W społeczeństwie – przynajmniej w większości - pozostał
pewien bardzo szkodliwy mit, sięgający jeszcze średniowiecznych stosów z
czarownicami a także teorii Hitlera o czystości rasowej. Zresztą wiele w nim
także zwykłego, ludzkiego strachu przed czymś niewytłumaczalnym i wyglądającym
dość strasznie, na tyle, że wywołuje obawę przed zarażeniem (mimo że jest to
niemożliwe). Chodzi mi o choroby psychiczne – niewątpliwie gorsze od
najbardziej sprytnego nowotwora, a może i nawet eboli. Choroby, o których
opowiada się przyciszonym głosem, jakby zaraz któraś z nich miała zaatakować
nas, niczym zaraza cholery lub czegoś podobnie ohydnego. I te szpitale
psychiatryczne! Nam, książkomaniakom, przypominają się sceny z rozmaitych
horrorów, w których duchy zmarłych pensjonariuszy przychodzą się mścić za
krzywdy doznane za życia, bo przecież osoby psychicznie chore też mają jakieś
uczucia. Na szczęście nie każdy z nas zna osoby ze schizofrenią, jakąś
koszmarną psychozą czy choćby dwubiegunową afektywną (mówiąc nawiasem, na coś
były chore takie sławy jak Mark Twain, Kurt Cobain czy Ludwig van Beethoven);
wielu z nas zna tylko te schorzenia z opowiadań innych ludzi i internetów,
chociaż lepiej dla naszego zdrowia będzie, kiedy nie będziemy za wiele na ten
temat wiedzieć. Jednak są i schorzenia powszechne, nazywane już chorobami
cywilizacyjnymi, dotykające co roku wiele tysięcy ludzi, szczególnie na globie
zachodnim. Nerwica, anoreksja, bulimia… a przede wszystkim zabójcza depresja. Nazywana
przez wielu inną odmianą raka, bardzo niebezpieczna i powodująca wiele cierpień
nie tylko u chorego, ale i całej jego rodziny.
Może pojawić się u każdego – osoby starszej, dorosłego,
nastolatka; ostatnio mówi się także o depresji u małych dzieci i niemowlaków
(!). Charakteryzuje się przede wszystkim obniżeniem nastroju, zaniedbywaniem
się i wszystkiego, co wcześniej było interesujące lub ważne, nadmierną sennością
lub jej całkowitym brakiem i w ekstremalnych przypadkach myślami samobójczymi,
próbami zabicia się, które nierzadko kończą się śmiercią. To najlepiej
obrazuje, czym jest depresja; wielu z wam zapewne ciężko sobie wyobrazić, jak
wielki musi być ból człowieka, u którego znika instynkt samozachowawczy i który
pragnie przerwać życie, które tak wielu chciałoby zatrzymać i o które niektórzy
walczą do końca. Wydaje się jednak, że nie jest to trudna do wyleczenia choroba
– w ekstremalnych wypadkach wystarczą odpowiednie tabletki (przeciwdepresyjne,
psychotopropy; również te oparte na słynnym już licie) czy terapia. Łatwo
jednak mówić, bo to jedna z tych chorób, które ciężko zdiagnozować, a nawet
zauważyć – osoby chore na depresję często są radosne, pełne energii i zapału,
śmielsze nawet od tych zdrowych, bardzo impulsywne; przynajmniej na pokaz, dla znajomych. Zresztą wyżej
wspomniane tabletki nie zawsze działają, a i nie wszyscy chorzy chcą je brać –
łatwo bowiem ulec złudzeniu, że jest się wystarczająco zdrowym, by nie
kontynuować terapii; że wszystko będzie dobrze, nawet bez pomocy chemii.
Niestety, skutki takich działań mogą być opłakane. Jeśli w dodatku szuka się
pomocy i oparcia w Internecie, ale zamiast na bloga Kylie czy strony z poradami
wchodzi się na fora dla chorych tworzone przez innych chorych. W których, tak
jak na analogicznych stronach dla anorektyczek, depresja nie jest traktowana
jako choroba, ale stan umysłu, który nie wymaga leczenia. I tu zaczyna się
największy dramat.
