Każdy chyba wie, co oznacza słowo stereotyp i bardziej lub mniej kieruje się jakimś z nich w życiu,
czasami nie zauważając, że jakaś opinia, którą uważał za pewnik jest
nieprawdziwa i niesprawiedliwa, stworzona tylko dla szufladkowania świata, a co
za tym idzie wygodniejszego życia, w którym nie trzeba zmuszać się do
zaakceptowania trudnej prawdy. Ba! W
wielu sprawach ufamy stereotypom, bo nie mieliśmy możliwości skonfrontowania
tego z rzeczywistością, a wiele z nich sprytnie podszywa się po nasze
spostrzeżenia dokonane po zetknięciu się z kilkoma przypadkami jakiegoś
zjawiska. Rosjanie dużo piją wódki, a nad sobą muszą mieć władzę absolutną.
Niemcy nienawidzą Polaków i zabiliby każdego Żyda, jakiego spotkają, a sami
wciąż uważają się za najlepszych. Rudzielcy to osoby fałszywe, złe i lepiej
unikać ich jak ognia; same zresztą czują się ze swoimi włosami naprawdę źle.
Ludzie niewierzący nie mają sumienia, a tzw. moherowe berety plotkują w kościelnych
ławkach. Powieści historyczne są nudne, a romanse naiwne i zbyt słodkie. Zresztą
od wszystkich starych książek wieje nudą, a lektury szkolne to czyste zło.
Każdy metal to wyznawca szatana i czciciel Hitlera, a ludzie, którzy siedzą w
domu po prostu nie mają przyjaciół. Dziewczyny są wrażliwsze od chłopaków i
pewnych rzeczy nigdy by nie zrobiły. I wiele, wiele innych, z których
najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, bo tworzą rzeczywistość wokół nas, a
wśród nich ten, jakże często powielany również w literaturze, że wojna to
sprawa męska.
To oczywiście nigdy nie było prawdą i – mam taką nadzieję
– nigdy nią nie będzie. Chociaż dopiero teraz kobiety mogą wstępować do armii
(co, mimo złego stanu zdrowia, jest jednym z moich największych marzeń) to już
wcześniej miały istotny wpływ na sprawy wojenne. Kto pracował w fabrykach
zbrojeniowych, gdy wszyscy mężczyźni poszli na front? Kto gotował dla żołnierzy
(niedawno czytałam przecież Okupację od
kuchni)? Kto przenosił meldunki, opatrywał rannych? Kto wreszcie był
szpiegiem doskonałym jak nie kobieta, szczególnie ta znająca tajniki męskiej
psychiki, nieodpornej przecież na damskie wdzięki? Ale wciąż skupiamy się na
najnowszych konfliktach. W pięknych czasach królów i królowych to kobiety
obejmowały rządy w państwie lub hrabstwie pod nieobecność męża czy też pełniły
rolę regentek nieletnich następców tronu w tym okresie, co w rzeczywistości
często oznaczało przejęcie faktycznej władzy. To wreszcie one broniły twierdz i
miast przed nieprzyjacielskim atakiem. A w czasach pokoju te sprytniejsze z
nich realizowały swoją politykę, snuły intrygi i mordowały z zimną w krwią lub
inspirowały polityczne zabójstwa, niekiedy dorównując krwawej lady Makbet czy
znanej z cyklu G.R.R Martina Ceresei Lannister. Cóż, czasami przejmowały władzę
jawnie i na mocy prawa, dorabiając się statusu legendy i do dziś szokując swoją
polityczną siłą oraz efektami, jakie osiągnęły. Kto nie zna takich postaci jak
caryca Katarzyna Wielka, królowa Elżbieta I, królowa Maria Tudor, królowa
Wiktoria (będąca także cesarzową Indii) czy cesarzowa Austrii Maria Teresa?
Wielokrotnie okazały się lepsze od mężczyzn, biednych, słabych,
niezdecydowanych, a czasami – jak w przypadku męża carycy Katarzyny – po prostu
chorych na umyśle, co w oczywisty sposób przekreślało szanse na jakiekolwiek
samodzielne rządy i spokojną śmierć. Ale to nie wszystko. Cofnijmy się do
historii znacznie starszej – do średniowiecza.
