Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać.
Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej
przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w
życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym
tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym
życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia. Oświadczenie lekarza, że
jesteśmy stuprocentowo zdrowi. Ale także coś niezwykłego, historycznego. Na
przykład UFO (nie, żartuję). Albo lądowanie Amerykanów na Księżycu. Czy też
wojna. A może nawet przeprowadzka do nowego lokum. Dużo tego jest, a wszystko
wydaje się lepsze niż to, co teraz przeżywamy. Choć tak naprawdę wspomnienia są
dużym zafałszowaniem tamtej rzeczywistości, chociażby dlatego, że są wybiórcze
i przefiltrowane przez nasze emocje – te, które przeżywamy wspominając i te,
które pamiętamy. Przecież nawet nie wiemy, dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a
inne zlewają się w szaroburą całość. Tak jak ja – pamiętam, jak uciekł mi
czerwony balon napełniony helem; pamiętam, jak spacerowałam wśród kwiatów w
ogrodzie (to wspomnienie jest tak wyraźne, że kojarzy mi się nawet z pewną
piosenką); pamiętam swego rodzaju łąkę za domem i w lato, i zimą; pamiętam czytanie
moich ukochanych baśni Andersena … i wiele innych podobnych. Ale wszystkie lata
szkoły zlewają się w jedną, wielką szarą plamę, z której z niejakim trudem
wydobywam kolejne krótkie przerwy, zwane wakacjami i feriami (niestety,
zapamiętałam tylko te, które przeleżałam w łóżku, chorując na zapalenia
oskrzeli i czytając Nędzników, oraz
te, w czasie których wpadałam w panikę, próbując nauczyć się czegoś na konkurs
z historii). Może dlatego, że codziennie było to samo, tylko czasami z drobnymi
zmianami w postaci złych i dobrych ocen, które dostawałam. Nuda, przyznacie
sami. Dlatego, nie mając sama mnóstwa ciekawych wspomnień, uwielbiam zajmować
się czyimiś.
To doskonale tłumaczy fakt, że generalnie żyję życiem
postaci z książek i – niekiedy – filmów, a przy okazji uwielbiam, jak oni
wspominają swoje życie, co czyni ich przede wszystkim bardziej rzeczywistymi i
kompletnymi, również dlatego, że to, co pamiętamy i jak pamiętamy mówi dużo o
nas samych. W książkach przeważnie jest tak, że jedna z postaci ma zapierające
dech w piersiach wspomnienia albo mroczną, tajemniczą przeszłość, którą trzeba
odkryć. Albo przeszłość któregoś bohatera zaczyna się upominać o
teraźniejszość. Ciekawsze jednak od fikcji, powstałej przecież od początku do
końca w mózgu pisarza, może tylko trochę inspirowanej prawdziwym życiem, są
autentyczne wspomnienia ludzi, którzy coś ciekawego – i zazwyczaj groźnego –
przeżyli i chcą, by te historie nie zniknęły razem z nimi. Opowieści bohaterów
wojennych – tych, którzy walczyli, przeżyli Syberię, może dokonali czegoś
bohaterskiego. Historie byłych mafiosów, żołnierzy wysłanych na drugi koniec
świata, komandosów, agentów specjalnych, podróżników do źródeł Amazonki, którzy
natknęli się na prymitywne plemiona żyjące jeszcze jak w prehistorii, autobiografie
wyjątkowo zasłużonych polityków (jeśli w ogóle tacy istnieją), w których z dumą
piszą o tym, jak to rozwalali system czy rządzili państwem pełnymi szczęśliwych
obywateli. Ale wszystkie te przykłady dotyczą ludzi, którzy w swoim życiu
dokonali czegoś ciekawego, mają inne wspomnienia niż zwykli obywatele, tacy jak
ja. Ludzi niezwykłych, których dzieje zaciekawią ludzi nawet wtedy, kiedy
zostaną spisane nieciekawie bądź – ze strony technicznej – po prostu źle. Bo to
zawsze coś, co nie przeżyliśmy i raczej są marne szanse, że przeżyjemy. Coś
innego od naszych – w znakomitej większości – nudnych, zwykłych wspomnień,
które często sami uważamy za zbyt nudne do wspominania, a co dopiero do
spisywania!