Przyjaciółka Cody Reynolds, Meg, wyjechała na prestiżowe
studnia i popełniła samobójstwo. Tak naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego. Meg
była energiczną dziewczyną, wesołą, pełną uroku osobistego i wygadaną, w
przeciwieństwie do zamkniętej w sobie Cody. Dziewczyna postanawia więc
sprawdzić, co kryje się za okrutną, ale wyglądającą na bardzo przemyślaną
śmiercią przyjaciółki. To, co okryje, zmieni jej całe życie, opinię na temat
Meg, a także sprawi, że Cody pozna ciemniejszą stronę samej siebie, stronę, o
której posiadanie nigdy się nie podejrzewała. No i – bez tego żadna nowoczesna
książka dla młodzieży nie byłaby kompletna – Cody pozna miłość swojego życia, a
przynajmniej faceta, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Jaka tajemnica
kryje się za śmiercią Meg? Czy bohaterka udźwignie ciężar prawdy? I czy
przebaczy przyjaciółce, pogodzi się z tym, co się stało?
Temat chwytliwy, trzeba to przyznać. To również powód, dla
którego w ogóle sięgnęłam po książkę, mimo że należy do powieści młodzieżowych,
których zazwyczaj nie trawię. Będzie o samobójstwie, pomyślałam (kierowana
dziwnym dla mojej wrażliwej natury upodobaniem do makabresek i medycznych
wątków rodem z Dr.House’a, który
zresztą jest jednym z moich ulubionych seriali), może nie będzie tyle
przygryzania wargi, romantycznych dialogów
między zakochanymi i innych mdłych, sentymentalnych elementów. Zresztą w tym
okresie potrzeba mi było coś niezbyt ambitnego, lekkiego, dość krótkiego i w
ogóle, choćby od autorki Zostań, jeśli
kochasz, pozycji, którą wpisałam na swoją prywatną czarną listę. Poza tym
nie wypada odmawiać pani bibliotekarce, jeśli ma się uprzywilejowaną pozycję w
bibliotece. Ostatecznie powieści młodzieżowe są tym rodzajem (zazwyczaj) złych
książek, które wyrządzają mojej psychice najmniejsze szkody. Jeśli mi się nie
spodoba – pomyślałam, otwierając książkę na pierwszej stronie i wygodnie
rozsiadając się z kubkiem kakao na tapczanie – przynajmniej będę miała materiał
na negatywną recenzję na bloga. Zawsze jakaś korzyść, prawda?
Niewątpliwym plusem pozycji jest sam pomysł, który – co
ciekawe – zainspirowała rzeczywistość. Autorka w posłowiu, zatytułowanym tradycyjnie
jako Podziękowania i zawierającym
listę ludzi, którzy są współwinni powstania powieści, wspomina o dziewczynie,
która stała się inspiracją do powstania postaci Meg, użyczając jej swojej
historii. Pisarka jednak rozszerza pomysł o wątek internetowy, bardzo ciekawy
i, jak na płaskie powieści dla nastolatek, dość błyskotliwy. Bo chociaż o
nastoletnich samobójstwach dla napisano
wiele (pozostaje zastanowić się, ile w tych książkach grania na ludzkiej
fascynacji makabrą, czyimś nieszczęściem, chęci wzbudzenia sensacji czy
zarobienia, a ile prawdziwej chęci pokazania prawdy, a przynajmniej
sportretowania tego – i owszem – ciekawego zjawiska jak samobójstwa
nastolatków, którego przyczyny wciąż nie są do końca poznane, a przynajmniej
mało spopularyzowane) to jeszcze o takim ujęciu nie słyszałam. Oczywiście
należą się za to brawa, choćby dlatego, że dzisiaj, w dobie gloryfikacji
Internetu – szczególnie wśród młodzieży – trzeba mówić o zagrożeniach, jakie za
sobą niesie (i przy okazji dementować mity o depresji) ale mówić bez
moralizowania, którego młode pokolenie nie lubi. Najlepiej właśnie w stosunkowo
lekkiej konwencji powieści. Na czym zyskuje również sama powieść, bo dzięki
temu fabuła tej książki mocno pozytywnie wyróżnia się na tle innych opowiastek
dla nastolatek, pełnych nierealnie naiwnych scenariuszy i złamanych serc, które
urastają do rangi jakiejś apokalipsy. Dzięki temu książkę czytało się –
przynajmniej powierzchownie – bez tego bólu i nawet z przyjemnością; o dziwo,
książkę także streściłam mamie, podczas gdy inne, o tematyce bardziej
romantycznej, chowałam po zakamarkach pokoju, żeby uniknąć zarzutów, że psuję
sobie gust i napycham łepetynę miłostkami, które niczego nowego mnie nie
nauczą. Tak, sama również byłam w pewnym momencie bardzo zaintrygowana fabułą i
naprawdę niepokoiłam się, co będzie dalej. Aż sama byłam zdziwiona, szczególnie
że dalej już tak kolorowo nie jest.