Ówczesna armia nie składała się, jak przywykło się myśleć,
z samych mężczyzn. Razem z rycerzem na wyprawę wojenną wyjeżdżała Dama, jego
żona, której powóz, najczęściej lektyka, znajdowała się w bezpiecznym miejscu
wśród taborów. Tak, wiele kobiet było na tyle odważnych, by podjąć się wyprawy
wojennej: stawić czoło niebezpieczeństwu, czasami zupełnie bliskiemu
(szczególnie kiedy nieprzyjaciel dostał się do taborów…) i wszystkim wyzwaniom
takich jak częste problemy z aprowizacją, długie marsze przez nieprzyjacielskie
terytoria albo szerzące się choroby. Oczywiście nie wszystkie, bo wiele z nich
z różnych powodów zostawało, a uwierzcie mi, to w tamtych czasach wymagało
również wielkiej odwagi, szczególnie wtedy, kiedy trzeba było rządzić w
następstwie męża. Szybkie podejmowanie decyzji, zajmowanie się wieloma
sprawami, a nawet zbrojna obrona. Najgorzej, kiedy mąż z wojny nie wrócił, co
zdarzało się w średniowieczu nagminnie. Wokół wdowy zbierali się wówczas
kandydaci na następnego małżonka, pełni własnych interesów i ambicji, a
przecież i nieszczęśliwa kobieta miała jakieś swoje uczucia, którymi raczej
nikt się nie zajmował i z którymi nikt się nie liczył. Te o słabym charakterze
szybko stawały się narzędziem politycznej gry. Ba, żeby tylko wtedy, kiedy
zostawały wdowami! Każdy ożenek, co szczególnie dotyczyło królewien,
księżniczek i szlachcianek, miał czemuś służyć, a przy tym nie liczono się z
latami oblubieńców. Więc jeśli poślubiono cię czternastoletniemu chłopcu, nie
narzekaj - zawsze mógłby być to siedemdziesięcioletni starzec. Zresztą, ogólnie
mówiąc, kobiety nie miały dużego pola manewru, bo jedyną alternatywą był zakon,
a funkcję królowej postrzegano raczej jako rodzicielki królewskiego syna,
kontynuatora dynastii (mutacją tej zasady było to, co wyrabiał Henryk VIII) niż
polityka. Polityka? Dobre sobie! Chociaż rycerze i nie tylko bardzo szanowali
kobiety i czcili ich wdzięki, to do uważali, że o świecie kobieta wiele
niewiele. Mimo że owe kobiety na każdym kroku udowadniały im – i nam, którzy
tak naprawdę o średniowiecznym świecie wiemy niewiele - że to nieprawda.
Najzabawniejszy jest fakt, że tam, gdzie zwykle
widzieliśmy mężczyzn, jest więcej kobiet, niż moglibyśmy sobie wyobrażać.
Założę się, że ze słowem krucjaty kojarzy
wam się obrazek w stylu tych wszystkich powieści fantasy i mainstreamowych
filmów historycznych: rycerze w zbrojach, w tunikach z herbami, powiewające
sztandary, miecze, konie i tak dalej. A co z krucjatowym Królestwem
Jerozolimskim? Oczywiście: wojowniczy, majestatyczny król w zbroi i w złotej
koronie. Nie ma tam miejsca dla kobiet, a jeśli jest i królowa, to skrywa się w
cieniu swojego męża i tak naprawdę nie odgrywa większej roli. Bo, dla
przykładu, każdy zapewne kojarzy króla Anglii Ryszarda Lwie Serce, który
pospieszył na krucjatę po bitwie pod Hittin, prawda? A znacie jego siostrę
Joannę Sycylijską? A jego żonę, Berenegarię z Nawarry? No właśnie. Nie mówiąc o
innych kobiecych sylwetkach, które, jak zaraz się okaże, nie były tylko
biernymi obserwatorkami podboju Jerozolimy i powolnego rozkładu państewek
Franków, ale i czasami przewyższały zaangażowaniem wielu mężczyzn, albo po
prostu zapisały niejedną kartę w historii krucjat, odgrywając większą rolę niż
mogliby przypuszczać tamtejsi ludzie, ale i my, żyjący po tych wydarzeniach już
blisko tysiąc lat (!) i karmieni właśnie stereotypami, które zupełnie nie
oddają stanu rzeczy.