Nie wszyscy tak myślą i dowodem na to jest ta książka. Autobiograficzna
opowieść, która potem rozwinie się w cykl, będący opus magnum i jednym dziełem pisarza, który już od długiego czasu uważany
jest za wybitnego, godnego wymienienia jego nazwiska obok Victora Hugo,
Stendhala i innych genialnych Francuzów, chociaż bezdyskusyjnie różni się od
tamtych wszystkim. Podczas gdy inni motali swoje fabuły, budowali misterne
konstrukcje czy też śmiali się swoich bohaterów (ach, Julianie Sorelu ze Stendhala,
wciąż o tobie pamiętam!) ten Autor napisał tylko, że pewnego razu zjadł
magdalenkę maczaną w herbacie lipowej i ów smak wywołał u niego falę wspomnień.
Tak samo jak te ułamki sekund pomiędzy obudzeniem się a uświadomieniem sobie
miejsca, w jakim się znajduje. Ta szczątkowa fabuła jest jednak tylko
pretekstem do nieskończonych wspomnień bohatera zbudowanych na zasadzie
nawiązań i skojarzeń oraz jednej kompletnej historii, dotyczącej przyjaciela
rodziny, pana Swanna. I nie, nie są to jakieś zapiski z niezwykłego dzieciństwa
czy jakieś traumy w młodości (co jest z lubością eksploatowane przez ten cały
dzisiejszy postmodernizm) ani też studium polityki i stosunków społecznych z
punku widzenia inteligentnego dzieciaka, chociaż wiele tego rodzaju wątków w
książce się pojawia. To po prostu zwykłe wspomnienia ze zwykłego, różniącego
się niewiele od naszego, życia. Zaskoczeni? Ja też na początku byłam.
Uczucie, szczególnie dla niedoświadczonego w bardziej
wymagających lekturach czytelnika, jest takie, jakby wpadło się do zimnej,
bardzo głębokiej wody, wiedząc, że zaraz się utonie, a nigdzie nie ma pomocy. A
przynajmniej tak to opisywali moi znajomi i inne ludziki, które książkę czytały
utonęły, najdalej docierając do połowy objętości. Ich makabryczne opowieści
sprawiły, że zabierałam się do powieści jak pies za jeża, szczególnie że
wszystko jakby uprało się powstrzymać mnie przed lekturą. Znajomi, recenzje w
Internecie, niezbyt pochlebne słowa osoby, które w swojej niechlubnej
przeszłości uważałam za literackie guru. A zresztą było tyle innych książek,
które warto było przeczytać! I ciągle się spieszyłam, a słusznie podejrzewałam,
że to nie jest dobra książka na szybkie zjedzenie i przetrawienie, jak można
zrobić to z innymi literackimi fastfoodami. Dopiero kiedy leżałam chora i świat
za oknem jakoś zwolnił, nabrałam ochoty na coś, co tak kochałam dawno temu:
leniwe, całodzienne czytanie czegoś niezwykle dobrego i trudnego, w co można
się z przyjemnością wgryźć, rozkoszując się niebiańskimi smakami. Otworzyłam
więc książkę z niejakim zaciekawieniem i nadzieją, zastanawiając się co będzie
ze mną – czy pójdę pod wodę jak kamień, czy będę przyjemnie pływać, czerpiąc z
tego wszystkie korzyści.