Mogłabym przecież przyczepić się do fabuły, na którą
pomysł przed chwilą tak wychwalałam. Świetny pomysł został częściowo zniszczony
przez nieumiejętne – a może i specjalne – złe rozłożenie akcentów i wplecienie
nieudolnego, przewidywalnego od pierwszej rozmowy bohaterów wątku miłosnego,
który właściwie nie pełni żadnej funkcji w książce, plącząc się tylko i ciągnąc
się gorzej od makaronu spaghetti czy starego sera do pizzy. W dodatku jest
bardzo powtarzalny, bo w poprzedniej, czytanej przeze mnie książce pisarki
główna bohaterka również zakochała się w zniewalająco przystojnym gitarzyście
lokalnego rockowego bandu. Czy mam przez to rozumieć, że to pisarka ma słabość
do przystojnych rockmanów bez koszulek, czy też myśli, że to ideał każdej
dziewczyny? Mniejsza z tym, ale wątek miłosny skuteczne zniechęcał mnie do
książki i spowalniał akcję, kiedy coś zaczynało się dziać, a w dodatku
fabularnie odstawał od wszystkiego, o czym była książka, przez co wszystko
wspaniale rozłaziło się na boki i rozklejało, co irytowało mnie na tyle, że nie
chciało się wracać do powieści. Największą jednak wadą był fakt rozładowywania
emocji – kiedy nieznacznie wrastało napięcie, a Cody pisała z tajemniczym
mordercą na forach dla samobójców, jednocześnie zaglądając do wnętrza siebie i
mierząc się ze swoim mrokiem, niczym w niezłych amerykańskich kryminałach,
przychodził taki Ben i Autorka zaczynała wmawiać czytelnikowi, że między tym dwojgiem
jest chemia, której i tak nie czułam. Zupełnie jak we wspomnianych wyżej
kryminałach amerykańskich, kiedy w oczekiwaniu na mordercę policjant robi
słodkie oczy do potencjalnej ofiary i rozmyśla nad strategią flirtu. Bardzo to
fajne, prawda? No, może tylko dla fanów gatunku, ale przecież to nie polega na
kupowaniu miłośników romansów dorobionymi na siłę wątkami. To samo można
powiedzieć o zakończeniu, typowo happy-endingowym
i sprawiającym, że książka staje się mokrym fajerwerkiem – niby wszystko miało
być fajnie, ale tak właściwie nic z tego nie wynika. Zresztą całość niszczą
także postacie z typowych książek dla młodzieży jak nieodpowiedzialna matka
Cody czy znajomi Meg z akademika, co zapewne ma służyć rozrzedzeniu dusznej,
pełnej napięcia atmosfery wątku głównego (w przypadku gdyby ktoś nie wytrzymał
nerwowo). Ale pewnie i rozciągnięciu opowieści do standardów książkowych, co
miało przecież miejsce w przypadku poprzedniej opowieści Autorki. Tylko po co?
Żeby się lepiej sprzedawało? Ja tam wolałabym krócej, ale lepiej. I trochę
bardziej ambitniej w warstwie fabularnej, bo poza wątkiem tajemniczej śmierci
Meg (która zresztą taka wydaje się przez jakieś czterdzieści początkowych stron
książki) wszystko jest zupełnie takie samo jak innych romansidłach dla
nastolatek; co więcej, większość zdarzeń można z łatwością przewidzieć. Jedna
jaskółka wiosny nie czyni, jeden ciekawy pomysł – jeszcze z kulejącym
wykonaniem – nie sprawia, że książka jest dobra. Niestety.