Piękne, mądre, bohaterskie i złe. Takie, o których
historia wspomina ze wstydem z powodu szkód, jakie wyrządziły i te, które
dorównują bohaterstwem Eowyn z Władcy
Pierścieni, walcząc na równi z mężczyznami i ginąc na polu bitwy.
Władczynie, które dbały o interes swojego państwa, a nawet poświęcały dla jego
dobra swoje własne szczęście i te dbające bardziej o prywatę. Niektóre z nich
faktycznie stały tylko w cieniu swoich wpływowych mężów, a inne były potężnymi
władczyniami. Znajdziemy wśród nich szpiega, wyrodną siostrę, matkę, która
sprzymierza się z arcywrogiem swojej rodziny, by zapobiec oddania władzy w ręce
córki i żonę, która zdradza męża z patriarchą Świętego Miasta. Ale także
scenariusze jak z bliskowschodnich baśni i dramatów Szekspira: nieszczęśliwą femme fatale Izabelę i jej jeszcze
bardziej nieszczęśliwą wnuczkę; pazerną Sybillę, która raczej nie chciała znać
swojego trędowatego brata i poślubiła człowieka, który przyczynił się do upadku
łacińskiej Jerozolimy; królową Cypru Eleonorę, alter ego lady Makbet; bohaterską żonę Ludwika IX Świętego,
Małgorzatę, która broniła Damietty. Jest też Melisanda, najpotężniejsza królowa
jerozolimska, i jej awanturnicze wybryki, które dwukrotnie niemalże
doprowadziły do wojny domowej. Losy wszystkich opisanych w książce kobiet
zamyka historia ostatniej królowej Cypru i tytularnej władczyni Jerozolimy,
Wenecjanki Katarzyny Cornaro. Smutna to i niebajkowa
to opowieść, a po lekturze wciąż jeszcze czuć niedosyt.
Prawda jest taka, że musiałam tę książkę przeczytać, ale
zrobiłam to i tak bardziej z przyjemności (chociaż losy niektórych bohaterek
książki, jak Melisanda czy Sybilla nie są mi obce, a niektóre wydarzenia i
cytaty przytacza niemal każda książka o krucjatach). W każdym razie w innych
okolicznościach wstrzymałabym się z kupnem, bo prawdopodobnie jedyny dostępny w
Internecie egzemplarz osiągnął zawrotną sumę jak na książkę tych gabarytów
(pomijając fakt, że to prawdziwy biały kruk). I to nie tylko dlatego, że to
krucjaty, ale fascynuje mnie kobieca strona historii, mniej znana, ale za
bardzo ciekawa i pozwalająca spojrzeć na konkretny wycinek historii z nowej,
zaskakującej perspektywy, pozwalający dostrzec szczegóły, które wcześniej były
niewidoczne. A czasem taki szczegół, niczym niepozorny element puzzli, który
okazuje się być ważną częścią układanki, okazuje się niezwykle ważny do
zrozumienia całości, a także bardziej obiektywnego oceniania pewnych osób i
głębszego zrozumienia niektórych kwestii, które – jak w to historii bywa – na
pierwszy rzut oka są inne niż wtedy, kiedy zagłębimy się we nie. A zagłębiać
się można bez końca, bo to nie jedyna taka ciekawa perspektywa, w jakiej można
oglądać chociażby historię krzyżowych państewek.