Mimo że kiedyś w moje ręce wpadł jakiś tekst o życiu
pisarza, z ciekawością przeczytałam rozbudowaną przedmowę tłumacza, którym
jest, jak zwykle, doskonały Tadeusz „Boy” Żeleński, który wnikliwie omawia
powieść i rysuje przed czytelnikiem portret Autora – nieuleczalnie chorego
samotnika, który całe swoje dorosłe życie spędził w mieszkaniu obitym korkiem
pisząc swoje opus magnum i jedyny
powieściowy cykl, nad którym prace przerwała dopiero śmierć. Niezwykła to
postać. Wychowany w cieplarnianym klimacie człowiek, który przywykł do
bezpiecznego życia i samotności, o którym najwięcej możemy dowiedzieć się z
jego powieści, zastanawiająco autobiograficznych. I choć to może nie jest
zupełnie poprawne politycznie to czytaniu książki towarzyszy uczucie, że jest
to dzieło pisane wyłącznie dla siebie, rodzaj czystej sztuki dla sztuki. Bo
granice wymyślonej powieści i prawdziwego życia Autora zacierają się nie tylko
w kwestii imienia głównego bohatera. Nad tekstem unosi się intymna,
introwertyczna wręcz atmosfera zwierzeń i szczerości. Poznając dość
nieuporządkowane wspomnienia głównego bohatera czy historię miłości Swanna,
widzimy świat mocno subiektywny, pełen demonów (które można zauważyć tylko
wtedy, kiedy znamy biografię pisarza) i metafor, może odnoszących się do jakiś
konkretnych wydarzeń z życia Autora i – z pewnością – ludzi. Bo świat
zewnętrzny, czyli ten istniejący poza tym zbudowanym przez głównego bohatera z
wyobrażeń i artystycznych doznań, jest przerażająco okrutny i pozbawiony
upiększeń, jakimi zwykło się go owijać. Szczególnie w tej części o Swannie i
Odecie, gdzie pisarz odsłania głupotę, zgniliznę moralną i małostkowość
francuskiej arystokracji. Ba, to w pewnej mierze dotyczy także rodziny głównego
bohatera, ludzi płaskich i spędzających czas na gościnach, nawet wtedy, kiedy
wiedzą, że ich własny syn nie potrafi zasnąć bez pocałunku matki (w ogóle ten
wątek, zastanawiająco rozbudowany, jest bardzo ciekawy i dość zagadkowy; nie
ulega wątpliwości, że Autor był bardzo wrażliwym dzieckiem, co rozumiem, bo ja
miałam podobnie, prawdę mówiąc). Te niezbyt sympatyczne obrazy równoważy
niezwykła wrażliwość narratora na sztukę, szczególnie – ku mojemu zainteresowaniu
– tę średniowieczną, której we Francji przecież nie mało, i naturę. Dzięki tej
wrażliwości i szczegółowych opisów otrzymujemy niezwykle ciekawy obrazy tych
dwóch spraw, stanowiących razem ciekawy aspekt książki. Ciekawy również
dlatego, że nad całością unosi się ten dziwny, mroczny i zwiewny klimat, jaki
jest znany tym wszystkim, którzy mieli to (nie)szczęście być nadwrażliwymi
dzieciakami z niezdrowo dużą wyobraźnią. Przy okazji warto też zwrócić uwagę na
fakt, że powieść jest wiwisekcją uczuć takiego dziecka, delikatną i dyskretną,
ale również niezwykle szczerą – tak, odnalazłam tam wiele prawdy i o własnym
dzieciństwie, do którego nawet powróciłam, odkrywając, że mój przypadek nie
jest – na szczęście – zupełnie odosobniony i skoro z małego, dziwnego Marcela
wyrósł taki wielki pisarz, to i może ze mnie będą ludzie (hehe). To samo
zresztą dzieje się w przypadku Swanna, tyle że tu Autor rozkłada na czynniki
pierwsze miłość. Nie tę romantyczną i wielką, ale mroczną, opętaną, w której
więcej jest zazdrości i głupoty niż sentymentów. Ba! Nie jest to nawet
fascynacja cielesna… Ale widzę, że tu już mój wywód skręca z opisu treści do
opisów poszczególnych wydarzeń, więc bezpieczniej będzie przejść dalej.
