tego niezwykle ważnego przesłania dla
czytelników uginają się także postacie. Szczególnie Mia, która – z racji, że
jest narratorką i główną bohaterką książki – powinna być postacią najbardziej
rozbudowaną i najciekawszą. Cóż, zapamiętałam tylko fakt, że bardzo lubi kawę
(tak jak ja), bo więcej cech to ona chyba nie ma. Albo są tak źle pokazane czy
wykrzywione, że trudno cokolwiek na ich temat powiedzieć (poczucie, że jest się
– oh! – innym od swojej rodziny nie jest cechą, przynajmniej dla mnie).
Dziewczyna jest mdła, nijaka, nudna i przy tym bardzo irytująca, nawet jak na
bohaterkę powieści dla młodzieży. Przede wszystkim pisarka chciała w nią
wcisnąć za dużo cech naraz i to starając się aż za bardzo; tak, żeby była – w
jej mniemaniu – zwykłą nastolatką, ale i delikatną, introwertyczną
wiolonczelistką, prawdziwym muzykiem. Co za dużo to niezdrowo, szczególnie że
orłem w tworzeniu ciekawych, dobrych postaci Autorka nie jest. Brak tu również
tej iskry, która ożywiłaby postać, sprawiła, że chciałoby się jeszcze dłużej
pobyć z Mią, a nawet może współczuć jej dramatowi, ale za to dużo bylejakości,
bo kiedy pisarka stworzyła bohaterce dużo cech, zapomniała je złożyć w całość w
taki sposób, żeby nie było zapychania dziur irytującymi zachowaniami
dziewczyny, przygryzaniem wargi (tak charakterystycznym dla bohaterek powieści
dla nastolatek, że aż boli) i wydumanymi problemami, szczególnie dotyczącymi
prestiżowej szkoły muzycznej a przyszłością swojego związku (mogła z nim nie
iść do łóżka) przez co wiele razy modliłam się o jej śmierć. Śmierć długą i
bolesną razem z jej chłopakiem, bo on też pozostawia wiele do życzenia. Nie,
oczywiście, nie mam nic przeciwko gitarzystom w ogóle, bo bez nich nie byłoby
mnóstwa genialnych piosenek, ale większość autorek powiastek dla młodych dam
nie powinno się brać za stwarzanie wiarygodnych postaci męskich. Faceci w ich
wykonaniu – tak jak mniej więcej tutaj – to tylko bosko wyrzeźbione ciało,
lekki zarost i mnóstwo testosteronu. Głównym zadaniem takich osobników jest
całowanie dziewczyny (żeby tylko!) i powtarzanie jej, jaka jest piękna. Może i
Adam nie ma klaty i kaloryfera, ale ma wszystko inne i nic poza tym, a
przynajmniej ciężko powiedzieć, bo tak jak jego ukochana jest postacią rozmytą
i pozbawioną jakichkolwiek konkretnych cech. No może poza dziwną delikatnością,
która kilka razy Autorce wyszła całkiem nieźle jak na nią. Ta wrażliwość z
muzyką rockową jakoś nie koresponduje, że tak ładnie powiem, ale szczególnie na
początku były szanse, że z chłopaka coś będzie, tylko co może być z
czegokolwiek w takiej krótkiej powieści, w której pisarce trudno zdecydować
się, czy pisać fantasy czy powieść obyczajową. A może romans?
Pomiędzy tym wszystkim fruwają sobie postaci drugoplanowe
– rodzice dziewczyny, jej przyjaciółka, brat i znajomi rodziny oraz dziadkowie.