Czy nie przypominacie sobie coś, patrząc na okładkę? Jeśli
tak, to brawo. Jesteście bardzo spostrzegawczy. Dla mnie, już od pierwszego spojrzenia
ta okładka była podejrzana, a ponieważ słynę z opóźnionego zapłonu, dopiero
później zauważyłam to, co jest przecież oczywiste: okładka została
wystylizowana na bliźniaczkę tej do Zostań,
jeśli kochasz. Przypadek? Nie sądzę. Naprawdę. Chociaż tamta była okładką
filmową, Wydawca wpadł na genialny pomysł stylizacji okładek innych pozycji
Autorki, zupełnie niezwiązanych z tamtą. Żeby czytelnik, spragniony posiadania
wszystkich książki pisarki, miał wszystkie pozycje w podobnych okładkach, co –
przyznaję – ładnie wygląda na półkach? He. A może chodziło o to, że myśląc, że
nowa pozycja przypomina tamtą, czytelnik skusi na kupno tej? E, lepiej w to nie
wnikać, bo na zarabianiu pieniędzy nie znam się tak dobrze jak marnowaniu ich w
księgarni, trzeba jednak powiedzieć, że ta zdecydowanie nie jest taka ładna i
pomysłowa jak tamta (jak to bywa zwykle z podróbkami naśladowania czegoś
innego). Znów mamy białe tło i układankę na nim, z czego większość zajmuje –
jak się domyślam – twarz Meg, a reszta ukazuje różne sceny i fragmenty książki.
Mamy więc tam fragment jakiegoś maila (to list wysłany przed samobójstwem
dziewczyny, jak możemy się domyślić po przybliżeniu), samotna, smutna dziewczyna
w kącie, która ma zapewne obrazować depresję Meg, a w rzeczywistości kojarzy mi
się z tymi wszystkimi głupimi informatorami na poczekalni u psychologa, pełnymi
bzdur na temat tej choroby (nie wierzcie temu, depresja tak nie wygląda). Jest
też także zdjęcie dwóch nastolatek, coś na kształt selfie z nieśmiertelnym
dzióbkiem, kojarzące się z kolei z wszystkimi reklamami Butiku, modelkami z
Instagrama czy innymi miejscami, w których ludzie myślą, że tak właśnie wygląda
nastoletnia przyjaźń. Oprócz tego jest jeszcze tam taka ładna róża, ale nie
wiem, co ona tam robi i jakaś kałuża czy coś, w czym pływają zeschłe liście.
Może to jakieś symbole nieskończoności, życia, śmierci i tak dalej, których nie
potrafię rozszyfrować? Bardzo możliwe. Oprócz tego wszystkiego jest jeszcze
kawałek jakiegoś przystojnego chłopaka w lusterku, a konkretnie jego
magnetyczne spojrzenie, na widok którego majki każdej dziewczyny powinny spaść
same. Przesadzam? I to bardzo, bo to nie pierwsze i zapewne nie ostatnie takie
spojrzenie na okładce książki młodzieżowej, nie ma w nic ciekawego. W każdym
razie pod układanką i napisem informującym, że Autorka napisała jeszcze dwie
inne książki, które warto byłoby przeczytać, widnieje tytuł. Faceci się może na
tym nie znają, ale ja nie mam wątpliwości – faktura napisu przypomina szminkę.
Różową. Wow, tylko dlaczego kojarzy mi się z tym teledyskiem disco polo, w
którym dziewczyny piszą szminką na lustrze swoje imiona (daj spokój Kylie, po
co się przyznajesz, że oglądasz teledyski disco polo?) albo w innych podobnych
rzeczach, kiedy kobieta chce znaczyć swoją obecność. W kontekście samobójstwa
pomysł dość makabryczny, ale frapujący, nie powiem. Poza tym u góry – tym razem
dużymi literami – wydrukowano nazwisko pisarki. Mimo tego okładka jednak jest
dość niepozorna wśród tych wszystkich dzikich kolorów w dziale z powieściami
młodzieżowymi; oryginalnością specjalnie się też nie wyróżnia, a patrząc na nią
nie odczuwamy żadnych silnych emocji, ani dobrych ani złych. Może tylko ci,
którym podobały się poprzednie książki pisarki, ubrane w podobne okładki,
sięgną z chęcią po pozycję i wyłowią ją wzrokiem w nawale innych. Ale na mnie
to by nie podziałałoby.