Powodem mojej bałwochwalczej czci dla pisarza i takiej
samej zazdrości (mówi to niespełniona pisarka, która utknęła na jakimś
marginalnym blogu marginalnej części blogosfery) jest język, jakim posługuje
się Autor. Dla ścisłości dodam, że poza fabułą, w której teoretycznie się nic
nie dzieje (a co, jak udowodniłam wyżej, jest nieprawdą), to właśnie styl
pisarza jest powodem licznych utonięć i uznania książki za aczytalną. Ba,
Żeleński i tak przetłumaczył całość w prostszej formie, bo w oryginalne jest
jeszcze gorzej. Znaczy bardziej skomplikowanie. Bo to nie jest książka z
gatunku tych, w których tekst cieknie nam przez palce, a całość kończymy w
jedno popołudnie, a może i noc. I nie polecam czytania jej w ramach relaksu po
ciężkim dniu, chyba że jest się sadystą, których chce doprowadzić swój mózg do
zupełnego wyczerpania; zresztą to nie ma wielkiego sensu, bo i tak większości
się nie zrozumie. Książka stawia czytelnikowi duże wymagania i dyktuje warunki,
szczególnie te dotyczące jakości wyobraźni odbiorcy. Ale i tak trzeba niektóre
zdania czytać kilka razy, a całość śledzić uważnie, bo każde słowo ma tu wielką
wartość i ogromne znaczenie. Tylko wtedy można docenić styl pisarza i ogromną
plastyczność tekstu. Precyzję opisu. Trafność dobieranych słów. Wypowiedzenie i
nazwanie tego, co dla wielu pisarzy jest nieprzekraczalną granicą umiejętności
i odwagi. Roztaczanie krajobrazów, które chce się poznawać wszystkimi zmysłami,
które żyją bardziej niż na fotografiach w jakości HD. Po pierwszych kilku
stronach, kiedy zorientowałam się, z czym mam do czynienia, szczęka opadła mi
na ziemię i pozostała tam przez całą lekturę powieści. A to jeszcze część
najmniej redagowana przez Autora. To co może się dziać w tych, które pisarz w
nieskończoność poprawiał i rozbudowywał, myśląc zapewne, że są to rzeczy
niezbyt dobre (sic!)? Muszę powiedzieć, że chociaż czasami irytowałam się, że
czytanie książki jest procesem tak powolnym i nie widziałam w swojej czytaninie
jakiegokolwiek efektu, który widać dopiero po zakończeniu (myślę, że te dwie
rzeczy są naturalne podczas czytania tej powieści) cieknie mi ślinka, gdy
pomyślę o następnych tomach, będących jeszcze większymi grubaskami. Chociażby
dla tej prozy, będącej prawdziwą sztuką samą w sobie, nawet gdyby układały się
w opowieść nudną i nie tak wielowarstwową jak ta. Dla słów, które układają się
w piękne, zaskakujące obrazy, zapierające dech swoją plastyką i trafnością. Ba,
to właśnie one sprawiają, że ta książka jest tym, czym jest – to właśnie one
nadają przeszłości narratora pierwiastek magii i niezwykłości, szkicują ciekawe
perspektywy, dzięki którym książka wciąga w niezwykły sposób. Nadają całości
nastrój, który spaja poszczególne historie, wspomnienia, ciągi skojarzeń w coś,
co trudno postrzegać potem jako części. A także nadają tej z pozoru błahej historii
coś głębszego, wielowarstwowego, zmuszającego do refleksji. Coś, o czym ja już
pisać nie będę, bo jednak zamierzam kiedyś skończyć ten twór, a i każdy musi
sam odkryć to, o co mi chodzi. A może odkryje coś zupełnie innego, bo przecież
na właściwie nieskończonych możliwościach takiej interpretacji polega piękno
literatury. A szczególnie tej, która nie jest nią tylko z nazwy. Już o
arcydziełach, takich jak te (którym zresztą jest, jak widzimy, zupełnie
słusznie) oczywiście nie mówiąc.
Ciężko jest pisać o bohaterach, nie zdradzając
najciekawszych części fabuły, szczególnie jeśli chodzi o wątek Swanna i Odety,
w którym jednak można o postaciach napisać najwięcej. W opowieściach snutych
przez narratora na temat jego dzieciństwa bowiem jedynymi bohaterami jest
najbliższa rodzina chłopca, stanowiąca jednak tło do wszystkiego, co tak
naprawdę jest dla niego ciekawe. Owszem, czasem z dziecięcą naiwnością wspomina
o słabostkach rodziców (którzy nie wydają się sympatycznymi personami) i innych
członków rodziny, w tym ciotce-hipochondryczce, ale te spostrzeżenia niewinnego
i naiwnego dziecka nie malują całkowitego obrazu tych osób. Psychika głównego
bohatera również nie zostanie poddana dogłębnej analizie; poznajemy go przez
to, o czym nam opowiada. Poza swoją nadwrażliwością i empatycznością jest
wprawnym obserwatorem, ma oko pisarza czy też po prostu artysty, a niezwykłej
pamięci do barw, kształtów i zapachów można mu tylko pozazdrościć. Trochę
więcej dowiadujemy się o nim w części ostatniej, kiedy cała wrażliwość chłopaka
zostaje poddana pierwszemu poważniejszemu uczuciu, ale to bardziej analiza tego
uczucia niż bohatera (i znów w tym momencie każdy wrażliwiec, który coś takiego
przeżył odnajdzie tu dużo swoich emocji i doskonale zrozumie narratora).