Są to postacie psychologicznie zaledwie naszkicowane, a fabularnie tylko kilka
razy wspomniane i zupełnie nieprzekonywujące. Przede wszystkim dlatego, że
Autorka nawet nie próbuje nadawać ich jakichkolwiek cech, myśląc pewnie, że
problem sam rozwiąże się w dialogach i partiach narracyjnych. Problem w tym, że
nawet to jest niewykonalne przy takich gabarytach, jeszcze kiedy – nie
oszukujmy się – dostajemy tylko ubogie zarysy fabuły. Nie ma zatem miejsca i
warunków na zwykłe postacie, które można byłoby nazwać postaciami, nie mówiąc
już o ludziach, których pisarka rozpaczliwie próbuje kreować na oryginalnych,
jak przyjaciółkę Mii. Z bohaterki, która chyba miała nadawać zbytnio
ugrzecznionej i bezbarwnej powieści odrobinę szaleństwa, wyszło coś, co
przypomina stwora złożonego z fragmentów różnych pomysłów, które w ogóle do
siebie nie pasują. A właściwie, jak wszystko w tej książce, szkic stwora. W
głębokim tle tego wszystkiego unoszą się jeszcze postacie rodziny Mii i
znajomych, których znamy tylko z imion, a w najlepszym razie wygłaszają
krótkie, bezbarwne partie w jednej czy dwóch scenach. Lepiej więc, gdyby w
ogóle ich tam nie było, bo tak naprawdę ani Mii, ani pisarce nie są potrzebni
do szczęścia, świadczą tylko o tym, że Autorka chciała swoją opowieść jak najbardziej
nadmuchać. Jakie to zresztą dziwne! Z jednej strony pisarka robi wszystko, żeby
nudne, niepotrzebne i rozbudowane retrospekcje ciągnęły się jak najdłużej, bo
materiału starcza na niezbyt długie opowiadanie, a z drugiej narzekam, że
brakuje miejsca na dobre charakterystyki bohaterów. Coś z tą powieścią jest nie
tak i to od momentu, kiedy pomysł na jej napisanie zrodził się w umyśle
pisarki.
A może po prostu miejsce jest, tylko nie – paradoksalnie –
dla bohaterów; Autorce chodziło o pisanie książki samo w sobie, nie ważne, że z
słabo naszkicowanymi postaciami i niewystarczającą fabułą? Wyrzucanie z siebie
słów może być w pewien sposób terapeutyczne (czego przykładem jest moja
pisanina). Ale mówię tu o pisaniu do szuflady czy wrzucaniem swoich tekstów na
internetowy śmietnik, jak robię to ja. Nie każdy chce czytać twoje wypociny,
jeśli piszesz w dodatku bez większego sensu i z zamiarami bynajmniej bardzo
przyziemnymi (bo w jakim innym celu pisarka rozbudowała owe, banalne przecież,
opowiadanie do rozmiarów powieści wraz z jej kontynuacją?). Zresztą nawet bez
tych zamiarów talenty pisarki wypadają mało imponująco. Nie ma bogatego
słownictwa, w jakikolwiek sposób odkrywczego, bądź chociaż plastycznego stylu,
który sprawiałby, że czytałoby się z zainteresowaniem albo szczątkowym chociaż
zaangażowaniem. Zdania są proste, toporne, ledwie poprawnie zbudowane, czasami
pełne przekombinowanych metafor, szczególnie jeśli chodzi o opisy uczuć
bohaterów, których zresztą jest jak na lekarstwo; zresztą nawet bez tych rozpaczliwych
prób dosięgnięcia najlepszym, a przynajmniej przeciętnym pisarzom z jakimś tam warsztatem, wszystko
jest sztuczne i pachnie tanim efekciarstwem na kilometr. Stylu pisarki nie
ratuje nawet epatowanie nazwami starych kapel rockowych i punkowych, tudzież
tytułami ich piosenek, bo razem z infantylnym językiem i nijakością całej
reszty wychodzi jeszcze bardziej sztucznie. Nie wiem zresztą, co pisarka
chciała przez to osiągnąć, bo to zupełnie nie było potrzebne, przynajmniej tak
myślę. Jeśli Autorka chciała pochwalić się swoim gustem muzycznym to mogła
przecież zrobić to chociażby na jakiejś stronie internetowej poświęconej swoim