Główną zaletą książki jest spora ilość szczegółów i
ciekawostek, których zapewne nie znajdziemy w innych opracowaniach na podobny
temat. Poza opowieściami o królowych i księżniczkach Jerozolimy, Cypru i
Francji pisarka ukazuje temat w znacznie szerszej perspektywie i, wychodząc z
założenia, że krucjaty były zbrojnymi pielgrzymkami (co jest zresztą jak
najbardziej poprawne) – opowiadana przez Autorkę historia rozpoczyna się w
początkach średniowiecza, rekonstrukcją losów kobiet podążających śladami
rzymskiej cesarzowej Heleny, która – jak mówi tradycja i historyczne przesłanki
– podczas swojej pielgrzymki odnalazła m.in. relikwie Prawdziwego Krzyża. Do
takich ciekawostek należy także historia dzielnej Adeli de Blois, która zmusiła
swojego tchórzliwego męża, hrabiego Stefana, do powrotu do Jerozolimy, gdzie ów
zginął, a także opowieści o siostrach królowej Melisandy. Zresztą nawet na
marginesie losów tej chyba największej królowej jerozolimskiej, gdzieś pomiędzy
szaleństwami jej młodości a głupią śmiercią króla Fulka, pisarka wstawia
rozdział, w którym na podstawie aktów kupna, sprzedaży i nadania nieruchomości
rozważa rolę kobiet w strukturze społecznej królestwa. Rolę, jak się okazuje,
bardzo istotną, bo a ponadto kobiety zachowały większą niezależność niż w
Europie. Autorka również pochyla się tu nad losami zwykłych obywateli Królestwa
– w tym pewnej kobiety o imieniu Mabilla, której historię udaje się jej
częściowo zrekonstruować na podstawie tychże dokumentów. Poza tym jest to
doskonała lekcja prawodawstwa jerozolimskiego w praktyce, bo zasady są dość
skomplikowane – podejmujący decyzję o darowiźnie lub sprzedaży musi uzyskać
zgodę żony i dzieci, które potem mogą odzyskać daną nieruchomość. Cóż, na
Starym Kontynencie takie rzeczy nie miały miejsca, a przynajmniej nie były
usankcjonowane prawnie. I choć dla osób nie interesujących się historią coś
takiego może być wyłącznie sztuką dla sztuki, to dla geeków prawdziwa gratka – jednostkowe losy prostych ludzi są często
pomijane, a oni sami traktowani jak zbiorowość. Dlatego wiele stron tej książki
stanowi pewne novum, a przynajmniej
świadectwo prawdziwej pasji opowiadania i intrygowania szczegółami, a także
ambicji, żeby pozycja była oryginalna, poruszająca nie tylko temat z ciekawej
perspektywy, ale i zawierająca aspekty sprawy, które nie były dotąd poruszane.
Przez to książka jest wolna od wielokrotnie powtarzanych, często zbytnio
nietrafionych opinii i obecnych w każdej książce ogólników na dany temat
(powodem tego jest też to, że w szczegółach pisarka opiera się na francuskich i
jerozolimskich kronikach z pomięciem większości dzisiejszych opracowań, co
pozwala spojrzeć na całość oczami średniowiecznych), choć – jakby nie było –
Autorka w pewnym stopniu podąża w rejony eksploatowane przez innych pisarzy,
gdzie, jak wydawałoby się, nie można powiedzieć już nic nowego. I to sprawia,
że jest to pozycja świeża i bardzo wciąga zainteresowanego czytelnika,
szczególnie takiego jak ja.
Bardzo istotną rzeczą jest fakt, że książka została
napisana w ciekawy i prosty sposób, który sprawia, że pozycję czyta się lekko
oraz stosunkowo szybko. Może i Autorka nie ma szczególnych zdolności
literackich czy barwnego języka przypominającego dokonania niektórych
powieściopisarzy, ale jej trącający myszką styl jest przyjemny i dopracowany,
chociaż po niektórych fragmentach książki, dotyczących spraw bardziej
wojskowych, widać niemal od razu, że pozycja została napisana przez kobietę.