Zresztą na poznanie Marcela, spodziewam się, przyjdzie jeszcze czas w kolejnych
tomach. Tutaj raczej wypadałoby się skupić na wątku prawdziwie miłosnym, ale
opowiadając cokolwiek o charakterze Odety czy Swanna, zdradziłabym może chociaż
trochę najsmaczniejsze rzeczy w książce, co byłoby bardzo złe, bo przecież ten
dziwny tekst ma za zadanie zachęcić kogokolwiek za zabranie się za powieść. Bo
przecież to, co najbardziej pikantne zawsze najbardziej ciekawi. Swoją drogą
jestem bardzo ciekawa co do inspiracji Autora, który, jak już wiemy, raczej
(delikatnie mówiąc) był domatorem i w innych miejscach niż swój dom pojawiał się
nadzwyczaj rzadko. Musiał wobec tego bardzo dużo czytać i przede wszystkim być
niezwykle spostrzegawczym i wrażliwym człowiekiem, by szybko i trafnie odkrywać
największe tajemnice swoich rozmówców, rozwikływać skomplikowane uczucia jak
owa miłość, której wielu innych twórców technicznie i praktycznie nie dałoby
rady, a także szybko diagnozować poziom głupoty danego osobnika. Chociaż to
ostatnie jest dość łatwe, bo ludzka głupota ma to do siebie, że wyłazi z nawet
najbardziej starannych, kulturalnych przebrań, co również doskonale pokazują
przykłady z powieści. Zresztą, jeśli uważnie przeczytacie wstęp Tłumacza i może
coś wiarygodnego w Internecie, w wielu miejscach dostrzeżecie sprytnie
poukrywane życiowe demony Autora, z którymi próbował walczyć i pewien związany
z nimi powracający maniakalnie motyw, jak mi się wydaje, nie będący tylko
kolejnym przykładem bezpardonowego przedstawiania upadku moralnego wyższych
warstw francuskiej arystokracji. Cóż, to jest rzecz podobna do trójwymiarowych
obrazków; zmieniająca się, w zależności, z której strony spojrzymy, dająca
możliwość na wieloraką i skrajnie różną interpretację, a jednocześnie niezwykle
lekka w swojej koronkowej konstrukcji. Możemy to odczytywać jako dogłębną,
niezwykłą i mądrą opowieść o dziwnej miłości ale i jako pełną metafor część
pamiętnika narratora-pisarza. A może i coś jeszcze, tyle że tego nie
dostrzegam, bo naprawdę ciężko jest ogarnąć to wszystko po jednym przeczytaniu
i jeszcze to opisać, kiedy jeszcze ma tak się kulejący styl. Cóż, takie książki
służą też temu, żeby kiedy się myśli, że jest się na tyle fajnym, żeby pisać
bloga i udawać, że się to dobrze, przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie zrobiło
się w życiu niczego pożytecznego. Bo gdybym była Autorem tej książki to
przecież mogłabym się chwalić z czystym sumieniem.