książkom (choć przykładu ze Stephenie Meyer, która jest znana z udostępniania
prawie całej dyskografii Muse), a jeśli przypodobać nastolatkom, to pomysł
również nietrafiony, bo stereotypowy metal, emo czy rockman po powieść tę nie
sięgnie, w przeciwieństwie do kolejnej dziewczyny Justina Biebera, której te
nazwy nic nie mówią. Dialogi również pozostawiają wiele do życzenia – swoim
zwyczajem tylko dodam, że są boleśnie mechaniczne, pozbawione wszelkich uczuć i
bardzo proste (by nie rzec prostackie), a w dodatku często naładowane ową filozofią, co sprawia tylko, że tani
sentymentalizm wzrasta do poziomu krytycznego. Nie wspominam oczywiście o
dialogach pomiędzy Mią a jej ukochanym Adamem, bo żeby o tym napisać
potrzebowałabym znacznie więcej zdrowia… chociaż te fragmenty, w których
zaczyna między nimi się coś psuć, bardzo mi się podobały. Znacznie poprawiły mi
humor, bo przynajmniej się uśmiałam. I choć wiem, że nie takie emocje to
powinno u mnie wzbudzić, to przynajmniej tekst chociaż na chwilę przestał być
dla mnie kompletnie obojętny i nudny. A to już jakieś osiągnięcie, prawda?
Jedyną zaletą tego wszystkiego było to, że bardzo szybko się czytało, a w
połączeniu z objętością, książki starczało tylko na kilka godzin. Ba, nawet nie
na jedno popołudnie. Mimo że mam dziwne uczucie, że tak mało czasu poświęconego
książce sprawia, że ciężko w ogóle coś o książce napisać (mimo mojego naturalnego
słowotoku, który podwaja się jeszcze przy wszystkich tych książkowych
koszmarkach) i jakoś ją ocenić. Gdybym miała ambicję być kimś więcej niż jedną
z przeciętnych, nijakich blogerek z blogosfery przecież niszowej, która kariery
nigdy nie zrobi, przeczytałabym powieść jeszcze raz, dla gruntowniejszego
zapoznania się ze wszystkimi błędami popełnionymi przez Autorkę. Ale żal mi
tych kilku następnych godzin spędzonych z Mią i jej problemami – mogę wtedy
zrobić coś bardziej wartościowego, na przykład uciąć sobie drzemkę, bo tego
nigdy za dużo.
Co za dużo, to
niezdrowo– mówi
mądre polskie przysłowie. Czyżby nawet taka dawka przygód Mii i jej kochasia
była dla mnie niezdrowa? Bardzo możliwe, chociaż ta książka zadała mi najmniej
tortur, jeśli miałabym porównywać do innych, podobnych powiastek. Ale nie
współczujcie mi, bo najbardziej przykre jest to, że dalej nie wiem, co z tą
śpiączką i stanem zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. No tak, oczywiście, filozofia była i to jaka, ale każda
czytelnika takich książek – w tym ja, bo już trochę tego w życiu było –
doskonale wie, że miłość zwycięża śmierć, warto żyć dla miłości i takie tam
(szczególnie że tą miłością jest gitarzysta). Ale poza tym nic godnego uwagi, a
nawet tej recenzji i czasu na nią poświęconego. Bo powieść nawet nie sprawiła,
że zaczęłam się bać się śpiączki, wypadku samochodowego, czy snu – wręcz
przeciwnie: z radością i ulgą odłożyłam książkę na bok, włączyłam kochaną Lisę
Gerrard, która zawsze pomaga mi zasnąć i okryłam się kocykiem. O książce
przypomniałam sobie – z pewnym wysiłkiem – dopiero teraz, kiedy muszę
(właściwie nie muszę… ale chcę) pisać recenzję, ale po skończeniu tego tekstu
nie pozostanie mi nic innego jak zupełnie wyrzucić sobie opowiastkę z głowy,
zapełniając wolne miejsce w mózgu bitami znacznie bardziej potrzebnych
informacji. I dobrze. Bo książka jak najbardziej zasługuje.
Tytuł: „Zostań, jeśli kochasz”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 0,5/10