Nie jest to może wada, bo jednak płeć piękna w większości raczej nie gustuje w
przedmiotach do zabijania (piszę, że większość, bo zdarzają się takie
beznadziejne wyjątki jak ja) i taktykach tegoż, jednak bycie historykiem i
zajmowanie się krucjatami – tematem bardzo powiązanym z zabijaniem –
zobowiązuje chociaż do mniejszej naiwności i nazywania różnych makabrycznych
rzeczy po imieniu. Rekompensatą za te małe zgrzyty są jednak opowiedziane ze swadą
anegdotki i żywa, niemal powieściowa narracja w wyjątkowo sensacyjnych czy
dramatycznych momentach, przecinana jedynie obfitymi fragmentami kronik z epoki
(co jest bardzo cenne bo dla zwykłego człowieka - teksty te są bardzo trudne do
zdobycia), co świadczy o emocjonalnym podejściu Autorki do opisywanych zdarzeń
i ludzi, co zresztą nie jest dziwne. Bo jak nie cierpieć Sybilli, bać się
Eleonory czy współczuć obu Izabelom? Dzięki takiemu zabiegowi, może nawet
nieświadomemu, książka nabiera rumieńców, wykraczając poza ramy zwykłego
opracowania historycznego i sprawia, że naprawdę zaprzyjaźniamy się z
bohaterami (lub nie), a przynajmniej zaczyna z nimi łączyć więź emocjonalna,
przez co bardzo mocno przeżywamy ich, w większości, tragiczne losy. Tak bardzo,
że w pewnym momencie mogą stać się, (nie)stety, częścią naszego własnego życia.
A przynajmniej mojego.
Okładka mojego wydania nie ma w sobie nic specjalnie
interesującego, stanowiąc jedynie zapowiedź tego, co znajdziemy w środku. Ot,
czarna, z skromną grafiką przedstawiającą charakterystyczny krzyż, z delikatną
kobiecą ręką z wieloma pierścionkami. Stanowi to ciekawe nawiązanie do wnętrza
i intrygujący kontrast. Całość wygląda dość niepozornie, ale elegancko – tak,
jak powinna wyglądać porządna okładka książki historycznej. Wtajemniczeni w
wysokie arkana wiedzy o krucjatach dostrzegą tu jednak pewien błąd, wynikający
– czy to przypadek – z pewnego stereotypu. Czarne krzyże na białym tle były
charakterystyczną cechą ubioru Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego,
znanego szerzej jako Krzyżacy, których z krzyżowcami mylić nie wolno. Zbrojni
pielgrzymi wyruszający do Jerozolimy naszywali na swoje płaszcze krzyż w
kolorze czerwonym (skąd wzięło się wyrażenie wziąć krzyż) dzięki czemu można było ich rozpoznać. Zestawianie
kobiecej ręki z znakiem Krzyżaków kojarzy się więc zupełnie inaczej i sugeruje
pewne sprawy, o których tutaj nie ma – na szczęście – mowy. Przynajmniej dla
mnie, bo osoby, które kojarzą krucjaty z Królestwem
Niebieskim Scotta nie będą zdziwione.
No cóż, może Wydawnictwo całkiem świadomie zdecydowało się na taki krok –
ostatecznie mało kto widząc czerwony krzyż na czarnym polu albo białym
zorientowałby się, co chodzi. W każdym razie i tak to wydanie jest lepsze od
tego z 2002 roku. Ja rozumiem ideę przyświecającą tamtej okładce, ale znacznie
wolę tę z bardziej stonowaną wersją. No i nic nie zastąpi pięknego zapachu
starych, pożółkłych stronic pierwszego, starszego wydania. To chyba jasne.