A opisana wyżej całość kryje się w skromnej, acz ciekawej
i eleganckiej oprawie Wydawnictwa, które – jak nie od dzisiaj wiadomo – specjalizuje
się w oryginalnych i pięknych okładkach klasyków. A przede wszystkim
dopasowanych do treści książek, co najbardziej cenię. W oprawie tej książki nie
brakuje tych wszystkich elementów. Na czarnym tle, poza białymi napisami z
tytułem książki i nazwiskiem Autora mamy żółtą wstążkę z tytułem serii (jakby
ktoś jeszcze miał wątpliwości), sylwetką pisarza i jego autografem. Wow. Całą
ilustracją jest widmowa filiżanka z kawałkiem obrusa. Taki efekt uzyskano przez
rozmycie konturów i pewną transparentność; w pewien sposób oddaje to istotę
książki, będącej przecież zbiorem wspomnień narratora, które są przecież w
pewien sposób widmowe, rozmyte, nietrwałe. A owa filiżanka na okładce jest
pełna słynnej herbaty lipowej, w której bohater zanurzył jeszcze bardziej
słynną magdalenkę (na jednym z portalów dla książkomaniaków znalazłam nawet
przepis na owe ciastka). Tak, to idealna rzecz na okładkę tej książki – co
bardziej się nadaje na to miejsce niż sztandarowy motyw, który zna prawie
każdy, nawet ten, kto jeszcze powieści nie czytał? Tylna okładka książki jest
jeszcze bardziej ascetyczna: mamy tam tylko biało-żółty tekst, będący po części
fragmentem przedmowy Żeleńskiego. Ten pierwszy wydaje się jednak za bardzo
sentymentalny i przegadany, obiecujący czytelnikowi kwiatki i motylki (a takich
rzeczy w książce się nie uświadczy), natomiast z przedmowy Tłumacza wybrano
fragment dotyczący legendy pisarza i jego niezwykłego losu. To dość intrygujący
pomysł, chociaż wygląda to dość na zachęcanie za wszelką cenę do przeczytania,
co z jednej strony jest szlachetne, ale z drugiej strony sprawi, że wielu
czytelników, którzy nie dorośli do takiej literatury i potrzebują jeszcze czasu
by zrozumieć ten klasyk, zbyt szybko zniechęci do prozy Autora. Jednak mimo
wszystko to doskonała okładka dla tego dzieła, odpowiednio ładna, prosta i
elegancka. Jak zawsze w tym Wydawnictwie – z wyczuciem.
Moja satysfakcja nie polega na odhaczeniu kolejnego
klasyka z listy, bo nie czytam książek tylko dla tego, żeby je przeczytać. To
radość tego rodzaju, kiedy pracujesz nad czymś w pocie czoła, żeby odkryć, że
efekt jest genialny, a nawet lepszy od spodziewanego (bo, jak już wielokrotnie
pisałam wyżej, powieść jest bardzo wymagająca, ale za swoje zaangażowanie i
wytrwałość czytelnik otrzymuje tyle, że nie sposób żałować poświęconego na
lekturę czasu). To radość możliwości obcowania z prawdziwą, namacalną Sztuką.
Pięknem skończonym. Ale nie tylko chodzi tu o język czy mnogość interpretacji –
skarbem tej powieści jest również jej treść, wypełniające je wspomnienia:
szczegółowe, żywe, malownicze i wciągające tak samo lub lepiej niż fabuły,
których zadaniem jest przykuć uwagę czytelnika. I jeśli naprawdę Autor czerpał
ze swojej pamięci i swojego dzieciństwa, to sztuką jest również sposób, w jaki
to wszystko pamięta i opisuje, co, wbrew pozorom nie jest rzeczą łatwą.
Szczerze mówiąc, ja też chciałabym tak pamiętać. Bo kiedy zamknę oczy i
skoncentruję się wystarczająco, bezpiecznie trzymając się teraźniejszości,
uświadamiam sobie, że byłyby w moim dzieciństwie rzeczy, które można by
przynajmniej spróbować opisać w podobny sposób. Ale ja nie posiadam tego daru
co Autor. Moje wspomnienia już dawno wyblakły i zatarły się na tyle, że nie
nadają się już na nic. Ale to może lepiej. Teraz bardziej doceniam prozę
pisarza i jeszcze niżej chylę przed nim czoło.
Tytuł: „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”
Autor: Marcel Proust
Moja ocena: 8,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
wydawnictwu MG
Ocena taka niska, bo
mam nadzieję, że następne tomy będą jeszcze lepsze
Ależ mnie zaintrygowałaś! Muszę koniecznie rozejrzeć się za książką, koniecznie!
OdpowiedzUsuńW twórczości tego autora trzeba się jednak rozsmakować. Mnie się to nadal nie udało, ale może kiedyś... Kto wie :)
OdpowiedzUsuńUściski,
Tirindeth's