Nie podziałałoby nie tylko ze
względów, o których pisałam wyżej, ale także przez bohaterów książki. Postacie,
które ciężko byłoby zaakceptować nawet wtedy, kiedy formalnie byłyby dobrze
skonstruowane, a przecież tak nie jest. Może to też z mojej strony zmęczenie materiału i znudzenie niemal
takimi samymi bohaterkami we wszystkich tych książkach, ale naprawdę. Cody,
będąca przecież narratorką, prezentuje jeden z tych klasycznych już archetypów
dziewcząt z takich książek dla młodzieży: twarda, nauczona przez życie,
szorstka w rozmowach, ale w momencie, kiedy spotyka fajnego, przystojnego
gitarzystę i tak miękną jej nogi, aż w końcu poddaje się czarowi Prawdziwej
Miłości i cała jej wcześniejsza szorstkość znika. To nawet jest kopia tego
archetypu, bo mam dziwne wrażenie, że głównej bohaterce Autorka poświęciła
najmniej czasu. Cody wydaje się postacią po prostu niedopracowaną, nudną,
znikającą w tłumie nieco lepiej zarysowanych postaci w powieści (jeśli w tym
przypadku możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek dopracowaniu), nawet Bena i –
oczywiście – Meg. Nawet lepsza, bo bardziej irytująca, wydaje się matka
dziewczyny. Tricia okazała się moją faworytką, jeśli chodzi o poziom techniczny
postaci tej książki, bo – może niechcący – pisarka sprawiła, że spotykająca się
wciąż z różnymi mężczyznami młoda kobieta, nie potrafiąca posługiwać się jakimś
bardziej zaawansowanym od najprostszego telefonu komórkowego sprzętem jest
niezwykle żywa i prawdziwa. Choć oczywiście nie chciałabym mieć takiej matki;
te całe young adult uwielbia babrać
się w patologii, czemu dowodzi także scena, w której Cody postanawia odwiedzić
swojego ojca (zadziwiająco podobna do tej w nieszczęsnym Hopeless, chociaż mniej brzemienna w skutki). Nie wiem, czy
poświęcić trochę miejsca Meg, w końcu od początku jest martwa, ale jej duch
(może nie dosłownie) wciąż unosi się nad próbującą rozwikłać jej śmierć Cody, a
bohaterka miejscami mówi czytelnikowi więcej o Meg niż o sobie. Oczywiście w
samych superlatywach, opisując ją jako osobę wygadaną i szczęśliwą. I pisarce
wychodzi to naprawdę nieźle, bo naprawdę każe przez chwilę czytelnikowi
wierzyć, że Meg była właśnie taka, jaką ją opisała przyjaciółka, że nie mogła
popełnić samobójstwa. To naprawdę zasługiwałoby na pochwałę, tylko gdyby
Autorka w tej kwestii nie inspirowała się tak bardzo rzeczywistością, a konkretnie
owym przypadkiem dziewczyny, której pamięci poświęciła książkę. Rozumiem
potrzebę inspiracji, ale takie dosłowne potraktowanie rzeczywistości w książce
obniża mój szacunek dla pisarza, który albo nie umiał, albo się bał, albo mu
się nie chciało. To w końcu czym jest powieść – reportażem o śmierci dziewczyny
czy autorskim dziełem? No niech mi pani nie wmawia, że dziełem autorskim. Wtedy
takiego czegoś by tu nie było, droga pani pisarko. Pozostałe postacie już dawno
wyleciały mi z głowy równie szybko, jak tam wleciały – były papierowe,
archetypiczne, nudne, podobne do siebie i bez jakiegokolwiek życia, czyli
dokładnie takie same jak wielu innych powieściach dla nastolatek. Po jakimś tam
wysiłku umysłowym kojarzę narajanego kolesia nieco w klimatach rasta i jakąś
Alice (?). Zresztą nieważne. Za dużo przeczytałam tych książek i teraz wszystko
mi się zlewa. Moja wina, moja bardzo wielka wina.
No i teraz przechodzimy do
najlepszego. Francuzi mówią na to cremé
de la cremé, Polacy wisienka na
torcie. Chodzi mi tu o styl Autorki, sposób, w jaki książka została
napisana. Krótkie, jakby urwane zdania i niezwykle bogate słownictwo w nich
wykorzystane… Nic, tylko czytać. Naprawdę. A każde takie zdanie, kiedy czuje
się, że po przecinku dobrze by było dopisać coś jeszcze, to jakby wyrywany ząb.
Boli. Człowiek szuka wzrokiem dalszej jego części, przyzwyczajony do
wspaniałych, długich zdań, jakie sam pisze na co dzień (he, he) i innych
gąsienic, a tu kropka. Koniec. Na początku paradoksalnie ciężko się czytało,
chociaż chodzi tu tylko o to, żeby połknąć książkę w czasie kilku godzin,
później z bólem musiałam to zaakceptować. I ciężko jednak potraktować to jako
styl pisarki, bo to raczej takie pisanie, żeby każdy zrozumiał, a nie żeby
ładnie wyglądało i było artystycznie. Tak samo ciężko ocenić zasób słownictwa
naszej pisarki, bo trudno w ogóle o czymś takim mówić. Ile trudnych, barwnych
słów mogła upchnąć w takie krótkie zdania żeby to jakoś zrozumiale brzmiało?