Kilka elementów szwankuje także, niestety, w warstwie
merytorycznej pozycji – w czasie czytania książki odnosi się wrażenie, że Autorka
czuła się pewnie w poruszonym przez siebie temacie (o czym świadczą również
liczne cytaty z niekiedy stronniczych kronikarzy średniowiecznych i bazowanie
na ich tekstach). Szczególnie w kwestii wspomnianych wcześniej militariów – w
pewnym miejscu pozycji spotykamy się ze słowem działo. Działo? Pierwsze armaty, których jeszcze nie można było tak
nazwać, pojawiły się dopiero w 1454 roku pod Konstantynopolem, prototypy
zostały użyte przez Krzyżaków w 1410 pod Grunwaldem. Mówienie o działach w XI
wieku jest dość dziwne, nawet jeśli przyjmiemy, że owym niefortunnym słowem
Autorka chciała określić coś innego. Ale co? W opisywanych czasach do
zdobywania twierdz służyły wieże oblężnicze, katapulty i tarany; obrońcy mogli
używać łuków, ognia greckiego, broni białej i również katapult. Jak widzimy,
nic wybuchowego. Pomyłka jest jednak jednostkowa i piszę o tym na zasadzie czepiania
czciciela broni wszelakiej i zapalonej kolekcjonerki książek o działach i
czołgach. No ale zawsze całą winę możemy zrzucić na tłumacza i jego fatalny
dobór słowa. Oczywiście, milczeniem pomijamy w takim razie wiedzą ogólną
tłumacza.
Historia jest przede wszystkim opowieścią o ludziach.
Ludziach, którzy w jakiś sposób wpłynęli na to, jak dzisiaj wygląda świat,
kształtowali go i zmieniali. Podejmowali decyzje, rządzili, decydowali o życiu
innych. Ale przede wszystkim byli tacy jak my chociaż niejednokrotnie nosili
inne ubrania i kierowali się innymi zasadami. Historia to opowieść o ich
wzlotach i upadkach, ich słabościach i mocnych stronach, zwycięstwach i porażkach.
Niektórym w życiu się poszczęściło, inni urodzili się by rządzić. Jednak ich
historie niewiele różnią się od naszych – kochali, nienawidzili, cierpieli,
cieszyli się. Mordowali i padali ofiarą morderstwa. Popadali w obłęd i musieli
patrzeć na chorobę swoich bliskich. Czasami ich życie było tragiczne, a czasami
wręcz przeciwnie. Ogarnięci żądzą władzy plątali się w mroczne intrygi, a ich
życiorysy plątały się dramatycznie z wielką historią. Ale jednak byli tylko
ludźmi. Mężczyznami, a także kobietami. Często takimi kobietami, które w
czasach, kiedy za porządek społeczny uważano podporządkowanie się mężczyznom,
udowadniały, że mają wiele do powiedzenia albo na równi z nimi tworzyły
historię i wpływały na politykę. A było ich wiele, bo nawet ta książka stanowi
tylko niewielki wycinek ich losów na Bliskim Wschodzie ogólnie w średniowieczu.
I były różne – wyniosłe królowe, przebiegłe morderczynie, dzielne wojowniczki i
nieszczęśliwe młode wdowy. Takie, z którymi możemy się w pewien sposób
utożsamić i takie, których nigdy nie chcielibyśmy poznać. Ale chyba
najważniejsze jest, że tyle set lat później możemy poznać je chociaż w zarysie,
spędzić z nimi trochę czasu i znaleźć tą linię porozumienia, zrozumienia a może
nawet współczucia. I może – w końcu – pozbędziemy się chociaż jednego
stereotypu, co niewątpliwie wyjdzie nam na zdrowie.
Tytuł: „Kobieta w czasie wypraw krzyżowych”
Autor: Règine Pernoud
Moja ocena: 7/10
To mogłaby być dla mnie interesująca książka... a także ta, którą wspominasz w recenzji ("Okupacja od kuchni"). Po przeczytaniu "Dziewczyn z powstania" stwierdziłam, że to jedna z tych ważniejszych książek w moim życiu. Także chyba rozglądnę się najpierw za "Okupacją od kuchni", a później za "Kobietą w czasach wypraw krzyżowych" (bo ta tematyka jest po prostu dalsza od moich zainteresowań. Niemniej, dziękuję za poinformowanie o takich tytułach ;)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z Po drugiej stronie książki od Książniczki
Przyznam się szczerze, że narobiłaś mi smaka na ten tytuł. Lubię takie książki, więc to coś dla mnie ;)
OdpowiedzUsuń