Zresztą na tę kwestię należy spuścić zasłonę milczenia, bo słownictwo pisarki
jest bardzo ubogie i ledwo wyrabia z nadawaniem opisywanym wydarzeniom takiej
plastyki, żeby można było sobie cokolwiek wyobrazić, nie mówiąc o osiąganiu
jakiegoś większego efektu artystycznego czy coś w tym rodzaju. Tak w ogóle o
czym jak mówię? Czy w przypadku takiej literatury można mówić o artyzmie? Ha,
ha. Znów wyjdzie na to, że oceniam te książki niewłaściwą miarą, godną
największych arcydzieł albo nie rozumiem celu takiego gatunku. Ale ja przecież wiem
o co chodzi w takiej literaturze – ma być na tyle przyjemnie, żeby się zrelaksować,
przeczytać i zapomnieć. Tyle że w tym wypadku temat trochę nie tego, a i
przecież jak można się zrelaksować, kiedy bolą zęby? Czytanie po to, żeby
zapomnieć nie ma największego sensu, przynajmniej dla mnie. Cóż. I tak wychodzi
na to, że nawet na kolejny produkt popkulturowy książka jest za słaba. Takie
życie.
Chciałoby się napisać, że kolejna
książka dla młodzieży to kolejne wielkie rozczarowanie. Ale tak nie jest, bo ja
wiedziałam, że się rozczaruję. Ot,
kobieca intuicja. Nie liczyłam przecież na wiele, może poza tematem
samobójstwa, które jest – niestety – tematem, który trzeba poruszać często i w
kontekście delikatnego przekonywania nastolatków, że jednak nie warto (chociaż
i tak po te książki sięgną przeważnie ludzie, którzy spragnieni są makabry bądź
romansu, jak zwykle będącego gdzieś na marginesie opowieści). Rozczarowanie
więc nie było bolesne, może tylko trochę oburzenia wywołało we mnie użycie
historii tej nieszczęsnej dziewczyny. Dość długo po przeczytaniu, jeszcze przed
tym, jak zasiadłam przed komputerem by oddać się dość zapomnianej już czynności
pisania recenzji (he) przyszła mi do głowy oczywista refleksja – po co mi to
było? Ten czas poświęcony na czytanie i pisanie recenzji, kiedy i tak zapomnę
fabułę książki, robiąc miejsce w mózgu na coś fajniejszego, na przykład inną
książkę na ten sam temat. No po co? W sumie po nic, bo nawet samobójstw i
smutku wszędzie jest za dużo. A książka nie zachwyca optymizmem ani czymś
odkrywczym. O skłanianiu do refleksji czy jakimś morale lepiej już nie mówiąc.
Bo ostatecznie uwagi, żeby brać regularnie prochy na depresję nie zmienią nic a
nic w postrzeganiu chorych przez innych ludzi, ani nie uratują nastoletnich
samobójców (a może podziałają na niektórych odwrotnie). Bo czytelników mniej
wrażliwych na błędy Autorki – do których nie należę – bardziej zapewne
zainteresują losy głównej bohaterki i jej chłopaka, którzy mają przed sobą całe
życie, niż Meg, której w grobie już nic nie może pomóc. I to, wyjątkowo, nie
jest – niestety – winą pisarki.
Tytuł: „Byłam tu”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 1/10
Słabo oceniłaś książkę, nie słyszałam wiele o niej, ale na razie nie jest ona na mojej liście "must have". Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńhttp://recenzje-parabatai.blogspot.com/
Bardzo surowo oceniłaś tę książkę. Widzę, że mamy kompletnie rozbieżne gusta, bo ja się w niej prawie zakochałam, moją literacką miłością jest New Adult. :)
OdpowiedzUsuńJuż raz miałam okazje spotkać się z twórczością pani Forman i dziękuję, już nic więcej spod jej pióra jednak nie przeczytam, choć pomysł na tę książkę wydaje się być bardzo ciekawy... Przynajmniej na pierwszy rzut oka ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tutti
MÓJ BLOG
Mam ją u siebie i trochę się boję tego rozczarowania, ale na pewno dam jej szansę ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Książka, jakoś nigdy za mną nie przemawiała i jak widać coś w tym było ;)
OdpowiedzUsuń